Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Egmont. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Egmont. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 kwietnia 2021

RECENZJA: Potężna Thor. Thor Wojny – tom 4

fragment grafiki okładkowej
fragment grafiki okładkowej


Pozwólcie, że opowiem Wam o Jerrym. Jerry jest moim starym znajomym, zapalonym miłośnikiem horroru, Gwiezdnych Wojen oraz komiksów Marvela. Świetny gość, prawdopodobnie najsympatyczniejsza osoba, jaką znam. Jerry ma jednak jedną wadę – jest podcasterem, który przekuwa swoje zainteresowania w audycje podcastowe. Samo w sobie nie jest to absolutnie niczym złym, problem polega jednak na tym, że jest również fanem komiksu Thor oraz moim najsympatyczniejszym znajomym. Jest to kombinacja, która kończy się, dla mnie osobiście, w bardzo niekorzystny sposób. Jerry bowiem, po tym jak Egmont wyda w Polsce kolejny tom tego komiksu, uderza do mnie z propozycją nagrania o nim podcastu. W duecie, bo samemu to tak trochę smutno i zawsze fajniej – zarówno dla słuchaczy jak i dla podcastera – gdy jedna opinia skonfrontowana jest z inną.

I ja, z uwagi na to, że Jerry jest tak cholernie sympatyczną osobą, zawsze się na to godzę. Przez co zamawiam ten cholerny komiks, czytam ten cholerny komiks i rozmawiam z Jerrym w jego podcaście na temat tego cholernego komiksu. Możecie posłuchać sobie tego na kanale YouTubowym podcastu Konglomerat Podcastowy ostrzegam jedna, że szybko może się to zrobić wyjątkowo nużącym doświadczeniem – Jerry jest zwykle entuzjastyczne, choć niebezkrytycznie nastawiony do każdej kolejnej odsłony komiksu, ja natomiast nieustannie jestem kwaśny i cały czas marudzę.

To tak słowem wyjaśnienia, czemu w ogóle piszę o tym komiksie, skoro jasnym jest, iż nie czerpię z jego lektury zbyt wielkiej przyjemności i za każdym razem mam o nim do powiedzenia mniej więcej to samo – skoro już Egmont daje mi do recenzji egzemplarz komiksu, czuję się zobowiązany tę recenzję napisać. Miejmy już to zatem za sobą i wszystkie ewentualne uwagi kierujcie pod adresem Jerry’ego.

Czwarty (w praktyce siódmy, bo w międzyczasie wyzerowała się numeracja) tom przygód Jane Foster w roli potężnej Thor skupia się, co ciekawe, głównie na postaci Volstagga – pobocznego Asgardczyka, który wraz ze swoimi kompanami regularnie przewija się przez komiksy z Thorem w roli głównej. Otyły, acz szlachetny wojownik doświadcza w nim pewnej traumy związanej z toczącą się w komiksie wojną z Malekithem, przez co wpada w amok. To samo w sobie byłoby już wystarczająco mocnym pniem narracyjnym, ale scenarzysta Jason Aaron, z właściwym sobie brakiem umiaru, dodatkowo podbija stawkę, pakując w ręce Volstagga kolejny thorowy młot, który zmienia go w jeszcze jedną inkarnację Thora – tytułowego Thora Wojny, niepowstrzymanego anioła zemsty niszczącego wszystko, co napotka na swojej drodze.

Wątek ten pochłania większą część komiksu. Sam w sobie wypada… nawet nieźle, choć upierałbym się, że ta konkretne historia znacznie lepiej sprawdziłaby się jako oddzielna miniseria. W serii głównej wypada ona jedynie jako sympatyczny bo sympatyczny, ale jednak – zapychacz, który na kilka rozdziałów pauzuje główną fabułę (wspomnianą już wojnę) i jednocześnie odbiera pierwszy plan Jane Foster, nominalnej głównej bohaterce serii.

Z Jane jest w ogóle problem, bo o ile wyjściowy pomysł na tę postać jest naprawdę interesujący (rak i słabnący z tym organizm) i stanowi fundament, na którym można zbudować wiele przejmujących opowieści, o tyle Jason Aaron zdaje się nie mieć żadnego wyraźnego pomysłu na postać i po prostu rzuca ją w wir kolejnych wydarzeń, które tematycznie nie kleją się w nic ciekawego.

No cóż, przynajmniej komiks wygląda naprawdę bardzo ładnie. Zespół rysowników i kolorystów odpowiedzialny za oprawę graficzną serii jak zwykle dostarcza nam spektakularnych doznań wizualnych – czytelnych i wyrazistych, ale jednocześnie bogatych w detale ilustracji napędzających fabułę. Wszystko wygląda tu naprawdę świetnie. Ostatni rozdział skomponowany jest z prac kilkorga artystów operujących zróżnicowanymi estetykami, co początkowo może budzić konfuzję, ale z czasem zaczyna zachwycać, bo w tym szaleństwie tkwi metoda.

Ciężko mi jest w sensowny sposób podsumować tę recenzję. To siódmy tom długiego cyklu wydawniczego, który zdecydowanie nie jest komiksem dla mnie. To nie jest tak, że nie lubię Jasona Aarona – jego Conan Barbarzyńca, również wydawany u nas przez Egmont jest prawdopodobnie jednym z moich ulubionych komiksów ostatnich lat – ale w tym konkretnym przypadku wady jego stylu przyćmiewają zalety. Osoby, które przeczytały sześć poprzednich tomów kupią pewnie i ten, więc ich nie trzeba zachęcać. Co do reszty… cóż, komiksów wychodzi w naszym kraju mnóstwo. Nawet jeśli to koniecznie musi być coś superbohaterskiego, to jest naprawdę wiele znacznie lepszych rzeczy.

Ja tymczasem kończę i czekam kilka kolejnych miesięcy na to, aż ukaże się kolejny tom. Bo wiem, że Jerry zacznie mnie pytać, czy chcę z nim nagrać podcast. A ja prawdopodobnie się zgodzę.

Cholerny Jerry.

piątek, 12 lutego 2021

RECENZJA: Marvel. Pokolenia

fragment grafiki okładkowej


Zanim zacznę pisać cokolwiek konstruktywnego, muszę się poskarżyć na to, że przycinanie grafiki okładkowej do recenzji było w przypadku tego komiksu strasznie upierdliwe. Prawie dwie trzecie okładki Pokoleń zajmuje bowiem wyłącznie czarne tło, przez środek którego przebiega pozioma grafika stworzona przez Alexa Rossa. Była to zresztą grafika często używana przy promocji linii wydawniczej Marvel 2.0. i podejrzewam, że właśnie do tego celu została zamówiona przez wydawnictwo. Po prostu Marvel uznał, że skoro mają już grafikę autorstwa legendarnego rysownika komiksowego, równie dobrze mogą poddać ją recyklingowi i wykorzystać jako okładkę komiksowej antologii. I pal diabli, że grafika ewidentnie nie została pomyślana jako okładka, doda się czarne tło wypełniające górę i dół, i styknie.

To podejście wydaje mi się reprezentacyjne dla całego komiksu, o której mowa będzie w dzisiejszej blognotce. Pokolenia, jak już wspomniałem, są antologią – zbiorem zamkniętych historyjek połączonych określonym motywem przewodnim, poza tym jednak niemal zupełnie autonomicznych. Punktem wyjścia jest Kobik, personifikacja kosmicznego artefaktu, który rozrzucił grupkę superbohaterów w czasie i przestrzeni, by doprowadzić do spotkań z ich poprzednikami i poprzedniczkami (na przykład, w przypadku Spider-Mana, Miles Morales spotyka nastoletniego Petera Parkera) albo ich własnymi alternatywnymi wersjami przedstawionymi wcześniej (jak młoda Jean Grey z alternatywnej przeszłości spotyka młodą Jean Grey z prymarnej przeszłości… nie, nie mam zamiaru tego tłumaczyć) albo alternatywnymi wersjami ich poprzedników (jak Riri Williams spotyka starego Tony’ego Starka z kreskówki Next Avengers: Heroes of Tomorrow) albo coś jeszcze bardziej naciąganego. Kobik chce w ten sposób podziękować postaciom za pomoc i pomóc rozwiązać młodemu pokoleniu superbohaterów problemy związane z poczuciem własnej wartości i poczuciem niedorastania do reputacji ich legendarnych poprzedników i poprzedniczek.

W teorii była tu zatem interesująca narracyjna przestrzeń na opowiedzenie czegoś interesującego o przemijaniu, naturze ewolucji, dziedzictwa i rozwijania legendy. Bardziej śmiałym scenarzystom mogłoby nawet przyjść do głowy pokuszenie się o metatekstowy dialog z czytelnikami, którzy mogą kręcić nosem na to, że ich ukochani bohaterowie z dzieciństwa zaczynają być zastępowani przez inne, nowe postacie, stworzone dla innych, nowych czytelników. To nie musiał być wyrobniczy produkcyjniak, które Marvel wydala z siebie z przerażającą intensywnością od wielu lat.

Nie musiał, ale ostatecznie jednak tym się właśnie okazał. Gdybym dostał zlecenie od jakiegoś wydawnictwa na stworzenie crossovera na jeden komiksowy zeszyt, w którym młodsza inkarnacja jakiejś postaci przenosi się w przeszłość i spotyka swojego poprzednika, prawdopodobnie napisałbym na autopilocie coś w tym rodzaju – młodego bohatera nękają wątpliwości co do tego, czy nadaje się na pełnienie tej roli, coś przenosi go w czasie, spotyka swojego poprzednika, z którym łączy siły w krótkiej, mało znaczącej fabułce, po czym młodzieniec uświadamia sobie, że nie musi być ideałem, musi tylko dawać z siebie wszystko, bo na ogół to wystarcza (albo coś w tym rodzaju), po czym wraca do swojej linii czasowej i komiks ma przyjemny, pozytywny finał.

Gdyby jednak zleceniodawca poinformował mnie, że ten komiks trafi do antologii i dziewięć innych scenarzystów dostało te same wytyczne, prawdopodobnie wysiliłbym się znacznie bardziej. Bo o ile jedna taka historyjka sama w sobie, wciśnięta w dłuższą linię fabularną, sprawdziłaby się dostatecznie dobrze, o tyle dziesięć takich historyjek jedna koło drugiej, czytane ciurkiem w antologii tematycznej zaczną zlewać się ze sobą i nużyć kompletną jednostajnością. I, niestety, do czegoś takiego doszło właśnie w Pokoleniach.

Powyższy zarys fabuły wykorzystany został przez większość scenarzystów i scenarzystek antologii – i pojawiło się bardzo niewiele narracyjnych urozmaiceń, które uczyniłyby ten schemat świeższym. To sprawia, że pewnym czasie kolejne punkty scenariusza stają się nieznośnie przewidywalne. To jak słuchanie w kółko tej samej piosenki, która sama w sobie nie jest specjalnie wybitna, a po kilkunastu powtórzeniach zaczyna doprowadzać do szału. Są perełki, oczywiście. Crossover dwojga Wolverinów (Laury i Logana) uderza w naprawdę przyjemne, sentymentalne tony, spotkanie dwóch Miss Marvel przemyca do struktury narracyjnej temat dialogu dwóch różnych fal feminizmu, co jest zaskakująco ambitnym posunięciem w tak sztampowej historii, a kilka innych rozdziałów ma naprawdę znakomitą oprawę graficzną.

Gdybym jednak miał rekomendować komukolwiek ten komiks, to byłaby to stosunkowo wąska grupa fanów mająca wiedzę ekspercką o historiach zarówno nowych, jak i starych inkarnacjach postaci, bo to oni będą mieli najwięcej zabawy w wyłapywaniu smaczków i znali będą konteksty sytuacji poszczególnych postaci. Dla reszty osób będzie to po prostu kolorowy, superbohaterski hałas, który przełknie się – w najlepszym razie – bez bólu, ale który nie jest wart osiemdziesięciu polskich złotych, które życzy sobie za niego rodzimy wydawca.

piątek, 22 stycznia 2021

RECENZJA: Strażnicy Galaktyki - tom 2

 

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.


W terminologii muzycznej crescendo oznacza moment utworu, w którym rośnie jego głośność i natężenie, ale ja lubię używać tego terminu również w odniesieniu do narracji, szczególnie w utworach sekwencyjnych, jak seriale albo komiksy, które też czasami posiadają momenty, gdy akcja gna do przodu, z każdą chwilą stawka, o którą toczy się gra, jest coraz wyższa i emocje sięgają zenitu, pozostawiając czytelników w oczekiwaniu na jeszcze więcej. Zmierzam do tego, że drugi tom Strażników Galaktyki od Egmontu jest jednym wielkim crescendo… i jest to straszliwie męczące. 

Bez obaw, to nie będzie jedna z „tych” recenzji, bo mam o Strażnikach Galaktyki w sumie dobrą opinię. Komiksowi w jakiś sposób udaje się uniknąć wielu pułapek, w które wpadają serie spod znaku kosmosu Marvela – nie jest nonsensownie dołujący, nie bierze sam siebie aż tak na poważnie, bohaterowie są dupkami, ale na ogół da się przejść nad ich dupkowatością do porządku dziennego, bo posiadają wystarczająco wiele charyzmy i zabawnych one-linerów, by nie zwracać na to uwagi. Dzieją się rzeczy o skali tak abstrakcyjnej, że alienującej, ale są one mocno powiązane z mitologią (oryginalnych i nowych) Strażników Galaktyki, dzięki czemu przynajmniej na poziomie nerdowskiego zaangażowania komiks jakoś się zwraca – szczególnie tym osobom, które (jak ja) mają pobieżną wiedzę na temat oryginalnej inkarnacji drużyny z lat siedemdziesiątych. 

Dzieje się sporo – to trzeba przyznać scenarzystom serii, nie pozostawiają czytelnikom zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu przed rzuceniem ich w kolejną kosmiczną aferę. Pierwsza część tomu poświęcona jest dyplomatycznej próbie pogodzenia dwóch potężnych kosmicznych frakcji, które skaczą sobie do gardeł z taką zajadłością, że czyni to niewyobrażalną szkodę samej tkance kosmosu. Druga to przygody w czasie i przestrzeni spowodowane naruszeniem tejże tkanki. Trzecia – konsekwencja tychże przygód. Pomiędzy tymi segmentami (ani w trakcie nich) nie ma żadnych spokojniejszych kontrapunktów. Żadnego numeru albo rozdziału, w którym postacie zatrzymują się, by ze sobą porozmawiać, pozbierać się, zrozumieć, co się dzieje, poczynić rozrachunek z własnymi emocjami czy przeprocesować swoje dotychczasowe dokonania. 

Co jest problemem, bo – paradoksalnie – utwór złożony wyłącznie z crescendo jest nudny. Jeśli dynamika się nie zmienia, to nawet jeżeli przez cały czas utrzymywana jest na wysokim poziomie, zaczyna nużyć. I tak jest niestety w tym przypadku. Mniej więcej w jednej trzeciej długości wszystko zlewa się w barwny, hałaśliwy spektakl, który zawiera w sobie bardzo niewiele realnej substancji. Postaci jest bardzo wiele, przez co żadna nie posiada wyróżniającego się, naturalnie rozwijanego wątku. Wszystko dzieje się w olbrzymim pośpiechu, co nie ułatwia nadążenia za fabułą. Szczególnie jej środkowym segmentem, który opiera się na nieustannych podróżach w czasie i przepisywaniu istniejącej rzeczywistości. W pewnym momencie całkowicie już zrezygnowałem z prób zrozumienia reguł podróży w czasie, które narzucili sobie scenarzyści i po prostu biernie śledziłem wydarzenia, mając zaledwie szczątkowe pojęcie, na co patrzę. 

No cóż, przynajmniej patrzenie odbywało się w sposób bezbolesny. Seria ma dwóch rysowników. Pierwszy z nich, Brad Walker odpowiada za większość ilustracji w tym tomie – i sprawdza się w tej roli znakomicie, bo jego realistyczna, przesycona szczegółami kreska fantastycznie sprawdza się w komiksie będącym ekwiwalentem (oraz późniejszym źródłem adaptacji) hollywoodzkiego blockbustera. Drugi rysownik, Wes Craig… też nie jest zły, ale jego kreska drastycznie różni się od stylu Walkera, jest znacznie bardziej ekspresywna, odrobinę mniej realistyczna, pozbawiona detali i zupełnie inaczej kolorowana. A to wprowadza dysonans, bo obaj artyści wymieniają się co kilka zeszytów. Nie jest to jakiś olbrzymi problem, ale zastanawiam się, co powoduje, że Marvel tak często nie jest w stanie zapewnić swoim seriom spójnej estetyki – nawet jeśli praca nad komiksem wymaga więcej niż jednego rysownika, to przecież da się ich dobrać w taki sposób, by operowali podobnymi stylami. 

Nie jest to zły komiks – to typowy kulturowy artefakt wyjęty pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest to rzecz, którą znać trzeba, nie jest to nawet rzecz, którą znać warto, ale jako niezobowiązująca rozrywka po godzinach sprawdza się stosunkowo dobrze. Szczególnie dla osób interesujących się komiksami z kosmicznego zakątka uniwersum Marvela, bo to zdecydowanie najlepsza rzecz z tego worka. Fanów kinowej inkarnacji Strażników Galaktyki może zainteresować materiał źródłowy, bo to na bazie tego właśnie komiksu powstała adaptacja – warto przekonać się, jak niewiele w sumie James Gunn zaczerpnął z komiksu, poza niektórymi postaciami i lokacjami.

piątek, 8 stycznia 2021

RECENZJA: Thanos. tom 1

 

fragment grafiki okładkowej

Mam dziwną relację love-hate z kosmosem Marvela. Ta gałąź uniwersum zawsze była swoim małym bąbelkiem zachowującym narracyjną autonomię i indywidualną estetykę, nawet bardziej niż choćby komiksy o X-Men, przez długi czas również mocno oderwane od reszty. Historie rozgrywające się w kosmosie Marvela stosunkowo rzadko miały znaczący wpływ na to, co dzieje się na Ziemi. I vice versa. To z kolei dawało twórcom historii rozgrywających się w odległych zakątkach przestrzeni kosmicznej swobodę wolność w kreowaniu własnego status quo, własnej mitologii, własnych postaci i własnych reguł. 

W teorii powinien być to zatem oddech świeżego powietrza oraz przestrzeń do eksperymentów z treścią i formą w fabularnym środowisku, które nie jest uwiązane do Ziemi, której nie można zniszczyć ani choćby zmienić w znaczący sposób i nie jest zależne od ikonicznych postaci wydawnictwa, takich jak Spider-Man czy Kapitan Ameryka, których popularność uniemożliwia trwałe transformacje ich charakterów czy w ogóle zrobienie z nimi czegokolwiek interesującego. 

W praktyce okazuje się jednak, że ta swoboda jest mieczem o obosiecznym ostrzu. Kosmos Marvela z czasem stał się bowiem fuzją wszystkiego, co w historii superbohaterszczyzny najgorsze i najbardziej żenujące. Kiczowate projekty postaci i obcych ras rodem z lat siedemdziesiątych, nieznośna pretensjonalność lat osiemdziesiątych, zamiłowanie do niesympatycznych antybohaterów lat dziewięćdziesiątych, obsesja na wewnętrznych crossoverach przełomu tysiącleci oraz podporządkowywanie estetyki komiksów do ich filmowych adaptacji (nawet jeśli sensu nie ma to za grosz) z pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. 

Od kosmosu Marvela – konkretnie, od crossoveru Annihilation z dwa tysiące szóstego roku – na dobre zaczęła się moja fascynacja komiksami tego wydawnictwa, więc nadal mam do tego zakątka uniwersum spory sentyment. Dziś jednak, sięgając po tamte komiksy (oraz po nowe rzeczy z tego worka) rozumiem już, czemu tak bardzo podobały mi się, gdy byłem nastolatkiem o niewyrobionym guście, a czemu obecnie nie jestem w stanie się nimi cieszyć. 

Thanos Jeffa Lemire jest tu poręcznym przykładem, niemal Kapitanem Planetą wszystkiego, co w „kosmicznych” komiksach od Marvela najgorsze. Historia skupia się na tytułowym szalonym tytanie i jego próbach odnalezienia lekarstwa na trawiącą go i powoli zabijającą chorobę. Osłabiony Thanos zmuszony jest przez pewien czas polegać na innych oraz stawić czoła machinacjom samej Śmierci manipulującej jego synem, Thanem. Seria kończy się w przewidywalny sposób, po drodze jednak dostajemy solidną dawkę przeskalowanej, przesadzonej akcji, kilka ludobójstw oraz nieco zbędnego fanserwisu. 

Jak już wspominałem wcześniej, moja przygoda z kosmosem Marvelu trwa już od ponad dekady. W międzyczasie sięgałem oczywiście – i sięgam nadal – po komiksy z innych zakątków uniwersum. Każdy z nich w jakiś sposób ewoluował na przestrzeni tych lat. Zmieniała się wrażliwość czytelników, normy kulturowe, sposoby opowiadania historii, mody orz konwencje – i komiksowe serie reagowały na te zmiany, dostosowując się do nich. Thanos – jak i większość innych kosmicznych tytułów Marvela z ostatnich lat – nadal wygląda dokładnie tak, jak coś żywcem wyjętego z poprzedniej epoki. Nonsensowna kosmiczna naparzanka ze stawkami podnoszonymi tak wysoko, że stają się one abstrakcyjne oraz z bohaterami kompletnie nijakimi w swej złowieszczości i braku skrupułów. 

To nie jest dobry komiks, ale jest on dobrym przykładem, jak pozostawienie gałęzi uniwersum na narracyjnej ziemi niczyjej może skończyć się kompletnym zastojem i atrofią kreatywności. Jeff Lemire to specyficzny scenarzysta, który sam w sobie ma dar wyciągania z konkretnych postaci samej ich esencji. W mojej recenzji Moon Knighta bardzo chwaliłem jego pracę, bo i Moon Knight to postać o dużym potencjale, który czekał tylko na kogoś, kto raczy to zauważyć. W Thanosie esencją kosmicznej konwencji jest zakleszczenie się w komfortowej klatce pozbawionej ambicji pulpy. I to właśnie dostarczył nam scenarzysta. 

Co do ilustracji… jest porządnie. To właśnie ten element kosmicznej konwencji Marvela, który niemal zawsze zachowuje wysoki poziom. Nie licząc kostiumów części postaci, którym ewidentnie przydałoby się uwspółcześnienie (z całej tej kolorowej hałastry najlepiej wygląda Nebula, której obecny projekt wzorowany jest na filmowej wersji tej postaci) ilustracje prezentują się naprawę dobrze, z bogatą paletą barw, przyjemnymi dla oka projektami otoczenia i technologii oraz bogatymi w detale kadrami nadającymi całemu komiksowi bardzo „filmowego” klimatu. Nie ratuje to żenującego scenariusza – ale przynajmniej pozwala przetrwać lekturę i nacieszyć oko. 

Unikać jak ognia.

piątek, 17 lipca 2020

RECENZJA: Doktor Strange – tom 2

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Pod względem subtelności komiksy Jasona Aarona często przypominają uderzenie pięścią w twarz. Trochę tego nie rozumiem – chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem tego scenarzysty, to czytałem kilka rzeczy jego autorstwa, które takie nie były. Nie jakoś wybitnie wiele, ale jednak tyle, by zdawać sobie sprawę, że potrafi być w swojej pracy znacznie bardziej powściągliwy. Narzekałem na tę tendencję w mojej recenzji pierwszego tomu wydania zbiorczego komiksowej serii Doktor Strange i będę to robił po raz kolejny, prawdopodobnie jeszcze bardziej. O ile bowiem pierwszy tom posiadał jakąś spójną narracyjną linię, która dawała poczucie fabularnego progresu, o tyle ten jest już tylko bałaganem. Przeraźliwym bałaganem. 

W Doktor Strange – tom 1 magia uniwersum Marvela została… wydaje mi się, że właściwe słowo brzmi „zrestartowana”… przez grupę czcicieli nauki, którą w finale tamtego tomu udało się powstrzymać głównemu bohaterowi. Drugi tom opowiada o powolnym odrastaniu magii we Wszechświecie i dziwacznych wydarzeniach, które towarzyszą temu procesowi. Części etatowych wrogów doktorka udało się zachować swoją magiczną potęgę i postanowili wykorzystać chwilowe osłabienie odwiecznego rywala, by raz na zawsze się z nim rozprawić. Jakby tego było mało Męka – dziwna, mroczna istota, która powstała jako skutek uboczny działań Doktora Strange’a celem uniknięcia negatywnych konsekwencji używania magii – ponownie zaczyna krzyżować szyki głównemu bohaterowi. Poza tym w komiksie pojawia się Man-Thing, Thor Gromowładna, postrzelony mag, który amputował sobie głowę i wszył na jej miejsce oko martwego Watchera oraz nazistowskie wampiry ninja. Tja. 

Z rozdziału na rozdział cała ta szamotanina ma coraz mniej sensu. Potężne postacie pojawiają się i znikają próbując zrobić Strange’owi krzywdę, on – osłabiony i zdezorientowany – poświęca wszystkie swoje siły, by się uratować. Gdyby nie strony z reprodukcjami okładek, ciężko byłoby nawet wypatrzeć gdzie kończy się jeden rozdział, a zaczyna drugi. Wydarzenia nie mają żadnej podbudowy napięcia, spokojniejszych momentów czy wyciszenia po jakimś szczególnie istotnym punkcie kulminacyjnym. Wszystko po prostu dzieje się w jednym, bardzo szybkim tempie. Doktor Strange – tom 2 jest w miarę lekką, stuprocentowo niezobowiązującą rozrywką, która niczego nie wymaga i niczego (poza zajęciem kilku kwadransów) nie oferuje w zamian. 

Czy to oznacza, że ten komiks jest zły? No cóż… nie, nie mogę tego napisać. Doskonale rozumiem, do jakiej grupy odbiorców jest on skierowany i wydaje mi się, że doskonale zaspokaja jej oczekiwania. Nie każdy tekst kultury musi być mądry, wyważony i subtelny. Czasami surowy urok przesady i campu jest tym, czego człowiek potrzebuje po długim, wymagającym dniu. W tym wymiarze drugi tom Doktora Strange’a ma pewną wartość. Aaron nie jest słabym scenarzystą i potrafi poskładać do kupy nawet jeśli nie sensowną opowieść to na pewno angażujące doświadczenie. Główny bohater nie przechodzi tu żadnej znaczącej przemiany, wprowadzona w poprzednim tomie postać bibliotekarki służy już raczej za tło, a akcja nie prowadzi czytelników w żadnym znaczącym kierunku. Tym niemniej… 

…tym niemniej po zakończeniu lektury zamknąłem komiks w stanie pewnej konfuzji, ale bez poczucia zmarnowanego czasu. I nie potrafię do końca wytłumaczyć – nawet samemu sobie – właściwie czemu? Wydaje mi się, że ujęła mnie rozbrajająca szczerość tego komiksu. Aaron doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że pisze serię, która nigdy nie wyląduje na szczytach list najlepszych komiksów wszech czasów. Wie też z całą pewnością, że gdyby jednak tak się stało, to i tak wszystkie profity zgarnie wydawca trzymający licencję na postać i mający prawa własności do wszystkiego, co stworzył scenarzysta. Dlatego się bawi – dorzuca do równania kolejne elementy, niespecjalnie przykładając wagę do tego czy i jak pasują do całości. To bezwstydny strumień świadomości twórcy, który dysponuje na tyle dużym talentem i doświadczeniem, by uszło mu to na sucho. 

piątek, 3 lipca 2020

RECENZJA: Mister Miracle

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Hauntologia to dość złożony termin z zakresu filozofii i teorii kultury, o którym pisałem na blogu już wiele raz i prawdopodobnie napiszę o nim jeszcze wielokrotnie. W ekstremalnie skondensowanej formie zdefiniować go można jako coś w rodzaju odwróconej nostalgii – tendencji do tworzenia nowych tekstów kultury w taki sposób, by możliwie najbardziej przypominały stare, zarówno treści w jak i formie. Według popularyzatora tego terminu, Marka Fishera, wiele nakładających się na siebie czynników społecznych (takich jak bezprecedensowo swobodny dostęp do archiwów kultury, dynamika Internetu oraz neoliberalna ekonomia wymuszająca sięganie po sprawdzone już wzorce i strategie kosztem ryzykownych, eksperymentalnych przedsięwzięć) doprowadziło do sytuacji, w której – kolektywnie, jako cywilizacja – bardziej interesuje nas ponowne przeżywanie przeszłości, głównie tej lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, niż wymyślanie czegoś prawdziwie nowego.

Piszę o tym wszystkim ponieważ Mister Miracle jest modelowym przykładem takiego podejścia. Ten dwunastozeszytowy komiks autorstwa Toma Kinga (scenariusz) oraz Mitcha Geradsa (rysunki) wygląda niczym kulturowy artefakt, który wypadł z dziury w czasoprzestrzeni prowadzącej do siedziby wydawnictwa Vertigo w latach osiemdziesiątych. Komiks opowiada o obdarowanym supermocami artyście scenicznym, mistrzu ucieczek, kimś w rodzaju prestidigitatora. Prawdziwym prestidigitatorem jest tu jednak Tom King, któremu najwyraźniej udało się wmówić wszystkim, że jest jednym z najciekawszych artystów młodego pokolenia, choć jego jedyną sztuczką jest naśladowanie mistrzów anglosaskiego komiksu sprzed trzydziestu, czterdziestu lat.

Mamy tu bowiem wszystko, czym tylko mogliśmy się zachwycać w takich komiksach jak Sandman, Watchmen czy Powrocie Mrocznego Rycerza. Kontrast klasycznej, idealistycznej wersji postaci z jej pseudorealistyczną, psychologicznie pogłębioną współczesną wersją? Jest. Dekonstrukcja polegająca na straumatyzowaniu głównego bohatera? Jest. Repetycje, żonglowanie wyrazistą symboliką i używanie samej struktury medium do demonstrowania nastroju głównego bohatera? Jest. Metakomentarz odnośnie natury komiksowego medium? Jest. Podzielenie każdej strony na siatkę dziewięciu kadrów i łamanie tej kompozycji w kluczowych momentach? Jest. Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę jeszcze długo, bo King kopiuje w zasadzie każdy narracyjny, kompozycyjny czy treściowy wybieg od swoich poprzedników. I nie robi absolutnie niczego więcej.

Problem polega na tym, że oni robili to w czasach, gdy takie rzeczy były nie do pomyślenia – w mądry, odważny sposób rozwinęli komiksowe medium dając swoim następcom bardzo szeroki komplet nowych narzędzi i przecierając im nieznane wcześniej szlaki. I naprawdę nie ma niczego złego w tym, że Tom King skwapliwie z tego wszystkiego korzysta. Problem pojawia się w momencie, gdy taki hauntologiczny artefakt stawiany jest jako przykład tego, że komiks to Sztuka. Widziałem mnóstwo rankingów „najlepszych komiksów ostatnich lat” na których Mister Miracle zajmuje wysokie – czy nawet pierwsze – miejsce. Jeśli to naprawdę jest koronny przykład na to, że komiksowe medium stanowi prężnie rozwijającą się gałąź sztuki, to oznacza, że mamy poważne kłopoty, bo medium nie rozwija się od jakiegoś ćwierćwiecza.

Mister Miracle wygląda tak, jak wygląda, ponieważ kanony tego, co w tym medium uchodzi za elitarną, ekskluzywną sztukę ustalili w zeszłym tysiącleciu Frank Miller, Allan Moore i Neil Gaiman i nie zmieniły się one do dnia dzisiejszego. Na pewno nie ma zamiaru zmieniać ich King bo niby czemu miałby to robić, skoro te same sztuczki działają od trzech dekad? Wydaje mi się, że właśnie to najmocniej drażni mnie w tym komiksie i, szerzej, w całym dorobku artystycznym Kinga. Jego najbardziej prestiżowe projekty pisarskie – Vision, Mister Miracle, Omega Man – stanowią jedynie wtórne przeżywanie estetyk i tematów dominujących w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Żadna rewolucja, nawet nie ewolucja, jedynie powielanie schematów, zagrań, wybiegów i tematów.

Znamienne jest również to, że wszystkie te komiksy – i większość innych spod pióra Kinga, jak choćby jego Batman – opowiadają o standardowych białych heteroseksualnych mężczyznach. Nawet Vision, który jest robotem i doznaje z tego powodu opresji to jedynie abstrakcyjna figura mniejszościowa, która nie posiada żadnego skonkretyzowanego kontekstu kulturowej opresji. I nie, nie chodzi mi o jakiś idiotyczny tokenizm czy inną polityczną poprawność. Chodzi mi o to, że tylu latach interesującego dyskursu kulturowego i politycznego, jaki rozgrywał się wokół komiksów, po eksplozji niezależnych tytułów eksplorujących tematy rasy, płci, struktury społecznej czy kulturowych tarć, po eksploracji nowych struktur narracyjnych, eksperymentach w formą i treścią najlepsze, co jest nam w stanie zaoferować mainstream to… Sandman po raz drugi. I wszyscy to łykają. To niemożebnie frustrujące.

W dodatku to nawet nie jest jako specjalnie udany komiks. Mister Miracle ma tak wielką obsesję na punkcie własnej symboliki, że kompletnie zapomina użyć tej symboliki do powiedzenia czegoś znaczącego o głównym bohaterze, jego sytuacji, moralności, kwestiach tożsamościowych czy właściwie czymkolwiek. Te tylko pusta gratyfikacja dla czytelnika rozumiejącego, że czarne panele z napisem „Darkseid jest” ze strony na stronę coraz gęściej pokrywające więcej kadrów oznaczają, iż Miracle jest coraz bardziej przytłoczony paranoją i osaczającą go sytuacją, która dosłownie odbiera mu przestrzeń do życia. Osoba, która wychwyci i to zrozumie – co nie jest wybitnie trudne – w samozadowoleniu poklepie się po plecach, że udało się jej dostrzec zmyślną symbolikę i będzie z siebie tak dumna, że zapomni o tym, iż symbolika powinna służyć czemuś więcej niż samej sobie.

W dodatku fabuła, gdy obedrze się ją z całego tego pretensjonalizmu, jest niesamowicie miałka. Główny bohater jest całkowicie pasywny i wyprany z charyzmy, jego relacje z małżonką i innymi postaciami wypadają wyjątkowo nieorganicznie, a cały konflikt jest tak mocno scentrowany na nim samym, że reszta postaci to służą jedynie poruszaniu się po orbitach wokół niego i nie mają szans rozwinąć indywidualnych wątków, które pogłębiłyby historię. główny dylemat, przed którym staje Scott – dylemat, którego podbudowę stanowiło dobre dwie trzecie serii – nie jest nawet specjalnie zniuansowany czy nieoczywisty. To trolley problem. W dodatku rozwiązany metodą „trzeciej drogi”, która pozwala głównemu bohaterowi uniknąć znaczącej ewolucji charakteru, a scenarzyście – prawdziwie znaczącej eksploracji poważnych tematów związanych z ponoszeniem odpowiedzialności za życiowe decyzje.

 Komiks jest całkowicie zarżnięty przez repetycje. Kopiowanie symboliki, motywów, linii dialogowych czy nawet całych kadrów to użyteczne narzędzia, jeśli chce się nadać komiksowi odpowiednią dynamikę i rytm – o ile używa się ich w odpowiedni sposób. King używa ich tak często i tak intensywnie, że praktycznie niewiele miejsca pozostawia na cokolwiek innego. Wszystko powtarzane jest tak często i tyle razy, że w pewnym momencie zmienia się w autoparodię.

Uporczywe trzymanie się układu siatki kadrów trzy na trzy było kolejnym gigantycznym błędem. Ta struktura ma swoje plusy, jest czytelna, pozwala na sprawne operowanie narracją i ułatwia zabawy z łączeniem poszczególnych kadrów w większą, całościową kompozycję. Cały Watchmen się na tym opiera. Problem polega na tym, że Moore i Gibbons rozumieli ograniczenia idące za tą strukturą i robili wszystko, by albo zmienić je w mocne punkty albo rezygnowali z nich w kluczowych momentach. Ważna była też kolorystyka – najczęściej parzyste kadry Watchmen były utrzymane w innej (kontrastowej) palecie barw niż nieparzyste, dzięki czemu nie męczyły oka i pozwalały na łatwiejszą identyfikację tego, co dzieje się na stronie.

Pod tym względem Mister Miracle wszystko robi źle. Długie sceny walk na siatce trzy na trzy szybko zaczynają wyglądać jak pozbawiony dynamiki rysunek techniczny. Szczególnie jeśli nie są kontrapunktowane różnicami barw tła (a nie są). Wiele ilustracji jest nonsensownie podzielonych linią kadru, byle tylko nie łamać siatki, choć znacznie lepiej wyglądałyby, gdyby twórcy pozwolili sobie na więcej elastyczności. W połączeniu z kopiowaniem i wklejaniem bez przerwy tych samych teł (a często nawet i całych kadrów) Mister Miracle wizualnie robi się po prostu nieznośny. A szkoda bo zarówno kreska, jak i kolory są naprawdę niezłe.

W trakcie lektury, od samego początku do samego końca, towarzyszyła mi mieszanka znudzenia i irytacji. Ze szczyptą zażenowania, że moje ukochane medium najwyraźniej utknęło w hauntologicznym limbo. To jest dokładnie tego typu dekonstrukcja, z której (po części autoironicznie) nabijał się Warren Ellis w Planetary. Dwadzieścia lat temu. Opinia Alana Moore’a o współczesnym komiksie superbohaterskim często jest karykaturalizowana, a on sam sprowadzany do mema starego człowieka krzyczącego na chmurę. Jeśli jednak Mister Miracle naprawdę jest najlepszym, co ma nam do zaoferowania współczesny amerykańskich główny nurt komiksowy, to oznacza, że Moore ma całkowitą rację – medium ugrzęzło w miejscu i nie potrafi się poruszyć ani znacząco rozwinąć.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 26 czerwca 2020

RECENZJA: Potężna Thor - tom 3

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Trzeci tom polskiego wydania zbiorczego serii Potężna Thor – komiksu opowiadającego o Jane Foster, która przyjęła na siebie rolę bogini gromów z całym dobrodziejstwem inwentarza, jednocześnie zmagając się z zabijającą ją powoli chorobą nowotworową – jak w soczewce skupia w sobie wszystkie problemy, jakie mam z Jasonem Aaronem, scenarzystą tego komiksu. Aaron zawsze był popularnym twórcą, ale w czasach, w których powstawała Potężna pełnił rolę niemal architekta sporej części uniwersum Marvela oraz odpowiadał za pisanie głównej serii komiksowej na licencji Star Wars. To z kolei sprawia, że Egmont, w ramach nadrabiania coraz mniejszych zaległości z głównego nurtu komiksowego w USA, intensywnie publikuje w naszym kraju mnóstwo komiksów tego scenarzysty. 

Do Jasona Aarona mam bardzo specyficzny stosunek, bo nie jest to w żadnym wypadku scenarzysta słaby. Czytałem mnóstwo jego komiksów i wiem, że w momencie, gdy odpowiada mu jakaś konwencja, jest w stanie dostarczyć naprawdę świetnych historii. Jego dwunastoczęściowy run komiksu Conan Barbarzyńca to jedna z najlepszych rzeczy, jakie miałem przyjemność czytać w zeszłym roku i, gdy tylko Egmont zapowiedział jego publikację, z miejsca postanowiłem, że nabędę ten komiks, bo po prostu chcę go mieć na półce – nie tylko jako fan Conana, ale również jako fan dobrego komiksu. Pozostałe jego rzeczy są jednak… dziwne. Nie, żeby była to wada w taśmowo produkowanym komiksie superbohaterskim, w którym absurd często jest jedyną podtrzymującą uwagę rzeczą, ale Aaron zdaje się nie znać umiaru i przesadza z absolutnie wszystkim w stopniu, w którym przestaję się już łapać na ile jest to umyślna autoparodia, a na ile nieironiczne szarżowanie w ramach konwencji. 

Potężna Thor: Wojna Asgardu z Shi’Ar, o której mowa w tej notce zdaje się utrzymywać mniej więcej pośrodku Aaronowego spektrum campu. Wydanie zawiera w sobie dwie opowieści kontynuujące wątki z poprzednich albumów. W pierwszej z nich Thor staje na czele drużyny do zadań specjalnych złożonej z przedstawicieli i przedstawicielek wszystkich światów z thorowego zakątka uniwersum. Prowadzi to oczywiście do nieufności i tarć w drużynie, z którą musi radzić sobie główna bohaterka. Druga, dłuższa historia, opowiada o pojedynku z parą bogów wyznawanych przez kosmiczną rasę Shi’Ar, w który wmanewrowana została Thor. W tle przewijają się wątki przewodnie całej serii, jak walka Jane Foster z nowotworem oraz wojna z elfami. 

Obie historie są bardzo sztampowe i napędza je niemal wyłącznie barwna akcja. Nie ma tu znaczącego rozwoju postaci czy interesującego budowania zależności między frakcjami. To komiks czysto rozrywkowy, który bawi, bo to jego jedyna ambicja. I naprawdę nie ma w tym niczego złego, od tego jest przecież kolorowa superbohaterszczyzna, by na kilka kwadransów oderwać się od rzeczywistości i zanurzyć w świecie, w którym wszystkie problemy można rozwiązać odpowiednio mocnym uderzeniem przeciwnika albo wykazaniem dostatecznej determinacji. I w tej roli Potężna Thor sprawdza się doskonale. Dzieje się dużo, akcja pędzi na złamanie karku i nie zatrzymuje się aż do samego końca. Co więc jest nie tak? 

Jane Foster. Nie sama bohaterka, która pisana jest nieco na autopilocie, ale na tyle umiejętnie, bym nie mógł się czepić niczego konkretnego. Chodzi mi o jej wątek. Wyjściowy pomysł na postać Thor była tragedia postaci – doktor Foster cierpi na raka i walczy o życie. Za każdym razem gdy dokonuje transformacji w potężną Thor wszystkie działania mające na celu przejście przez chorobę – środki przeciwbólowe, chemioterapia – resetują się. Im częściej dokonuje transformacji, tym bardziej maleją jej szansę na przeżycie choroby, bo gdy wraca do swojego ciała wszystko trzeba zaczynać od początku. 

Kontrast wiotkiej, wyniszczonej chorobą Jane i witalnej, zdrowej, potężnej Thor działa jako fajny kontrapunkt, a walka z nowotworem w sytuacji, gdy bohaterka musi kalkulować swoje szanse na wyzdrowienie przez pryzmat tego, co dzieje się wokół niej potencjalnie dodaje całej tej zabawie większego dramatyzmu… niestety tylko potencjalnie. Rak jest straszliwą chorobą, zabijającą powoli i boleśnie. Wiąże się on z długim i wyniszczającym cierpieniem i olbrzymimi obciążeniami psychicznymi. W jaki sposób ogrywa to komiks? 

W bardzo nijaki. Motyw raka funkcjonuje tu na zasadzie niemal gimmicka, któremu poświęcone jest absolutne obligatoryjne minimum uwagi i zaangażowania. Nie twierdzę, że cała seria o Thor powinna być kroniką gaśnięcia pod kroplówką, bo nie po to czytamy głównonurtowe komiksy od Marvela, by się dołować albo przeżywać intymne studium emocjonalne. Skoro jednak wprowadzono już taki wątek do historii postaci, w dodatku jako istotną jej część, wypadałoby odnieść się do niego w jakiś znaczący sposób. Tego niestety, póki co, w tym komiksie brakuje. To daje rezultat w postaci dziwnego dysonansu, nie jestem przekonany czy umyślnego. 

Ilustracje są natomiast znakomite i wydaje mi się, że to właśnie one są główną atrakcją tej serii – soczyste, dynamiczne kadry, żywa kolorystyka i umiejętne operowanie narracją graficzną. To pewien standard tej serii i jedna z tych rzeczy, za które zawsze będę ją chwalił. Szczególnie podobały mi się ilustracje wątku boskiej wojny z Shi’Ar, w których rysownik dokonywał małych cudów kreatywności by należycie zaprezentować konflikt między tak potężnymi siłami. 

Potężna Thor: Wojna Asgardu z Shi’Ar to kolejny komiks Jaona Aarona zawierający w sobie całe to cudowne bezguście przesady, z którego znany jest ten twórca. Tylko tyle albo aż tyle. 

piątek, 17 stycznia 2020

RECENZJA Invincible - tom 6

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Kolejny kwartał, kolejny tom Invincible. Przy tak długich seriach jak ta zawsze pojawia się pewne ryzyko zmęczenia materiału. Nie materiału komiksowego – choć i tutaj wielu mniej utalentowanym twórcom zabrakłoby pewnie kreatywnej pary znacznie wcześniej niż Kirkmanowi – ale zmęczenia recenzenckiego. Bo i co można nowego napisać w temacie serii, która od początku konsekwentnie utrzymuje tak niesamowicie wysoki poziom? Tu w zasadzie nic się nie zmienia, Invincible przez cały czas pozostaje znakomitą i w pełni zasługującą na swój samozwańczy tytuł najlepszą superbohaterską serią na świecie.

Tom szósty rozpoczyna się jednozeszytowym komiksowym eventem. Tak, dobrze czytacie – komiks ten pierwotnie ukazał się w czasach, gdy wydawnictwa Marvel i DC publikowały cyklicznie tak zwane eventy komiksowe. Były to epickie miniserie, w których dochodziło do spotkań większości najważniejszych bohaterów danego uniwersum, najczęściej w celu pokonania jakiegoś wyjątkowo wielkiego zagrożenia. Wydarzenia te często otoczone były gęstym wianuszkiem miniserii towarzyszących, rozwijających wątki poboczne, bonusowych numerów, powiązywane były z regularnymi seriami komiksowymi… generalnie wydawnictwa robiły (i nadal robią) wszystko, by wyciągnąć od fanów możliwie najwięcej pieniędzy. Pisałem już o tym procesie w moim studium przypadku komiksu Avengers – Impas: Atak na Pleasent Hill

Sześćdziesiąty numer Invincible jest komiksem idącym otwarcie w poprzek tym tendencjom – jeden standardowy zeszyt, w którym upakowano walkę z małą armią alternatywnych wersji głównego bohatera komiksu sprowadzoną do głównego uniwersum przez arcywroga Niezwyciężonego, Angstroma Levy’ego. Przez ten zeszyt przewijają się inne postacie superbohaterskie z wydawnictwa Image Comics, które do tej pory nie pojawiały się na kartach Invincible – mamy tu Savage Dragona, Youngblood, Spawna, Cyberforce, Witchblade i naprawdę mnóstwo innych. Są to zaledwie drobne cameos, ale też nie trzeba wiele więcej, by zbudować wrażenie istotnego wydarzenia we współdzielonym przez wszystkie te komiksu uniwersum. Z tym współdzieleniem generalnie też jest w Image Comics dość elastycznie, bo – w przeciwieństwie do Marvela i DC – indywidualni twórcy mogą robić tam dokładnie to, co chcą, bez obaw, że przypadkiem naruszą (od początku umowną) spójność świata przedstawionego. 

Kirkmanowi udaje się tu nie tylko doprowadzić do kolorowej naparzanki z niszczeniem budynków i ofiarami w ludziach, wedle najznamienitszych tradycji komiksu superbohaterskiego. Wydarzenie znacząco wpływa również na status quo serii. Eve (dziewczyna Niezwyciężonego) ląduje w szpitalu z bardzo poważnymi obrażeniami, z których nie wiadomo, kiedy – i czy w ogóle – wyjdzie. Oliver (przyrodni brak Niezwyciężonego) ponownie pokazuje swoje mniej ludzkie oblicze, w drobny, ale znaczący sposób sygnalizując jak niebezpieczną jest bombą, która nawet teraz nie przestaje tykać. Lokalna drużyna superbohaterów idzie w strzępy z powodu śmierci wielu jej członków i trzeba naprędce skonstruować jakieś zastępstwo… po czymś takim czeka nas seria lżejszych, spokojniejszych zeszytów, w których napięcie zacznie opadać, a sytuacja – uspokajać się. Prawda? 

Nieprawda. Dosłownie jeden numer dalej na planetę przybywa bowiem agent Imperium Viltrumian, który ma za zadanie skontrolować, jak Markowi idzie przygotowywanie Ziemi do podboju – Viltrumianie, jak być może pamiętacie z poprzednich tomów Invincible, rozkazali Markowi przygotować grunt pod podbój naszej planety i nie przyjęli do wiadomości jego bardzo gwałtownej, bardzo jednoznacznej odmowy. Agent, o który mowa posługuje się imieniem Conquest i jest prawdopodobnie najpotężniejszym Viltrumianem w całym uniwersum komiksu. Tymczasem Mark jest wybitnie nie w nastroju na jakiekolwiek pokojowe negocjacje. Rezultat jest łatwy do przewidzenia – rozpętuje się pojedynek. 

„Pojedynek” jest tu jednak wybitnie nieadekwatnym słowem, niestety nie przychodzi mi do głowy żaden pasujący zamiennik. „Pojedynek” implikuje przynajmniej pozory jakiejś wyrównanej walki. Tymczasem od początku do końca wygląda to w taki sposób, że Concquest bije Niezwyciężonego, a Niezwyciężony desperacko stara się nie umrzeć. „Pojedynek” sugeruje też pewną kameralność starcia, w przeciwieństwie do bardziej epickiej „bitwy” albo „wojny”, tu mamy jednak rzucanie sobą przez budynki (i całe kontynenty), które trwa dobre trzy zeszyty – o dwa dłużej niż otwierający ten tom event – i kończy się w bardzo dramatyczny sposób. Nie napiszę tu, w jaki konkretnie, bez obaw, dość powiedzieć, że konkluzja jest niespodziewana, emocjonująca i… brutalna. Bardzo brutalna. Obscenicznie brutalna. Brr! 

Dopiero w tym momencie scenarzysta serii pozwala sobie i nam na dłuższą chwilę oddechu. Komiks przenosi się w odległą przestrzeń kosmiczną, gdzie ojciec Niezwyciężonego i Allen Alien (kosmita, który zadebiutował już w pierwszym tomie cyklu i momentalnie stał się ulubieńcem czytelników) razem z koalicją niepodbitych przez Imperium planet gromadzi zasoby niezbędne do przetrwania nieuchronnie zbliżającego się konfliktu. Ten fragment tomu jest znacznie słabszy od dwóch poprzednich – nie dlatego, że jest mniej dynamiczny, ale dlatego, że dzieje się w nim niewiele ciekawych rzeczy. Nawet istotne fabularnie informacje odnośnie Viltrumian, przyczyn ich desperacji oraz główne motywacje tej rasy są podane w mało interesujący sposób i jedynie ciepła, pozytywna postawa przesympatycznego Allena sprawia, że ten wątek czyta się z uśmiechem na ustach, nawet jeśli trochę na biegu jałowym. 

Kulminacja tomu jest bardzo spokojna, przynajmniej jak na standardy tego komiksu. Mark musi poukładać się serią traum, jakich doświadczył i na nowo przekonstruować własną moralność. Mamy tu do czynienia z dość klasycznymi superbohaterskimi dylematami o moralności uśmiercania superzłoczyńców, którzy w przeciwnym razie będą zabijać dalej. Kirkman nie udziela tu żadnej definitywnej odpowiedzi, ale główny bohater ostatecznie wychodzi na prostą i przyjmuje tę moralność, która wydaje mu się najwłaściwsza. Równolegle rozwija się jego relacja z Eve, która ma własne problemy… to jednak będzie musiało zaczekać na kolejny tom, który ukaże się w naszym kraju już w marcu. Niezwyciężony idzie bowiem na wojnę, która zmieni wszystko. 

Graficznie seria utrzymuje bardzo wysoki poziom – gruba, wyrazista kreska i soczyste kolory będące znakami rozpoznawczymi Invincible sprawdzają się zarówno podczas scen akcji jak i spokojnych, statycznych scen rozmów. Niektóre momenty są naprawdę zachwycające – jak choćby dwustronicowa kompozycja pionowych, równoległych kadrów, na których widzimy różne alternatywne wersje Marka unoszące się spokojnie nad zgliszczami zniszczonych przez nich miast. W dwóch zeszytach ze środka tomu oraz w epilogu powraca oryginalny rysownik serii, Cory Walker. Mam do tego powrotu nieco… mieszane uczucia, bo Walker, mimo podobnego stylu i intuicji twórczych jest od Ryana Oattley’a, regularnego rysownika serii, o klasę słabszy. W tych środkowych numerach jest to jeszcze znośne, ale epilog wygląda jakby powstawał w naprawdę wielkim pośpiechu. Nie jest to jakiś ogromny zjazd jakości, ale jest dość boleśnie odczuwalny. 

Egmont ponownie dostarczył czytelnikom bardzo porządne wydanie komiksu. Twarda oprawa, mnóstwo dodatków, galeria okładek, starannie przygotowane tłumaczenie… jak Kirkman nie zaskakuje w kwestii jakości scenariusza, tak i polski wydawca również przyzwyczaja nas do wysokiego standardu. Ponownie jednak będę musiał czepić się nieprecyzyjnego umieszczania tekstu w dymkach. Nigdy nie jest to jakiś karygodny rozjazd, ale bardzo często zdarza się niespecjalnie estetyczne zagospodarowanie przestrzeni i tylko czasami można to tłumaczyć ilością tekstu czy długością wyrazów. 

Ten tom zaczyna się gigantycznym, eventem, któremu poświęcony jest jeden zeszyt zwyczajnej objętości, a kończy serią spokojnych rozmów, statycznych scen i ważnych decyzji, którym poświęcony jest numer specjalny o podwojonej objętości – i to chyba dość precyzyjnie pokazuje priorytety piszącego ten komiks Roberta Kirkmana. Tu rozwój charakteru postaci liczy się bardziej niż ekscytujące, pełne napięcia przygody i epickie pojedynki. Invincible pokazuje jednak, że można mieć jedno i drugie w proporcjach, które zadowolą prawie wszystkich. Ten komiks jest świetny i prawdopodobnie nigdy nie przestanę go zachwalać. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 3 stycznia 2020

RECENZJA: Invincible – tom 5

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Na piaty tom zbiorczego wydania komiksu Invincible składają się zeszyty od czterdziestego ósmego do pięćdziesiątego dziewiątego – co oznacza, że nie jesteśmy nawet w połowie długości tej serii. Tym bardziej szokuje jej jakościowa spójność. Po przerzuceniu ostatnich stron i zamknięciu tego komiksu ja nadal mam ochotę na więcej. Invincible pozostaje świeżą, ekscytującą i absorbującą opowieścią, na tyle samoświadomą, by dało się w jej ramach umiejętnie pogrywać z utartymi schematami, ale nie na tyle, by zmienić komiks w autoparodię albo metakomentarz. I w tym chyba tkwi jego siła – nie jest dekonstrukcją gatunku, nie jest jego rekonstrukcją, ale czymś pomiędzy, zawsze gotów skręcić w najmniej spodziewanym kierunku, gdy czytelnikowi wydaje się, że wie już, dokąd dokładnie powiedzie go fabuła. 

Mark, główny bohater serii, dojrzewa. Oznacza to dla niego nie tylko wzięcie większej odpowiedzialności za własne poczynania, ale również znaczącą transformację wewnętrzną. Częściowo zmuszają go do tego okoliczności – Oliver, jego młodszy brat planuje pójść w ślady ojca oraz Marka i rozpocząć karierę superbohatera. Poprzez wzgląd na jego dość złożoną sytuację (Oliver pochodzi z innego świata i nie jest człowiekiem) oraz fakt, że Omni-Man, ojciec chłopców, nadal postrzegany jest na Ziemi jako zdrajca i morderca, to – i tak trudne samo w sobie – zadanie robi się jeszcze cięższe. Mark stara się jak może, by jednocześnie chronić brata, mentorować mu oraz pozwolić na niezależny rozwój i odnalezienie pomysłu na samego siebie. Nie obywa się to bez wielu trudności, błędów i pomyłek, bo obaj bohaterowie się uczą. Oliver – być superbohaterem. Mark – być opiekunem młodej osoby, za którą bierze odpowiedzialność. 

Nie jest to bynajmniej jedyny problem głównego bohatera, bo Mark równocześnie dowiaduje się o rzeczach, które każą mu zakwestionować decyzje i poczynania kogoś, kogo do tej pory bardzo cenił, szanował i uważał za autorytet. To w fundamentalny sposób zmienia w życiu Marka bardzo wiele. Pępowina zostaje odcięta i Niezwyciężony nagle pozostaje sam, bez kogoś, kto powiedziałby mu, w jaki sposób pokierować własnym życiem. Nie tylko jako superbohater, ale też jako dorosły człowiek posiadający własne moralne i etyczne pryncypia. To bardzo frapujący, bardzo dobrze rozpisany motyw. 

Jakby tego było mało, dochodzą również romantyczne zawirowania. Wątki romantyczne w kulturze popularnej nigdy nie wydawały mi się jakoś specjalnie atrakcyjne czy interesujące (głownie dlatego, że jeśli widziało się jeden, to widziało się wszystkie), więc ten stanowiący jedną z osi komiksu jest dla mnie… no cóż, nie przeszkadza mi, bo Kirkman ma dryg do dialogów i nigdy nie przeciąga sytuacji dłużej niż jest to konieczne. Na plus mogę policzyć zeszyt opowiadający o randce, na której Mark jednocześnie dał plamę – bo wyruszył w jej trakcie na misję w przyszłość – i nie dał – bo dzięki życzliwości osób, które go zwerbowały, wrócił w tym samym momencie, w którym odszedł. Co prawda sama randka była najnudniejszym fragmentem tego rozdziału, więc… pięćdziesiąt na pięćdziesiąt? W każdym razie, nie jest pod tym względem źle, po prostu sama konwencja wątku romantycznego niekoniecznie jest w tym momencie najciekawszym punktem programu. 

Cały tom opowiada więc głównie o Marku i – stety, niestety – dzieje się to kosztem wątków głównych. Co prawda każdy z nich jest trochę posunięty do przodu, ale raczej na zasadzie krótkich, obligatoryjnych przerywników. Rozdział rozgrywający się w kosmosie, z Allenem i Nolanem w rolach głównych był bardzo potrzebnym łykiem świeżego powietrza w tym tomie i naprawdę rozbudził apetyt na dalszy rozwój sytuacji. Cały piąty tom Invincible opiera się bowiem na wątkach pobocznych, rozwijaniu postaci drugoplanowych oraz incydentalnych sytuacjach, z którymi musi radzić sobie Mark – jak wspomniana wyżej podróż w czasie albo walka z superzłoczyńcą, którego motywacją jest zemsta na Marku za śmierć bliskiej mu osoby, która zginęła w czasie walki Niezwyciężonego z Omni-manem w pierwszym tomie. Te epizody są mniej lub bardziej ciekawe, ale przez wzgląd na to, że brakuje im mocniejszej osi fabularnej, wokół której mogłyby grawitować, nie robią aż takiego wrażenia jak powinny. 

Poza tym, dostajemy również dwuzeszytowy crossover Invincible z komiksem Astounding Wolf-Man, inną komiksową serią autorstwa Kirkmana, rozgrywającą się w tym samym uniwersum. Wolf-Man nigdy nie cieszył się popularnością porównywalną z Invincible, był też zresztą znacznie krótszy i podejrzewam, że Egmont zaniecha wydania tej serii w naszym kraju (choć z przyjemnością bym się rozczarował). Nie czytałem tego komiksu i przez to odnoszę wrażenie, że uciekło mi trochę zbyt wiele kontekstu, bym był w stanie w pełni docenić te historię – ale nie aż tak znowu wiele, bym się w niej nie połapał, bo Robert Kirkman zadbał o należytą ekspozycję sytuacji. W każdym razie to dość przeciętna fabułka, która swoją obecnością w tym tomie tylko podkreśla, jak bardzo jest on zupko-śmieciuszkowy. 

O warstwie graficznej nawet nie będę się rozpisywał, bo tutaj wszystko pozostaje bez zmian. Wyrazista, cartoonowa kreska przydaje komiksowi bardzo przyjemnego dla oka klimatu, sceny akcji ilustrowane są za pomocą kombinacji dynamicznych kadrów i szerokich filmowych ujęć, a całość wygląda po prostu bardzo dobrze. Warto docenić pracę kolorysty, który z jednej strony musiał nadać rysunkom życia, głębi i indywidualnego charakteru, z drugiej jednak zachować ich prostotę. Udało się to znakomicie i Invincible wygląda po prostu porządnie – z przebłyskami. 

Krótko o technikaliach. Egmont ponownie dostarczył nam bardzo profesjonalnie przygotowany i złożony produkt z dobrym tłumaczeniem, masą dodatków i solidną oprawą. Po raz kolejny muszę czepić się liternictwa. Kwestie bohaterów mają skłonność do tańczenia sobie w dymkach bez racjonalnego wykorzystania danego im miejsca. Znów – nie jest to jakiś gigantyczny problem, który psuje odbiór komiksu albo uniemożliwia czytanie, ale… przeszkadza. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje, skoro wszystkie inne aspekty polskiego wydania są przygotowane właściwie bez zarzutu, ale ten jeden od samego początku zawsze odstaje na minus. 

Invincible – tom 5 to lekka zniżka formy scenarzysty. Historie nadal sprawiają olbrzymią przyjemność, ale maja tendencję do okazjonalnego nużenia. Nie zmienia to jednak faktu, że ten komiks nadal pozostaje jedną z najciekawszych, najbardziej zajmujących pozycji z gatunku superhero, z jakimi miałem przyjemność obcować. Zagrożenie zwiastowane pod koniec tego tomu jest dobrze podbudowane i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnej odsłony serii w naszym kraju. Ten komiks jest świetny i polecam go każdej osobie mającej ochotę na dobrą peleryniarską rozrywkę.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 6 grudnia 2019

RECENZJA: Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

The Lest Jedi to jedyny film z cyklu Star Wars, o którym jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że go tak zwyczajnie po ludzku lubię. To stwierdzenie zwykło irytować absolutnie wszystkie osoby kłócące się o jakość tego filmu niezależnie od tego czy uważają go za godną kontynuację Gwiezdnej Sagi czy za fabularną abominację rujnującą im dzieciństwo, więc nie afiszuję się z nim częściej niż jest to absolutnie konieczne. Do siedmiu poprzednich filmów z serii mam bardzo neutralny stosunek – z różnych powodów nie dorastałem z Gwiezdnymi Wojnami, nigdy nie fascynowało mnie to uniwersum i nie mam do niego nabożnego stosunku. Dla świata może być to jeden z najistotniejszych tekstów kultury popularnej w historii. Nie neguję tego, rozumiem, czemu takie stwierdzenie ma sens, zdaję sobie sprawę ze znaczenia Star Wars dla popkultury i całej rzeszy fanów. Przysięgam, że nie przemawia przeze mnie snob (nie tym razem). Po prostu dla mnie, osobiście, ta seria to jeden z wielu rozrywkowych cykli pulpowej fantastyki, niespecjalnie wyróżniający się czymkolwiek ani na plus ani na minus.

The Last Jedi polubiłem, bo dostrzegłem w nim ambicję stworzenia czegoś trochę innego. Rezultaty tej ambicji są dyskusyjne, a sam film bynajmniej niepozbawiony wad. Rian Johnson nie odważył się (nie mógł?) przekonstruować Gwiezdnej Sagi w coś nowego, przez co zatrzymał się w pół kroku – dekonstruując ją. Utarte schematy zostały w tym filmie rozwałkowane, ale nie ulepiono z nich niczego nowego. Film zawrócił sagę z kierunku, w którym do tej pory podążała, ale w żadnym miejscu nie wskazał jej innego. Wydaje mi się, że to jest właśnie sednem wielu ognistych dyskusji wokół The Last Jedi. Nie jest sztuką nakreślić fabułę całkowicie w poprzek oczekiwań publiczności. Sztuką jest zrobić to w sposób otwierający dalszym odsłonom sagi zupełnie nowe drogi rozwoju. Tymczasem The Last Jedi nie dość, że niczego nie otworzył, to można się spierać, że pozamykał tych kilka, które z trudem wytworzył poprzedni film. Nic dziwnego, że tak wiele osób odczuwa z tego powodu rozczarowanie. Sympatyzuję z tym uczuciem, przynajmniej dopóki nie zmienia się ono w bełkot o dyktaturze politycznej poprawności czy coś w tym rodzaju. Mimo to mając do wyboru nieudany eksperyment i udaną rutynę, częściej sięgam po to pierwsze.

Gdy zamówiłem ten komiks do recenzji, byłem święcie przekonany, że chodzi o zbiorcze wydanie sześcioczęściowej miniserii od Marvela poświęconej adaptacji The Last Jedi. Zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że dwuletni zaledwie film może mieć dwie różne komiksowe adaptacje, dlatego niespecjalnie wczytywałem się w opis, po prostu z góry założyłem, że dostanę ten właśnie komiks. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w paczce znalazłem relatywnie cienki (siedemdziesiąt dwie strony) tomik w miękkiej oprawie i bez loga Marvela na okładce. Za tę adaptację odpowiedzialne jest amerykańskie wydawnictwo IDW Publishing współpracujące z koncernem Disneya przy sprzedaży komiksów dla młodszych odbiorców. Również – i znajduję ten fakt niesamowicie zabawnym – tych na licencji Marvela, ponieważ najwyraźniej Marvel jest tak marnym wydawnictwem, że nie jest w stanie skutecznie sprzedawać własnych komiksów i ktoś musi to robić za niego. To oczywiście żart – po prostu IDW ma lepsze rozeznanie w kwestii produktów dziecięco-młodzieżowych, więc jeśli chodzi o ten konkretny segment rynku, bardziej sensowne jest użyczanie licencji IDW. „Normalne” komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nadal tworzy Marvel.

Komiks, o którym mowa jest częścią serii skierowanych do dzieci i młodzieży adaptacji poszczególnych filmów wchodzących w skład Gwiezdnej Sagi. Jako, że za moment padną pod adresem tego komiksu bardzo nieżyczliwe słowa, chciałbym od razu odrzucić argument, który – jestem tego niemal pewien – bardzo szybko pojawi się w komentarzach, czyli „Nie możesz wymagać od komiksu dla dzieci, żeby był wyrafinowany”. Jest to wyjątkowo mało przemyślane stanowisko. Dzieci i młodzież zasługują na dobrą kulturę popularną, tak samo jak dorośli. Oczywiście powinna być ona dopasowana do ich emocjonalnych potrzeb, okresu skupienia, stopnia zrozumienia i paru innych rzeczy, ale są to aspekty całkowicie niezależne od poziomu artystycznego i narracyjnej płynności. Terry Pratchett, gdy zapytano go o to, jak pisanie książek ze Świata Dysku skierowanych do dzieci różni się od pisania dyskowych powieści dla dorosłych, odpowiedział, że wyłącznie tym, na co może sobie pozwolić w kwestii ryzykownych żartów i scen. Dzieci nie są głupie – mają po prostu mniej doświadczenia w kwestii obcowania z kulturą, dlatego łatwiej jest zaspokoić ich oczekiwania w tym względzie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy to traktować jako usprawiedliwienie dla niskiej jakości kierowanej do nich popkultury. Wręcz przeciwnie.

Zdaję sobie sprawę, że napisałem już cztery długie akapity recenzji, jeszcze właściwie ani słowem nie wspominając o komiksie.  Nie jest to przypadek – po prostu Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest tak słaby, że odruchowo zbaczam w dygresje, byle tylko uniknąć pisania o nim. Przy ocenie tak podporządkowanej materiałowi źródłowemu adaptacji (widzicie? znowu to robię) staram się kierować nieco innymi kryteriami oceny niż w większości innych przypadków. Oczywiście, że komiks nie może zbyt daleko odejść od materiału źródłowego, więc na przykład wytykanie mu dziur w scenariuszu, które odziedziczył po filmie byłoby trochę nieuczciwe. Na szczęście nie jest to w tym przypadku jakimś wielkim dylematem, bo komiksowa adaptacja sama w sobie dorzuca do równania mnóstwo własnych problemów.

Adaptacja przedstawia prawie wszystkie kluczowe wydarzenia z The Last Jedi – i tylko je. To oznacza, że kompozycyjnie komiks przypomina serialowe recapy poprzednich odcinków emitowane czasami przed rozpoczęciem kolejnego, w których widzowi podawane są najważniejsze informacje w formie montażu scen. Komiks ma nie tyle fabułę, co właśnie kompilację wydarzeń, które łączą się ze sobą co najwyżej krótkimi blokami narracji wciśniętymi w ilustracje. Zapomnijcie o umiejętnym (czy jakimkolwiek) kadrowaniu, całostronicowych planszach czy podobnych zagrywkach regulujących tempo i kompozycję komiksu. Gdybym nie oglądał filmu, miałbym olbrzymie trudności w nadążeniu za wydarzeniami z Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi, ponieważ one nie komponują się ze sobą w płynną fabułę. Nie jest łatwo zmieścić na niespełna osiemdziesięciu stronach fabułę przeszło dwugodzinnego obrazu kinowego, ale czynienie to w taki sposób wydaje mi się pozbawione większego sensu.

Oprawa wizualna jest… może zacznę od pozytywów. Komiks ma całkiem sympatyczne, przyjemnie, kreskówkowe projekty postaci, które wiernie oddają charakterystyczne cechy wyglądu poszczególnych bohaterów i bohaterek, nie wpadając jednocześnie w pułapkę wiernego odtwarzania wyglądu aktorów i aktorek (co prawie zawsze kończy się upiornym spacerem po Dolinie Niesamowitości) i na niektórych kadrach wyglądają naprawdę fajnie – pomaga w tym ich ekspresyjne pozowanie. Słowo-klucz brzmi jednak „niektórych”. Pod tym względem Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest niesamowicie nierówny i na jeden ładnie narysowany kadr przypada siedem, na których postacie wyglądają pokracznie i groteskowo, z karykaturalnie wyostrzonymi cechami albo wyrazami twarzy.

Sytuacji nie poprawia również fakt, że tła stworzone zostały w zupełnie innym, znacznie bardziej malarskim stylu. Przez to bardzo często postacie gryzą się z tłem i ciężko jest uwierzyć w to, że oba elementy istnieją w jednej przestrzeni. Koloryści starają się możliwie wiernie oddawać paletę kolorystyczną filmu, z mieszanym rezultatem, bo inne medium wymaga innego podejścia w tej kwestii i – na przykład – czerwienie komnat Snoke’a, które w The Last Jedi robiły przyjemnie upiorne wrażenie, w komiksowej adaptacji gryzą w oczy. Wszystko to sprawia, że summa summarum Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest komiksem bardzo brzydkim.

Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby sięgać po tę pozycję. Nawet bardzo niska cena okładkowa (dwadzieścia złotych bez jednego grosza) za stosunkowo starannie wydany tomik nie wydaje mi się dostatecznie dobrym argumentem. Nie wszystkie dzieła kultury powstające na licencjach wielkich marek są z zasady złe – ale ta jest. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 18 października 2019

RECENZJA: Strażnicy Galaktyki – tom 1

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Historia Strażników Galaktyki sięga końcówki lat sześćdziesiątych, gdy łamach komiksowej antologii Marvel Super-Heroes zagościła historia grupki superludzi egzystujących w XXX wieku naszej ery, której przeznaczenie (albo zwykły przypadek) zgotowało los bojowników o wolność w Galaktyce podbitej przez Imperium Badoon. Co ciekawe, sama historia pierwotnie miała zupełnie inny punkt wyjścia – jej scenarzysta, Roy Thomas, planował stworzyć grupę superbohaterów walczących z komunistami chińskimi i sowieckimi w czasach jak najbardziej współczesnych komiksowi. Dopiero Stan Lee przekonał Thomasa, że lepszym pomysłem będzie uniwersalizacja opowieści i przeniesienie jej w bardziej atrakcyjną, kosmiczną scenerię. W komiksowym debiucie Strażników nadal można dopatrzeć się pewnych zimnowojennych analogii – jak choćby fakt, że Imperium Badoon pochodzi ze „wschodniego regionu Galaktyki”, a historia jednej z głównych postaci narzuca skojarzenia z Holocaustem.

Dość długo zajęło Strażnikom zapracowanie na własną regularną serię komiksową – początkowo pojawiali się okazjonalnie w komiksach innych postaci lub antologiach. Dopiero w późnych latach osiemdziesiątych, gdy fantastyka naukowa w sosie kosmicznych wróciła do łask dzięki popularności serialu Star Trek: The Next Generation, zespół doczekał się własnego miesięcznika, który przetrwał przyzwoite sześćdziesiąt dwa numery zanim został zakończony. W latach dziewięćdziesiątych ukazała się jeszcze jedna miniseria poświęcona tym bohaterom, po czym temat zamknięto. Komiks, którego pierwszy tom omawiam dzisiaj pierwotnie został wydawany pod nazwą Guardians of the Galaxy vol. 2 i ma bardzo niewiele wspólnego z inkarnacją drużyny, o której pisałem wyżej. Ci nowi Strażnicy zaczęli jako doraźnie powołana do istnienia grupa uderzeniowa mająca swoją rolę w komiksowym wydarzeniu Anihilacja. Podbój. Po wydarzeniach z Anihilacji. Podboju część tej zbieraniny postanowiła połączyć siły i pobawić się w kosmicznych szeryfów strzegących Wszechświata przed najróżniejszymi zagrożeniami. To właśnie ten komiks posłużył jako koncepcyjny fundament dla wchodzącego w skład Marvel Cinematic Universe filmu Guardians of the Galaxy oraz jego sequela i gdy ktoś wspomina dzisiaj o Strażnikach Galaktyki w dziewięciu przypadkach na dziesięć ma na myśli tę, a nie oryginalną drużynę.

Jak zatem wypada pierwszy tom kosmicznej przygody podlanej sosem superbohaterskim? W zasadzie nieźle, choć dla czytelnika „z doskoku” początkowo może wydawać się dość ciężki do spenetrowania. Strażnicy Galaktyki. Tom 1 w bardzo dużym stopniu opierają się bowiem nie tylko na odwołaniach do wcześniejszych komiksów z bohaterami i bohaterkami wchodzącymi w skład drużyny (jak wspomniana wyżej Anihilacja. Podbój ze wszystkimi jej odgałęzieniami oraz poprzedniczka tego wydarzenia, Anihilacja), ale też wydarzeń z Wojny Domowej (więzienie w Strefie Negatywnej zbudowane w rezultacie wydarzeń z Wojny Domowej pełni dość istotną rolę w jednym z rozdziałów komiksu), Secret Invasion (Skrulle uciekające przed religijnymi fanatykami są istotnym elementem fabuły początkowych rozdziałów) czy nawet elementów mitologii pierwszej wersji Strażników Galaktyki. To chyba największy problem z tym komiksem – jak na niezobowiązującą, pulpową rozrywkę wymaga dość rozległej znajomości szerszego uniwersum. Scenarzyści co prawda robią wszystko, co w ich mocy, by najważniejsze konteksty przedstawić w dialogach i adnotacjach, ale to zaledwie półśrodek, w dodatku skutkujący ścianami nie zawsze ciekawie napisanego tekstu. Nawet ja sam raz czy dwa byłem w trakcie lektury odrobinę skonfundowany, choć wszystkie wymienione wyżej komiksy czytałem, i to stosunkowo niedawno.

Po przekroczeniu tego dość wysokiego progu wejścia robi się jednak całkiem przyzwoicie. Drużyna w większej części składa się ze skrajnych indywidualistów, dla których działania zespołowe nie są codziennością, nic zatem dziwnego, że dochodzi do wielu wewnętrznych tarć i rozłamów. Równolegle niemal każda z pierwszoplanowych postaci ma indywidualny wątek, który dynamicznie rozwija się w kolejnych rozdziałach. Do tego jest jeszcze kilka wątków głównych (Kościół Prawdy, tajemnica oryginalnego Strażnika Galaktyki, który wpadł w dziurę w czasoprzestrzeni i został odratowany przez obecną drużynę), nawiązania do eventów… dzieje się zatem bardzo wiele, na szczęście scenarzyści na tyle umiejętnie żonglują komponentami fabuły, by historia uniknęła chaosu.

Ilustracje są dynamiczne, soczyste i efekciarskie – dokładnie takie, jakie być w tego typu komiksie powinny. W pierwszym tomie za oprawę graficzną odpowiedzialnych jest kilku rysowników, jednak wszyscy operują na tyle podobnymi stylami, by w toku lektury czytelnik nigdy nie odczuwał zbyt wielkiego dysonansu. Nawet na tle innych wydawanych u nas obecnie komiksów Marvela Strażnicy Galaktyki. Tom 1 wybijają się pod tym względem mocno in plus. Tłumaczenie jest bez zarzutów (choć mam kilka wątpliwości co do przekładania anglojęzycznych pseudonimów bohaterów na polski – czasami to działa, czasami… nie za bardzo), sam tom wydany jest bardzo porządnie, ilość dodatków – szkiców, galerii okładek – powinna zadowolić każdą osobę, która ceni tego typu bonusy.

A zatem pod względem graficznym jest świetnie, scenariuszowo jest kompetentnie, standard wydawniczy bez zarzutu – czyli polecam? No więc… niezupełnie. Komiks kosztuje dziewięćdziesiąt złotych (bez jednego grosza) i nie jest zamkniętą całością, a pierwszym tomem dłuższej serii wydawniczej, który w żadnym wypadku nie broni się jako autonomiczna całość. Jeśli ktoś szuka niezobowiązującej komiksowej rozrywki, w tej cenie znajdzie na naszym rynku wydawniczym sporo znacznie lepszych – i niewymagających znajomości połowy historii najnowszej uniwersum Marvela – pozycji. Strażnicy Galaktyki. Tom 1 są komiksem sympatycznym, ale to w zasadzie tylko tyle (i jeśli tylko tyle komuś wystarcza – zero obiekcji z mojej strony, miłej lektury, naprawdę!). Bez znajomości szerszych kontekstów, o których pisałem wyżej, spora część lektury jest chaotyczną, kolorową szamotaniną, w której ciężko się połapać. Jeśli podobały Wam się wydane jakiś czas temu przez Egmont komiksy Anihilacja oraz Anihilacja. Podbój, Strażnicy Galaktyki. Tom 1 prawdopodobnie również przypadną Wam do gustu. Pozostałym osobom radzę rozejrzeć się jednak za czymś ciekawszym.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 20 września 2019

RECENZJA: Transmetropolitan – tom 5

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

W połowie mijającej już dekady w zachodnim Internecie nastąpił niepokojący proces konserwatywnej radykalizacji użytkowników mediów społecznościowych – głównie młodych mężczyzn szczególnie na tę radykalizację narażonych. Przyczyn było wiele i jeszcze długo będą one przedmiotem fascynujących dyskusji socjologów, politologów i zblazowanych blogerów, tym razem chciałbym się jednak skupić na pewnym konkretnym wycinku tego ruchu społecznego – YouTube. Otwarta dla wszystkich platforma służąca do dzielenia się materiałami video dostarczyła wielu osobom potężnego narzędzia do komunikowania się z publicznością. Wszystko to bez reporterskiej cenzury, fack-checkingu czy obligatoryjnego procesu redakcyjnego. 

Nie jest to w żadnym razie rzeczą inherentnie złą – jednak pierwszymi osobami, które w pełni zaczęły wykorzystywać propagandowy potencjał YouTube’a byli peryferyjni konserwatyści. Niektórych z nich do działania zainspirował ruch GamerGate, inni wypłynęli później… od kompilacji klipów z najzabawniej denerwującymi się feministkami poprzez chałupniczo nagrywane wykłady o katastrofalnych skutkach tej albo innej polityki imigracyjnej, wytworzył się z tego panteon internetowych celebrytów otoczony gęstym wianuszkiem naśladowców i jeszcze gęstszym wianuszkiem fanów. Algorytmy wiążące ze sobą te filmy i wyświetlające je w kategorii polecanych tylko przyspieszyły i zintensyfikowały cały proces. Wpływ tej oddolnej (choć z czasem przynajmniej częściowo przejętej i finansowanej przez różne organizacje polityczne) medialnej machiny na świadomość społeczną i decyzje polityczne obywateli tych albo innych – głównie anglojęzycznych – państw jest oczywiście niemierzalny, ciężko jednak kłócić się z tym, że musiał jakiś być. Nawet jeśli nie miał znaczącego przełożenia na głosy wyborców, z całą pewnością wywarł dość znaczący na atmosferę panującą w wielu masowych mediach społecznościowych.

Czemu piszę o tym wszystkim w recenzji piątego, finałowego tomu komiksu Transmeropolitan? Ponieważ patrząc z perspektywy powyższego zjawiska społecznego (i całej masy innych) dostrzec można jak niemal utopijną jest prezentowana w tym komiksie wizja samotnego rewolwerowca dziennikarstwa, który z pomocą kilkorga przyjaciół i współpracownic obala gigantyczną machinę propagandową i zgrabnie owija sobie wokół palca opinię publiczną doprowadzając do strącenia z tronu monstrualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nie jest to krytyka per se – bo jak Transmeropolitan uwielbiałem, tak nadal uwielbiam ten komiks – ale by ukazać, że to nie jest literatura (komiksowa) specjalnie mocno zakotwiczona w rzeczywistości społecznej. To satyryczne dziennikarskie science-fiction, w którym szalenie złożona rzeczywistość społeczna została skompresowana i przycięta celem opowiedzenia określonej historii. I bardzo dobrze, bo jako takie sprawdza się po prostu wyśmienicie.

Ostatni akt serii zaczął ukazywać się już po wydarzeniach jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku – symboliczny koniec pewnej epoki dla USA i dla całego świata. Poza jednym czy dwoma dość miękkimi gagami o Osamie bin Ladenie komiks trzyma się od tych tematów z daleka. Następuje jednak nieco inna delikatna zmiana optyki – Ellis znacznie częściej ukazywać tę lepszą stronę natury głównego bohatera. Pająk to nadal chodzący, przeklinający i strzelający z ostrej amunicji żywioł, ale w wielu scenach widzimy, że zależy mu nie tylko na Prawdzie (przez Wielkie P) samej w sobie, ale również na ludziach, którym ta prawda ma pomóc, zapewnić bezpieczeństwo albo poczucie oczyszczenia. Na samym początku tomu obserwujemy na przykład wątek poszukiwań pracownicy seksualnej, z którą prezydent wielokrotnie współżył. Pająk zachowuje się tak, jak zwykle… aż do momentu, gdy zostaje z nią sam na sam, kładzie ręce na jej dłoniach, patrzy jej w oczy i mówi „Chcę ci pomóc”. Cały wątek był bardzo intensywny i bogaty w wydarzenia oraz zwroty akcji – ale temu intymnemu humanizującemu Pająka momentowi twórcy komiksu poświęcili całą stronę, wyraźnie przykładając doń ogromną wagę.

Akcja komiksu gna na złamanie karku od samego początku do samego końca. Napięcie odczuwalne jest tym mocniej, że głównemu bohaterowi cały czas wisi nad głową widmo utraty zmysłów od toksyn, których nawdychał się w jednym z poprzednich tomów. Niemal wszystkie wątki zostają domknięte – w mniej lub bardziej elegancki sposób, ale zawsze satysfakcjonująco. Ostateczna konfrontacja Uśmiechniętego z Pająkiem to jednak najsłabszy moment komiksu i Ellisowi z Robertsonem nie udało się dostarczyć prawdziwie epickiego finału. Głównie dlatego, że podobne starcia słowno-fizyczne Pająk miewał już z prezydentem (tym oraz poprzednim) kilka razy, a to nie wyróżnia się niczym szczególnym. Poza tym, że jest ostatnim, oczywiście.

Czy to oznacza, że finał komiksu rozczarowuje? Bynajmniej. Transmetropolitan nie kończy się w sposób spektakularny, ale wciąż dostarcza bardzo dobrego, absorbującego uwagę i emocje rozwiązania wszystkich konfliktów, z jakimi zmagali się główni bohaterowie. Podsumowując nie tylko ten tom, ale i całą serię – nadal, po tylu latach Transmetropolitan pozostaje jednym z najciekawszych, najbardziej błyskotliwych i przemyślanych komiksów, jakie miałem przyjemność czytać. Przez dwie dekady, które minęły od jego powstania zmieniło się na naszym świecie bardzo wiele. Rzeczywistość za oknem nie wygląda dokładnie tak, jak ta z kart komiksu – choć z każdym dniem pod wieloma względami zaczyna coraz bardziej ją przypominać. Ellis nie pozostawia nas jednak w poczuciu całkowitej beznadziei. Jeśli można z Transmetropolitan wyciągnąć jakąś pożyteczną naukę, to prawdopodobnie taką, że nawet w cynicznych, brudnych, pozbawionych perspektyw czasach można zmienić coś choć trochę na lepsze. Pająk Jeruzalem nas nie uratuje – ale może będziemy w stanie uratować się sami.

I wiecie co? To już się dzieje. W reakcji na konstelację skrajnie prawicowych YouTuberów, o których pisałem na początku powstała alternatywna grupa wideoeseistów, performerów, krytyków i internetowych komediantów luźno powiązanych ze sobą. Nazwano ich LeftTuberami albo – od tytułu książki filozofa Piotra Kropotkina Zdobycie Chleba – BreadTuberami. Charakteryzowało ich prześmiewcze podejście do rzeczywistości, skłonności do odważnego humoru i aspiracje edukacyjne – wszystko to jednak zbudowane na fundamencie empatii i szczerej chęci zrozumienia innych. Pod tym względem przypominają nieco Pająka. Krok po kroku udawało im się odzyskiwać Internetowe przestrzenie zajęte do tej pory przez radykalistów alt-prawicy, de-radykalizować Sieć i walczyć o prawdę, gdzie do tej pory szerzyła się ignorancja. Ellis z Robertsonem przestrzelili w wielu sprawach, ale w jednej – najważniejszej – mają stuprocentową rację. Zwycięstwo jest możliwe, a prawda to potężne narzędzie, jeśli tylko znajdzie się ktoś, kto będzie miał odwagę użyć go w odpowiedni sposób.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...