Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eighth Doctor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eighth Doctor. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 października 2015

Pierwsza koalicja zagłady

fragment grafiki autorstwa Big Finish, całość tutaj.

Big Finish udało się w końcu pozyskać licencję zrewitalizowanego w 2005 roku serialu Doctor Who. Co to oznacza dla fanów i fanek tej franszyzy? Ano to, że od teraz ekipa produkująca prawdopodobnie najlepsze słuchowiska na świecie będzie mogła wykorzystywać postaci, monstra, wydarzenia, lokacje, nazwy i elementy fabuły nie - jak dotychczas - tylko z klasycznych seriali DW, ale również tych najnowszych. Zaczęło się z hukiem, od zapowiedzi nowej serii UNIT z córką Brygadiera w roli głównej. Potem lawinowo zaczęły napływać informacje o kolejnych słuchowiskowych spin-offach - Torchwood w końcu znalazł miejsce, gdzie jego potencjał może zostać właściwie wykorzystany, River Song dostała własną miniserię, Strax na jakiś czas dołącza do Jago i Litefoota, klasyczni Doctorzy mierzyć się będą z nowymi potworami, zaś War Doctor otrzyma własną serię, w której dostaniemy wgląd w Wojnę Czasu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu własne słuchowisko dostanie też… Winston Churchill. Hmm. Wszyscy wymienieni przeze mnie bohaterowie i bohaterki będą przemawiać głosami swoich aktorów z serialu (tak, nawet War Doctor), a to zapewne dopiero początek, bo potencjał do crossoverów pomiędzy nowymi i starymi bohaterami z Whoniverse - a także tymi wymyślonymi przez Big Finish - jest ogromny. Słowem, dzieje się naprawdę wiele naprawdę fajnych rzeczy.

Ale wiecie co? Mimo tych wszystkich łakoci dla uszu, które czekają nas w najbliższej przyszłości, ja i tak cały czas obstaję przy kolejnych przygodach Ósmego Doctora. Jasne, z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki Torchwood i wyglądam serii o War Doctorze, ale to Doom Coalition jest słuchowiskiem, z którym chciałem się jak najprędzej zapoznać. To jest właśnie siła Big Finish - wziąć Doctora o mikroskopijnej rozpoznawalności, który w swojej karierze wystąpił w jednym tylko filmie telewizyjnym (dość kontrowersyjnym zresztą) i sprawić, by fandom go pokochał, dopisując mu kolejne przygody, życiowe zawirowania, pełnokrwistych towarzyszy i niesamowicie charyzmatycznych antagonistów, pogłębiając zarówno postać, jak i jej mitologię w niewyobrażalnym stopniu. Dodajmy do tego naprawdę dobrze rozpisane scenariusze i już mamy doskonały zamiennik coraz bardziej mdłej telewizyjnej inkarnacji franszyzy. Niestety, na razie wygląda to tak, że - dopóki ktoś litościwie nie odspawa Moffata od scenopisarskiego stołka - dobrego jakościowo Doctora znajdziemy chyba tylko w słuchowiskach. Piszę „chyba”, bo są jeszcze książki i komiksy, których nie znam, więc nie mogę się wypowiadać o ich jakości, ale jakoś wątpię, by były znacząco lepsze od tego, co tworzy Nicholas Briggs et consortes.

Ale do rzeczy. Doom Coalition odtwarza format poprzedniej serii z Ósmym Doctorem w roli głównej - ponownie mamy do czynienia z czterema powiązanymi ze sobą aktami jednej, złożonej opowieści. Każdy taki akt zawiera w sobie cztery godzinnej długości odcinki. Pierwsza część tetralogii - zatytułowana po prostu Doom Coalition 1 - ukazała się kilka dni temu i w zamierzeniu stanowić miała coś w rodzaju miękkiego restartu przygód Ósmego Doctora, dając nowym słuchaczom szansę zapoczątkowania przygody z Ósmym bez ciążącego na głową widma wieloletniej, poplątanej mitologii. O ile mogę to ocenić, ten zabieg wypadł raczej średnio - już na samym początku dostajemy retrospekcję z gościnnym występem Siódmego Doctora, co może wprowadzić pewien niepotrzebny zamęt. Poza tym przez cały pierwszy odcinek przewijają się nawiązania do mitologii Doctora, które są bardzo fajne dla słuchaczy-weteranów, ale wśród nowicjuszy mogą wzbudzić tylko i wyłącznie konfuzję.

Dużo sobie obiecywałem po The Eleven - nowym antagoniście Doctora, diabolicznym Władcy Czasu cierpiącym na osobliwą odmianę schizofrenii, w której wszystkie jego dotychczasowe regeneracje uzyskały świadomość i toczą między sobą nieprzerwaną walkę o dominację. Pomysł na postać był zatem bardzo fajny. Podobnie jak wykonanie - od razu zaznaczę, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do gry aktorskiej Marka Bonnara, który sprawił, że The Eleven brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć schizofreniczny, psychopatyczny drań. Wszystko jednak rozbija się o to, w jaki sposób ta postać została wykorzystana - jako kolejna kalka Mastera, która na dodatek nie posiada żadnej interesującej motywacji. The Eleven jest zły, bo… jest zły. To sprawia, że ostatecznie naprawdę fajnie pomyślany, bardzo charyzmatyczny antagonista koniec końców okazuje Szablonowym Złoczyńcą Zagłady. Odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej sprawdziłby się jako dzika karta funkcjonująca gdzieś pomiędzy Doctorem, a jakimś innym antagonistą - końcówka Doom Coalition 1 zdaje się dawać nadzieję na takie rozwiązanie.

Dostaliśmy też nową towarzyszkę - Helen Sinclair, lingwistkę pochodzącą z lat sześćdziesiątych, na którą Doctor i Liv (jego aktualna towarzyszka) wpadli w czasie pościgu za The Eleven i na chwilę obecną jestem w stanie napisać o niej tylko tyle, że ma pewien potencjał, bo na przestrzeni trzech odcinków w których występowała nie udało jej się wyjść poza schemat Standardowej Towarzyszki Doctora. Wiem, że do tego potrzeba czasu - z drugiej jednak strony Lucie, Molly i Liv już od same początku miały bardzo wyraziste osobowości oraz własne wątki, które w naturalny sposób ewoluowały w toku fabuły. Helen wydaje się w porównaniu z nimi trochę dodana na doczepkę - naprawdę Doom Coalition nic by nie straciło, gdyby wyciąć ją z fabuły. Jasne, nie każda towarzyszka musi być tak mocno powiązana z osią fabuły, jak Molly, ale trochę głębsza charakteryzacja i ekspozycja charakteru naprawdę by nie zaszkodziły. O Helen póki co wiemy tylko tyle, że drażni ją powszechny w jej czasach seksizm, który uniemożliwia jej rozwój kariery naukowej. Czy jest inteligentna, niezależna i wyemancypowana? No jest. Czy jest kompetentną towarzyszką? No tak. Czy cokolwiek poza tym? No… nie bardzo. Strasznie mi to pachnie towarzyszkami made by Moffat. Oczywiście nie wykluczam, że Helen z czasem rozwinie się w pełnowymiarową postać - w zasadzie jestem pewien, bo od Lucie począwszy Ósmy nie miał towarzyszki, której bym nie polubił - ale na razie jestem do niej, w najlepszym razie, neutralnie nastawiony.

Dla równowagi dodam, że scenariusze są bardzo fajne. Pierwszy odcinek niemal w całości rozgrywa się na Gallifrey i choć nie powracają w nim bohaterki i bohaterowie obsady mojego ulubionego słuchowiska od Big Finish, to i tak miło jest zajrzeć na ojczystą planetę Doctora. Drugi odcinek bardzo pomysłowo ogrywa koncepcję podobną do tej, dzięki której wymyślono Płaczące Anioły, trzeci stanowi przyjemną - choć odrobinę nużącą i przewidywalną - przygodą w czasach Galileusza, natomiast czwarty i zarazem finałowy zabiera nas do wiktoriańskiej fabryki… w kosmosie. W zasadzie każdy epizod jest bardzo dobrze napisany i wyreżyserowany, dzięki czemu Doom Coalition słucha się z olbrzymią przyjemnością, a końcówka robi smaka na więcej. Jasne, zdarzają się dłużyzny - szczególnie w epizodzie z Galileuszem - ale nic kardynalnie słabego, co zaważyłoby na ocenie całości. Po prostu kolejne bardzo dobre słuchowisko od Big Finish.

I tak chyba mógłbym podsumować całość - pierwszy akt Doom Coalition to bardzo przyjemny kawałek fabuły, który opowiada angażującą historię i stawia solidne fundamenty pod dalszy rozwój akcji. Nie jest to poziom mistrzowskiego Dark Eyes 1, ale też trudno wymagać, by każdy odcinek był doskonały, szczególnie przy takiej częstotliwości produkowania kolejnych słuchowisk, jakie obecnie ma Big Finish. Oczywiście, że będą się trafiać lepsze i gorsze historie. Doom Coalition, mimo raczej letniego startu, nadal zapowiada się bardzo obiecująco. Kolejny akt dopiero w marcu, ale nie narzekam, bo po drodze dostaniemy nowe odcinki Torchwood, pierwszą serię z War Doctorem i wiele innych smakowitości. Jest na co czekać.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Trzecie oczy

fragment grafiki autorstwa Joego Robertsa, całość tutaj.

Wszyscy, którzy w miarę regularnie czytają mojego bloga doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ostatni sezon Doctor Who – jeszcze nie tak dawno jednej z moich ulubionych produkcji telewizyjnych – okazał się dla mnie potężnym rozczarowaniem, po którym zadeklarowałem, iż kończę przygodę z tym serialem do czasu, aż pojawi się nowy showrunner, który dla odmiany nie będzie kompletnie wyprany z kreatywności i będzie w stanie napisać interesującą fabułę tak w skali mikro, jak i makro. Zdecydowałem, że odcinek świąteczny będzie moim oficjalnym pożegnaniem z telewizyjną inkarnacją serii. Ciekawe, czy wytrwam w tym postanowieniu... Miejmy nadzieję.

Co mi tam – pomyślałem. Nie zginę od niedoboru Doctora w organizmie, mam przecież jeszcze słuchowiska, które przebijają serial pod wszystkimi względami i o ile kolejne epizody Doctor Who od Moffata nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnej reakcji gwałtowniejszej, niż wzruszenie ramionami, o tyle nadchodzący wielkimi krokami trzeci rozdział sagi Dark Eyes z moim ukochanym Ósmym Doctorem i pewną nie mniej ukochaną krzepką Irlandką w rolach głównych budził ciarki na plecach za każdym rzem, gdy o nim myślałem. Tutaj nakręcony byłem już konkretnie – nie dość, że dwie poprzednie części Dark Eyes były naprawdę znakomitymi opowieściami, nie dość, że trzecia część sagi miała skupić się na zmaganiach Doctora z Masterem, to jeszcze w słuchowisku miał się pojawić mój absolutny numer jeden wśród Time Lordów, czyli koordynator CIA Narvin – ten san Narvin, który pod koniec serii słuchowisk Gallifrey, niczym Franciszek Dolas, przez przypadek rozpętał Ostatnią Wielką Wojnę Czasu. Narvin – cyniczny, sarkastyczny biurokrata, który jednak zna swoje miejsce w szeregu i z zaskoczeniem dla otoczenia – a także i samego siebie – zaczyna odkrywać w sobie szlachetność i zdobywać szacunek pozytywnych bohaterów (o ile w pełnym wyrachowania i ciągłego wybierania mniejszego zła Gallifrey jakąkolwiek postać można nazwać pozytywną) i ewoluować w coraz to bardziej interesujący sposób, nie tracąc jednak swojego unikalnego uroku małego dupka i nikczemnika.

Kiedy zatem w końcu dorwałem się do Dark Eyes 3 i przesłuchałem całość… mina mi się wydłużyła. Od razu zaznaczę – w żadnym stopniu nie jest to jakaś porażka, słuchowisko trzyma równy, przyzwoity poziom i jak najbardziej warto po nie sięgnąć. Aktorstwo jest znakomite, ścieżka muzyczna cudowna, oprawa dźwiękowa stoi na najwyższym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i miejscami zachwycają błyskotliwością (Doctor nazywający Mastera zepsutym dzieckiem, które łaknie uwagi otoczenia), wszystkie zwroty akcji są dobrze obmyślone i działają tak, jak miały działać… a jednak łatwiej mi jest narzekać na to słuchowisko, niż je chwalić. Problem chyba polega na tym, że spodziewałem się po nim więcej. Znacznie więcej. Rozczarowany poziomem serialu podświadomie spodziewałem się po Dark Eyes 3 nie wiadomo jakich cudów i stąd pewnie moje niezadowolenie.

Co zatem nie wyszło? Głównym problemem jest chyba fakt, że po raz trzeci wracamy do wątku Molly i znajdujących się w jej organizmie cząsteczek retro-genitoru, które początkowo były substancją uniemożliwiającą Władcom Czasu regenerację, ale z czasem zmieniły się w uniwersalny wytrych fabularny mający takie właściwości, jakie akurat są potrzebne leniwemu scenarzyście. To pierwszy element, który negatywnie wpłynął na mój odbiór fabuły – znowu mielimy Molly i jej czarne oczy (rezultat cząsteczek w organizmie), tym razem w wykonaniu Mastera, który postanawia okiełznać przy jej pomocy Eminence, potężną kosmiczną siłę, z którą w przeszłości zmagał się Doctor. Ja wiem, że tytuł słuchowiska zobowiązuje, ale ileż można? Nie dałoby się uwikłać Molly i Doctora w jakąś przygodę niepowiązaną z tym motywem?

No właśnie – Molly. Kolejny problem polega na tym, że panny O’Sullivan prawie w tym słuchowisku nie ma. Przez większość czasu snuje się z wypranym mózgiem gdzieś w pobliżu Mastera i służy jako plot device i damsela w distresie. Rany, Molly jako damsela - wyobrażacie to sobie? Z Doctorem łączy siły dopiero pod koniec. Czemu tak? Lubimy Molly – jest niezależna, zabawna, inteligentna, wyemancypowana, twarda jak skała i zdarzyło się jej przywalić Doctorowi w nos, kiedy tylko zorientowała się, że traktuje ją on protekcjonalnie. Molly jest znakomitą bohaterką, a jej relacja z Doctorem jest dynamiczna, ciekawa i rozwijająca się na przestrzeni dwóch poprzednich części sagi. Tutaj zostaje zepchnięta na margines i tylko końcówka ostatniego odcinka daje jakieś rozwinięcie tego motywu. Zamiast Molly dostajemy Liv Chenkę, naukowczynię z przyszłości, która już kiedyś towarzyszyła Doctorowi w jego wcześniejszych przygodach (oraz pełniła ważną rolę w Dark Eyes 2). To bardzo ciekawa postać, a wątek jej nieuleczalnej choroby sprawia, że łatwo z nią sympatyzujemy, ale jednak nie jest to Molly i ten fakt boleśnie daje się odczuć.

Ale hej, jest przecież Narvin, mój ulubieniec i ensemble darkhorse całego rozszerzonego uniwersum. Tja… Narvin pojawia się i nawet pełni stosunkowo istotną rolę w całej fabule, ale niestety wypada nader blado. Co prawda na samym początku, kiedy rozmawia z Doctorem o herbacie, aż zaskowyczałem ze szczęścia, bo dokładnie o takim dialogu marzyłem, fantazjując o tym słuchowisku, ale niestety ta wymiana uroczych złośliwości szybko się kończy i Narvin przez resztę słuchowiska pęta się gdzieś w tle drugiego planu, będąc w zasadzie cieniem samego siebie z Gallifrey. To boli, bo biorąc pod uwagę jego przecudny charakter, aż prosiło się, by umieścić go u boku Doctora i obserwować, jak dzieje się magia, gdy Narvin kwestionuje każdą jego decyzję. No nic, pozostaje mi czekać na jakiś inny występ Narvina w słuchowiskach – a biorąc pod uwagę popularność, jaką (zasłużenie) cieszy się ten bohater nawet solowa seria poświęcona jego osobie nie byłaby czymś zaskakującym. Trzymam kciuki.

Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o Masterze, w którego wciela się Alex MacQueen i jest w tej roli absolutnie, nomen omen, mistrzowski. Master z Dark Eyes 3 to cyniczny manipulant, inteligentny pragmatyk traktujący wszystkich jak elementy własnej układanki, jakby byli kiepskim żartem. Jest dokładnie tak diaboliczny, żeby budzić strach, ale nie aż tak, żeby budzić śmiech. Jego plan jest, jak to u Mastera, z jednej strony mocno zakręcony, z drugiej, niezwykle zmyślny i przez to niesamowicie niebezpieczny. Dokładnie takich złoczyńców chcę widzieć w tej serii. Możecie sobie zatrzymać swoją Missy – mój Master jest łysy.

Problem polega na tym, że w tym słuchowisku wszystkiego jest po trochu – trochę Doctora, trochę Molly, trochę Narvina, trochę Liv, trochę Mastera, trochę Sally Armstrong (pomagierka Mastera znana też z poprzednich części słuchowiska), trochę Eminence – ale brak wyrazistszej osi fabularnej sprawia, że te wszystkie „trochę” dość średnio ze sobą współgrają i całe słuchowisko rozmienia się na drobne. Nawet finał nie wypada tak emocjonująco, jak zapewne był w planach. Jasne, nadal słucha się przyjemnie, ale to już nie jest ten zjawiskowy poziom dwóch pierwszych części sagi. Mam nadzieję, że w czwartym, ostatnim już rozdziale serii Dark Eyes powróci do poprzedniego poziomu. Wierzę w to bez większych wątpliwości, bo Big Finish nie wyczerpało jeszcze mojego kredytu zaufania. W przeciwieństwie do Moffata – w jego wypadku nawet kredyty mają już pozaciągane kredyty.

piątek, 18 lipca 2014

Słuchowisko groszowe

fragment grafiki autorstwa Kena Meyera Jra, całość tutaj.

Wsiąkłem. Słuchowiska o Ósmym Doctorze sprawiły, że na dobre zainteresowałem się tym medium i postanowiłem dać szansę innym produkcjom ze stajni Big Finish. Problem – bo zawsze musi być jakiś problem – polegał na tym, że BF specjalizuje się w słuchowiskach tworzonych na licencjach różnych mniej lub bardziej popularnych franszyz. Studio produkcyjne Nicholasa Briggsa tworzy zatem dzieła rozwijające uniwersa takich znanych i lubianych marek jak Doctor Who, StarGate, Blake’s 7 czy Dark Shadows i ma w swojej ofercie bardzo niewiele słuchowisk opartych na oryginalnym pomyśle. Z jednej strony jest to zaleta – ponieważ, będąc fanką Doctor Who i fanem StarGate mogę sięgnąć po naprawdę znakomite słuchowiska, których akcja toczy się w moich ukochanych uniwersach. Dodatkową atrakcją jest fakt zaangażowania w produkcje oryginalnej obsady, więc Daniel Jackson mówi do mnie głosem Michaela Shanksa, Ósmy Doctor – głosem Paula McGanna i tak dalej. To jest super. Z drugiej jednak strony… z drugiej strony fakt, że większość rzeczy od BF osadzona jest w totalnie nieznanych mi settingach zniechęca mnie do zagłębiania się w te produkcje. Nawet mimo zapewnień, że są one przyjazne niezorientowanym słuchaczom – jakoś nie umiem się nimi cieszyć. Bez uprzedniego emocjonalnego zakotwiczenia w danym uniwersum, fabule, postaciach niechętnie sięgam po podobne rzeczy. Zresztą, nikt nie ukrywa, że słuchowiska od Big Finish to pozycje przede wszystkim dla fanów, którzy obejrzeli już wszystko, a teraz szukają czegoś więcej.

W końcu udało mi się jednak znaleźć coś dla siebie. Wszystko zaczęło się od jednego odcinka serii Bernice Summerfield. Sama Bernice jest jedną z najważniejszych postaci whoniwersum i zdaję sobie sprawę, że najpewniej żadna czytająca te słowa fanka Doctor Who nigdy wcześniej o niej nie słyszała. Nie ma się czemu dziwić – choć Benny jest obecna w świecie DW od przeszło dwudziestu lat, jest bohaterką kilkuset słuchowisk, książek i komiksów spod znaku niebieskiej budki policyjnej oraz pierwszą w historii towarzyszką, która oficjalnie uprawiała seks z Doctorem – nigdy nie pojawiła się w żadyn odcinku telewizyjnej inkarnacji Doctor Who. A szkoda. Ale wróćmy do rzeczy – o Bernice Summerfield pewnie jeszcze kiedyś napiszę. W tym momencie interesuje nas słuchowisko zatytułowane Shades of Gray, w którym pojawiła się postać Doriana Graya. Początkowo Gray miał stać się powracającą postacią w BS, jednakże ostatecznie zdecydowano się  dać mu własną serię – rozgrywającą się poza uniwersum Doctor Who, jednak wykorzystując kreację i wyjściowy pomysł zawarty w Shades of Gray. Tak właśnie powstał The Confessions of Dorian Gray. Kanonicznej historii Doriana Graya nie muszę chyba nikomu przedstawiać – zaś scenarzyści Big Finish nie mieszają w mitologii tej postaci niemal w ogóle. Największą różnicą w stosunku do Portretu Doriana Graya jest „wyciągnięcie” głównego bohatera przez okno w czwartej ścianie. W TCoDG Dorian Gray jest egzystującą w naszym świecie, jak najbardziej realną postacią, zaś Oscar Wilde – jedynie jego kronikarzem. Zmienia się też oczywiście fakt samobójczej śmierci Graya – też, jak się okazuje, wymyślony przez Wilde’a. „Prawdziwy” Dorian ma się lepiej, niż dobrze – wciąż korzysta z dobrodziejstw nieśmiertelności. My zaś mamy dzięki temu okazję śledzić jego dzieje na przestrzeni całego XX wieku.

Przystępując do lektury serii The Confessions of Dorian Gray miałem w głowie (i w uszach) pewne nawyki odbiorcy słuchowisk przyzwyczajonego do Eighth Doctor Adventures – godzinnych fabuł prezentowanych na ogół bez linii narracyjnej, jedynie za pośrednictwem dialogów. Tymczasem TCoDG, jak sama nazwa wskazuje, są „wyznaniami” głównego bohatera – oprócz tradycyjnego opowiadania dialogiem mają również wstawki pierwszoosobowej narracji Doriana. Nie lubię tego typu zabiegów w słuchowiskach – zawsze mam wtedy wrażenie, że scenarzysta nie umie subtelnie przekazywać kontekstów za pomocą dialogów i dźwięków otoczenia. Tutaj jednak w końcu przekonałem się do tej konwencji. Z dwóch powodów. Po pierwsze – taka droga na skróty ma swoje uzasadnienie, jeśli weźmie się pod uwagę półgodzinny format serii. Każdy odcinek TCoDG liczy około trzydziestu minut i żeby zmieścić w tym czasie jakąś sensowną fabułę, potrzebne były pewne kompromisy. Zrozumiawszy to, przestałem narzekać na (w sumie całkiem nieźle napisane i klimatyczne) fragmenty narracyjne. Po drugie – Doriana Graya gra w tym słuchowisku Alexander Vlahos. A tego faceta mógłbym słuchać nawet gdyby czytał książkę telefoniczną. Nie ma co ukrywać, że Vlahos, alias Mordred z Merlina od BBC, jest najjaśniejszym punktem programu (co nie oznacza, że jedynym). Jego lekko chropowaty głos i ekspresyjna gra aktorska idealnie pasują do roli cynicznego, nieśmiertelnego nihilisty, wiecznego motyla bawiącego się życiem i obserwującego ze wzgardą przemijające dekady. Czasami jednak śmiertelność uderza w niego w najmniej oczekiwany sposób – i nagle robi się bardzo ponuro, zaś wiecznie młody Gray zaczyna budzić współczucie. Doriana Graya w interpretacji Alexandra Vlahosa zarazem nie sposób polubić, jak i trudno nie pokochać.  Samym głosem potrafi nadać swojej postaci niesamowitej głębi.

Prezentowane w ramach serii fabuły nie są może jakoś specjalnie wymyślne, ale potrafią zainteresować. Dorian bierze udział w I Wojnie Światowej, spotyka Sherlocka Holmesa, Oscara Wilde’a, ściera się z golemem, napotyka innego nieśmiertelnego… ogółem scenarzystom pomysłów nie brakuje. Chyba najbardziej interesujące są epizody rozwijające mitologię Doriana Graya – te dotyczące bezpośrednio jego nieśmiertelności, ceny, jaką przyszło mu za nią zapłacić i oczywiście legendarnego obrazu. Jak to w serialach bywa, są lepsze i gorsze odcinki, jednak nie zapadł mi w pamięci żaden szczególnie kretyński, więc można spokojnie stwierdzić, iż poziom jest równy i przyzwoity. Największym problemem jest tu chyba fakt, iż odcinki nie są tworzone w porządku chronologicznym. Ma to swoje dobre strony – scenarzyści mogą wymyślać różne rzeczy ad hoc i nie przejmować się ciągłością. Jeśli komuś wpadnie do głowy dobry pomysł odnośnie fabuły osadzonej w latach trzydziestych nie musi się martwić tym, że poprzedni epizod rozgrywał się w roku dwutysięcznym. Jednak ma to swoje wady – żeby uniknąć continuity errorów żaden odcinek nie może naruszać status quo, nie ma więc żadnych bardzo znaczących rezultatów rzutujących na oś czasu. Jasne, pojawiają się jakieś drobne odniesienia, ale poza tym nic. No, prawie nic – ostatni odcinek serii drugiej naprawdę zaskakuje swoim finałem. Aż ciekaw jestem, jak scenarzyści rozwiążą to w zapowiedzianej na listopad serii trzeciej.

Czyli tak – jak najbardziej warto dać szansę. Nie jest to absolutnie żaden cud świata, który zwali słuchacza z nóg i dorobi się rzeszy fanów. Ale… jeśli kogoś, tak jak mnie, rozczarował serial Penny Dreadful, a lubi podobne klimaty, to polecam. Dodatkowo, półgodzinny format sprawia, że słuchowisko jest bardzo przyjazne ludziom uzależnionym od komunikacji miejskiej. No i jest jeszcze Vlahos. Dla niego samego warto przynajmniej rzucić uchem na trailer.

niedziela, 22 czerwca 2014

Oczy czarne

fragment grafiki autorstwa Eleonore, całość tutaj.

To The Deathfinał trwającej blisko cztery lata serii słuchowisk The New Eighth Doctor Adventures od Big Finish Productionspozostawił Doctora w stanie psychicznej i emocjonalnej ruiny. Na wskutek inwazji Daleków na Ziemię śmierć poniosło troje towarzyszy Ósmego, w tym jego prawnuk Alex (syn Susan Foreman, pierwszej towarzyszki Doctora) oraz Lucie Miller, najwspanialsza towarzyszka, jaka kiedykolwiek zagościła na pokładzie TARDIS. Tak, wiem – różni ludzie mają różne gusta i upodobania względem doctorowych towarzyszek, a i mnie samemu daleko do poznania wszystkich osobników i osobniczek przewijających się przez TARDIS, więc nie mnie wyrokować i zazwyczaj chętnie bym to przyznał i podkreślił – ale nie tym razem. Lucie była najlepsza na świecie i w ciągu swoich podróży z Doctorem (który bynajmniej nie był jedynym Władcą Czasu, z którym związała się na dłużej) osiągnęła takie poziomy wspaniałości, że moja wyobraźnia nie jest w stanie uporać się z koncepcją towarzyszki sympatyczniejszej, lepiej skonstruowanej i pomyślanej, niż Lucie Miller. Lucie, która była zadziorna, bezkompromisowa i nigdy się nie bała – nawet wtedy, gdy było naprawdę strasznie. Lucie, która wydziera się na Doctora, rzuca się z pięściami na Władców Czasu, rozjeżdża rozpędzonym samochodem Daleków i wlatuje wykradzionym statkiem kosmicznym we flagowy okręt armii najeźdźców. Lucie, która na tle mdłych, rozmemłanych charakterologicznie i zbyt podobnych do siebie towarzyszek z serialowej inkarnacji Doctor Who błyszczy niczym najpiękniejszy diament. Jej bohaterska śmierć wstrząsnęła mną do głębi i pozostawiła pooranym psychicznie i sponiewieranym. Choć oczywiście mój wstrząs nie mógł się równać temu, jaki doznał Doctor.

I w tym właśnie momencie spotykamy Ósmego w czteroczęściowym słuchowisku Dark Eyes. Zrozpaczony, doprowadzony niemal do obłędu Doctor szturmuje krawędź wszechrzeczy. Chce przyjrzeć się rozpadowi całego istnienia i odnaleźć w tej wizji spokój, zrozumienie i nadzieję. Nim udaje mu się tego dokonać, zostaje powstrzymany przez Władcę Czasu imieniem Straxus, który wplątuje Ósmego w bizantyjską intrygę, w którą zamieszani są Time Lordowie, Dalekowie z samym Dalek Time Controllerem na czele, tajemniczy X i… Molly O’Sullivan, młoda Irlandka z czasów I Wojny Światowej pracująca jako wolontariuszka w szpitalu polowym. Nie muszę oczywiście dodawać, że drogi Molly i Doctora skrzyżują się bardzo szybko i splotą w nieoczekiwany dla ich obojga sposób. Doctor i Molly wybiorą się do czasów II Wojny Światowej, odwiedzą mieszkanie Doctora na Baker Street, a także kilka obcych planet. Miotani zacieśniającą się pętlą intryg snutych przez Władców Czasu i enigmatycznego sojusznika Daleków imieniem Kotris będą musieli zaufać sobie nawzajem, co nie będzie takie proste.

Właściwie jedynym zarzutem jaki mam wobec Dark Eyes jest pewien kryzys tożsamości – z jednej strony jest to bowiem w miarę zwarta całość, coś w rodzaju czterogodzinnego słuchowiska, z drugiej jednak – pewne wątki ("wizyta" na Skaro albo cała sprawa związana z budowaną pewnego urządzenia na Baker Street) są właściwie zbędne z punktu widzenia fabuły – wiodą znikąd i donikąd i wydają się raczej pomyślane jako fabuły samodzielnych epizodów, w miarę gładko wplecione w oś fabularną. Przez to chwilami ma się wrażenie, że brakuje ściślejszego powiązania wszystkich wydarzeń. Ale to drobiazg, bo Dark Eyes to satysfakcjonująca, złożona i intrygująca opowieść z wyrazistymi bohaterami, dynamiczną fabułą i kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji. Czyli wszystko to, do czego zdążyły już nas przyzwyczaić słuchowiskowe przygody Ósmego. Tyle tylko, że nieco mroczniej. W końcu tytuł zobowiązuje – Dark Eyes ma trochę cięższy klimat od wesołych i beztroskich na ogół przygodach Ósmego w The New Eighth Doctor Adventures. Nie jakoś ekstremalnie, ale przesunięcie akcentów jest wyraźnie zauważalne. Myślę, że można Dark Eyes uznać za słuchowisko, które obrazuje (zapoczątkowany w To The Death) proces powolnej transformacji psychicznej Ósmego w War Doctora. Nienawiść Doctora do Daleków jest już bardzo wyrazista, na granicy obsesji – szczególnie dobrze widać to w epizodzie na Skaro, gdzie Molly wręcz zwraca uwagę na nieracjonalne zachowanie Doctora. Większość wydarzeń w Dark Eyes odbywa się albo w czasie I Wojny Światowej albo na podbitej przez Daleków planecie albo w innych ponurych lokacjach.

Nie jest jednak – podkreślam raz jeszcze – tak, że całe Dark Eyes to tylko mrok i beznadzieja. Cały motyw rodzącej się i ewoluującej relacji Doctora i Molly daje kilka nadspodziewanie pozytywnych i radosnych scen. Oboje zostali poorani przez życie, oboje widzieli i doświadczyli rzeczy, które zostawiły trwałe blizny na ich duszach – i to sprawia, że się do siebie zbliżają. Molly – twarda, konkretna Irlandka z wielodzietnej rodziny – wnosi do życia Doctora nieco światła. Świetna jest scena, w której Molly zaczyna bawić się przełącznikami TARDIS (którą uparcie nazywa „Tardy-box”), a Doctor początkowo przybiera surową pozę i każe jej przestać, by po chwili, pod wpływem zachowania Molly, ta poza upadła i Ósmy wybuchł śmiechem. Molly zdaje się rozumieć Doctora na tym głębszym poziomie. Oboje kogoś tracili (Doctor – Lucie, Molly – najbliższą przyjaciółkę imieniem Kitty, której gangrena wdała się w ranę na nodze) i dlatego są w stanie zrozumieć siebie nawzajem. Motywem przewodnim Dark Eyes jest nadzieja. Doctor poszukuje nadziei w wizji końca Wszechświata – chce stanąć w końcowej chwili na samej jego krawędzi, by spojrzeć wstecz i spróbować wypatrzyć choćby najdrobniejszą iskierkę nadziei. Okazało się, że nie musiał szukać tak daleko – w jakiś sposób odnalazł ją w osobie Molly. To umożliwiło mu wyjście z kryzysu i traumy, otrząśnięcie się. Ósmy stał się twardszy, mroczniejszy – ale pozostał Doctorem. Dzięki Molly. Co się stało, gdy jej zabrakło – już widzieliśmy.

Aktorsko jest jak zwykle w słuchowiskach od Big Finish, czyli znakomicie. Paul McGann w roli Ósmego brzmi wspaniale. W ogóle zawsze podziwiałem aktorów słuchowiskowych, którzy głosem muszą „dopowiedzieć” wiele rzeczy, jakie w filmie czy serialu pokazaliby za pomocą mimiki czy gestykulacji. Bardzo łatwo w takiej sytuacji przeszarżować. McGann po mistrzowsku panuje nad głosem – w jednej z pierwszych scen Ósmy krzyczy na Straxusa, by wynosił się z TARDIS i zostało to zagrane tak przejmując, że w czasie słuchania można poczuć ciarki na plecach. Ruth Bradley wcielająca się w rolę Molly również spisuje się wspaniale – już na samym początku zachwyciłem się jej irlandzkim akcentem (tak mocnym, że mogłybyście na nim łupać kamienie). Z ciekawostek – w rolę Kotrisa wciela się Toby Jones alias Dream Lord z Amy’s Choice. Pozostali członkowie obsady też utrzymują wysoki poziom, przez co Dark Eyes słucha się z prawdziwą przyjemnością.

Polecam. Jeśli są na sali osoby rozczarowane ostatnimi popisami scenopisarskimi Moffata, to zapraszam ich do wysłuchania Dark Eyes czy wręcz całej serii The New Eighth Doctor Adventures. Ośmielę się stwierdzić – i wiem na jakie ryzyko się tym stwierdzeniem narażę – że słuchowiska od Big Finish są o klasę lepsze od tego, co się obecnie wyrabia z telewizyjną wersją Doctor Who. Przygody Ósmego zachwyciły mnie w sposób, w jaki nigdy nie udało się to ostatnim sezonom serialu – nudnawym, niepotrzebnie przekombinowanym, z mało wyrazistymi towarzyszkami i wygłupiającym się Doctorem. Wiem, że brzmię trochę jak hihnt, ale według mnie serial nie wytrzymuje starcia ze słuchowiskami. Jeśli jesteście sceptyczne, drogie fanki płci obojga – zapraszam do własnousznego przekonania się o klasie przygód Ósmego. Zapewniam, że nie będziecie rozczarowane. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...