Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Annihilation. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Annihilation. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 września 2018

RECENZJA: Anihilacja. Podbój - tom 2

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Wczesne pulpowe opowieści science-fiction konserwowały tradycyjne role płciowe – mogliśmy latać przez kosmiczną pustkę rakietami kosmicznymi, strzelać do siebie z miotaczy i używać zaawansowanych technologii, ale Dan Dare, Flash Gordon, James Kirk, John Carter czy którykolwiek z setek twardych jak skała bohaterów klasycznych książek, komiksów i słuchowisk zawsze zapewniony mieli stały dopływ egzotycznych, skąpo odzianych młodych kobiet, zazwyczaj biernych i bezgranicznie im oddanych, służących wyłącznie do komplementowania męskich herosów – kolejny gadżet w arsenale eskapistycznego bohatera. Anihilacja: Podbój to komiks stosunkowo nowy, bo z 2008 roku – już po kilku falach feminizmu, które mocno zakręciły zarówno zachodnimi społeczeństwami oraz samą kulturą popularną, nie wyłączając oczywiście fantastyki naukowej. Tym bardziej dziwi (choć może niekoniecznie?) fakt, że marvelowej kosmicznej sadze bliżej jest pod tym względem do pulpowych fantazji z Amazing Stories niż czemukolwiek, co napisała Ursula K. Le Guin czy Octavia E. Butler. 

Napisałem kiedyś pod adresem Jossa Whedona, że bardzo długo udawała mu się nam wmawiać, że fetyszyzacja silnych kobiet to feminizm. Scenarzyści Podboju nawet niespecjalnie starają się to ukrywać. W drugim tomie eventu pojawia się kilka potencjalnie interesujących postaci kobiecych, które pozornie wypełniają pełnoprawne funkcje fabularne, w praktyce jednak wszystkie służą wyłącznie cieszeniu oka heteroseksualnego czytelnika płci męskiej oraz dopełnianiu historii głównego męskiego bohatera. Pierwsza część drugiego tomu skupia się na postaci Novy, który został zainfekowany wirusem Phalanxów, marvelowego odpowiednika startrekowych Borgów – kosmicznych zombie asymilujących i podporządkowujących sobie wszystko, co spotkają na swojej drodze. Zainfekowała go Gamora, literalna zielonoskóra seksbomba rodem z fantazji kapitana Kirka (skoro już jesteśmy przy Star Treku), której za ubranie służą dwa niezbyt szerokie paski materiału zasłaniające to, co powinno być zasłonięte, by komiks mógł uniknąć klasyfikacji „Tylko dla dorosłych” – i niewiele więcej. Gamora sama została zainfekowana jeszcze przed rozpoczęciem wydarzeń z tego tomu – jest zatem mimowolnym narzędziem Phalaxów. Kodowana jest, oczywiście, jako zła domina, podstępna kusicielka, symbolicznie zarażająca Novę pocałunkiem. 

Inteligencja sterująca mocami Novy z konieczności przerzuca się zatem na kogoś innego. Wybór pada na mieszkankę jednej z kolonii (zniszczonej przez Phalanxów) planety Kree. Ko-rel, bo tak na imię tej bohaterce, dowodzi niedobitkami swoich pobratymców i tęskni za synem, który został na przejętej przez wroga planecie. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zauważają jej towarzysze niedoli, gdy kobieta ukazuje się im nosząc uniform Nova Corps to uwaga na temat tego, w jaki sposób nowy kostium uwypukla jej pośladki. Ko-rel szybko znika z areny wydarzeń zabita przez oryginalnego Novę, a jej śmierć jest punktem zwrotnym w jego zmaganiach z dominującym nad nim wirusem Phalanxów – jest więc Ko-rel archetypową kobietą w lodówce w wersji instant, wymyśloną, opisaną (bo nie scharakteryzowaną), uprzedmiotowioną i zabitą na przestrzeni dwóch czy trzech komiksowych zeszytów, wyłącznie po to, by główny, męski bohater mógł mieć emocjonalny bodziec do walki z przeciwnikiem. Co gorsza mniej więcej ten sam motyw – jest w tym komiksie powtórzony nie dwa, ale aż trzy razy, w różnych kontekstach i konfiguracjach – czasami postać kobieca umiera czasami jest „tylko” mocno okaleczona. 

Prawdopodobnie zastanawiacie się, czemu zamiast recenzować komiks czepiam się rzeczy, które – w różnym natężeniu – są niemal nieodłączną częścią konwencji komiksu superbohaterskiego. Odpowiedź jest prosta – drugi tom Anihilacji: Podboju nie ma w sobie wiele więcej, o czym mógłbym napisać. Bardzo dobre teksty kultury są intelektualnie bogate – rozgrywają pewne koncepcje w sposób, dzięki któremu ich czytelnik robi się odrobinę mądrzejszy, wrażliwszy albo uważniejszy. Bardzo złe teksty kultury dostarczają powodów do drwin, niezbyt grzecznych wprawdzie, ale na swój katartyczny sposób bawiących. Nie oczekuję od taśmowo produkowanego komiksu superbohaterskiego, że podrażni moje zmysły w jakikolwiek znaczący sposób, ale Anihilacja: Podbój zawodzi nawet w zadaniu, do jakiego je stworzono – dostarczenia zabawy. To komiks bez fabuły – tylko z fabularnymi schematami. Bez postaci – tylko z pozbawionymi osobowości fantomami przesuwanymi z kąta w kąt celem usprawiedliwienia kolejnych punktów scenariusza. To obligatoryjny sequel stworzony na fali popularności swojego poprzednika, Anihilacji, też zresztą niewybitnego, ale przynajmniej mającego jakieś znamiona świeżości, spójnej fabularnej konstrukcji i samoświadomości. 

To właśnie brak samoświadomości powoduje, że ten komiks jest tak ciężki do przełknięcia. Wszystkie te frazesy padające z ust papierowych postaci – ubranej w bikini zielonej seksbomby, chodzącego reliktu najmroczniejszych lat dziewięćdziesiątych, gadającego szopa, niebieskiego humanoida ubranego jak pajac – brzmią groteskowo, ponieważ najwyraźniej mam brać to wszystko na poważnie. Kwestie, które brzmiałyby absurdalnie nawet, gdyby nie wypowiadał ich kosmiczny goryl czy postać tytułowana Wielkim Ewolucjonistą są nie do uratowania w komiksie, który tak mocno próbuje brać samego siebie na poważnie. I tak spektakularnie zawodzi. To camp bez filuternego uśmieszku i zawadiackiego mrugnięcia okiem – próba stworzenia poważnej, przejmującej opowieści z chodzącym drzewem oraz lesbijskim związkiem smoczycy-telepatki z dysponującą boskimi mocami kosmitką w rolach głównych. 

Nie wiem kim jesteś, osobo czytająca tę recenzję, ale mimo to jestem pewien jednego – nie zasługujesz na aż tak złą rozrywkę. Współcześnie na rynku znajduje się cała masa lekkich komiksów rozrywkowych do przeczytania, cieszenia się nimi i ostatecznego zapomnienia już kilka chwil po zakończeniu lektury. Takich, które wiedzą, kiedy traktować się na poważnie, a kiedy odpuścić i po prostu iść z prądem cudownie absurdalnej konwencji. Anihilacja: Podbój tego nie potrafi – jest jak ten typek na imprezie, który opowiada wam nieśmieszne, przewidywalne i obleśne żarty, a wy kiwacie głową z nerwowym uśmieszkiem na ustach desperacko szukając pretekstu do przerwania konwersacji.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 23 marca 2018

Anihilacja obcości

fragment plakatu, całość tutaj.

Studium Niezrozumiałego to w fantastyce naukowej jeden z najtrudniejszych do prawidłowego zutylizowania toposów – może tylko podróże w czasie z ich wewnętrznymi paradoksami są cięższe do właściwego wykorzystania bez wyborowania zbyt wielkich dziur logicznych i fabularnych. Problemem jest samo Niezrozumiałe – tajemnica, niepojęty fenomen ożywiony bądź nieożywiony, który ma taką fabułę napędzać. Po jednej stronie spektrum mamy – na przykład – większość ras ze Star Treka, które na dobrą sprawę nie są Niezrozumiałym per se, a jedynie analogią realnie istniejących ziemskich kultur (czy też raczej – wyobrażeń, jakie przedstawiciele kultury zachodniej mają na ich temat) i ciężko rozpatrywać je w taki czy inny sposób. Po drugiej stronie spektrum leży choćby solaryjski ocean Stanisława Lema czy Strefę z Pikniku na Skraju Drogi pióra braci Strugackich – fenomen totalnie niezrozumiały i do pojęcia niemożliwy, przynajmniej na naszym obecnym poziomie rozwoju. Pomiędzy tymi dwoma ekstremami istnieje wiele odcieni szarości spośród których nienajgorszym przykładem są rasy z książkowego cyklu o Enderze Wigginie Orsona Scotta Carda – zarówno Formidzi (Gra Endera), jak i Prosiaczki (Mówca Umarłych) obce i niezrozumiałe są jedynie do pewnego stopnia, a przy pewnej dozie dobrej woli możliwe jest przynajmniej częściowe obustronne porozumienie oraz wynikająca z niego pokojowa koegzystencja.

Card, poza wstrętną homofobią i retellingiem Hamleta, w którym wszyscy są morderczymi pedofilami, dał nam również myślowe narzędzie pozwalające określić opisane wyżej spektrum – jest to tak zwana Hierarchia Obcości Demostenesa po raz pierwszy sformułowana w Mówcy Umarłych. Hierarchia ta zawiera w sobie cztery kategorie, przy czym dwie pierwsze niespecjalnie nas w tym miejscu interesują, ponieważ odnoszą się wyłącznie do wzajemnych relacji homo sapiens. Są to Utlänning – człowiek pochodzący z innej nacji tej samej planety – oraz Framling – człowiek pochodzący z innej planety. Mam z tym rozróżnieniem pewien problem, ponieważ dość lekkomyślnie zakłada ono, że ludzie z innych planet zawsze będą dla nas bardziej obcy (myślowo, kulturowo, filozoficznie) niż mieszkańcy tego samego świata. O ile intuicyjnie takie założenie wydaje się usprawiedliwione, o tyle nawet w dzisiejszych czasach, jeszcze na długo przed erą powszechnej kolonizacji innych planet, geograficzna odległość niekoniecznie wpływa na międzyludzkie zrozumienie. Kulturowo Polak ma więcej wspólnego z Amerykaninem niż – powiedzmy – Turkiem, choć Turcja znajduje się przecież niepomiernie bliżej naszego kraju. Wpływa na to wiele czynników, ale – jak wspomniałem – nie to nas w tym momencie interesuje.

Dwoma kolejnymi kategoriami Hierarchii są Ramen i Varelse. Ramen oznacza istotę o innym niż ludzkie pochodzeniu, ale uznawaną za człowieka w sensie ksenologicznym – obdarzone inteligencją i świadomością istotę posiadającą wolną wolę, z którą możliwe jest wejście w relacje społeczne oraz wzajemne zrozumienie. Varelse oznacza zwierzęta oraz istoty, które nawet jeśli dysponują intelektem oraz samoświadomością, to i tak nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić z uwagi na zbyt wielkie różnice w pojmowaniu rzeczywistości. Granice są oczywiście płynne i otwarte do nieustannej dyskusji oraz interpretacji – sama Hierarchia, choć poręczna i włączona już do kanonu pojęć, którymi posługują się koneserzy fantastyki naukowej, jest rzeczą raczej niszową. Prawdopodobnie słyszało o niej znacznie mniej osób niż na przykład o Trzech Prawach Robotyki (ale też Asimov miał więcej czasu na stanie się obiektem osmozy kulturowej – nie wspominając o tym, że miał znacznie lepsze szczęście do ekranizacji).

Jak wspomniałem w pierwszym akapicie – spotkanie z Niezrozumiałym jest czymś niełatwym do prawidłowego wykorzystania w opowieści. Przede wszystkim – Niezrozumiałe samo w sobie jest zarazem fascynującym motywem oraz fatalną osią fabularną. Jako ludzie wymagamy opowieści niosących ze sobą stosunkowo łatwe do zdekodowania znaczenia – jeśli coś się dzieje na kartach powieści albo kinowym ekranie, chcemy mieć przekonanie że ma to sens i wiedzieć, jaki to sens. Tymczasem Niezrozumiałe – jeśli ma zamiar takim pozostać, a nie zmienić się w starego dobrego kumpla ramena, któremu można przybić piątkę na pokładzie Enterprise – tego sensu mieć nie może. To zostawia nas z dylematem – jak przedstawić umyślnie niemożliwą do zdekodowania ideę w taki sposób, by jednocześnie nie wyalienować widza? Odpowiedź jest prosta i znajduje się zarówno na kartach Solaris, między okładkami Pikniku na skraju drogi oraz ekranie komputera, na którym wyświetla się oglądany dzięki platformie Netflix film Anihilacja.

Nie czytałem literackiego pierwowzoru filmu, który – w momencie, w którym piszę te słowa – zaledwie kilka dni temu został udostępniony na Netfliksie. Ten nietypowy jak na hollywoodzkie produkcje sposób dystrybucji zawdzięczamy głównie temu, że film był właściwie skazany na finansową porażkę. Testowe seanse spotkały się z bardzo negatywnym odbiorem filmu – jeden z producentów studia Paramount nazwał ten film „zbyt intelektualnym” i „zbyt skomplikowanym” jak na gusta odbiorców i zażądał dość daleko idących zmian w filmie. Zmian, do których ostatecznie nie doszło, ponieważ inny producent, odpowiedzialny za ostateczny kształt Anihilacji, całkowicie opowiedział się po stronie reżysera. W rezultacie Paramount ograniczył marketing filmu do minimum i sprzedał prawa do międzynarodowej dystrybucji Netfliksowi. Jak więc wypadł ten film i czemu notkę o nim poprzedziłem nieprzyzwoicie długą dygresją?

Przede wszystkim – niełatwy, w tym sensie, że wymaga od widza bardzo wiele skupienia i cierpliwości. Anihilacja jest przez większość czasu filmem bardzo statycznym. Co niekoniecznie oznacza, że jest filmem nużącym – przeciwnie, reżyser cały czas pilnuje, by umysł widza był stymulowany kolejnymi obrazami, informacjami i koncepcjami do przyswojenia. Problem z filmami o statycznej poetyce nie wynika z braku angażującej dynamiki wydarzeń, konfliktów czy sytuacji – dynamika jest tylko jednym ze sposobów zaangażowania uwagi odbiorcy. Anihilacja z dynamicznych, pełnych napięcia sytuacji korzysta bardzo oszczędnie, traktując je jedynie jako punkty graniczne kolejnych interwałów – większość czasu przeznacza na tonowane budowanie atmosfery i ujawnianie kolejnych fabularnych kart. Kart raczej mało szokujących – bo fabuła filmu stworzona jest z bardzo prostych narracyjnych komponentów – ale ułożonych we wprawny sposób tworzący spójną koncepcyjnie opowieść.

Anihilacja ogrywa Niezrozumiałe w sposób, jak – moim zdaniem – powinno się to robić, czyli jako kosmiczny odpowiednik testu Rorschacha, dzięki któremu więcej dowiadujemy się o naturze badacza aniżeli badanego obiektu. Główna bohaterka filmu – grana przez Natalie Portman biolożka i była żołnierka Lena – zostaje włączona do ekspedycji mającej na celu zbadać dziwaczny fenomen, który rozrasta się i przeformułowuje okoliczną biosferę w sposób, który z ludzkiego punktu widzenia do samego końca wydaje się całkowicie nieracjonalny. Zagadka w Anihilacji nie zostaje rozwiązana – nie dowiadujemy się czym jest ów fenomen, czy siła, która za nim stoi dysponuje jakąkolwiek formą świadomości ani czy posiada jakiekolwiek motywacje swojego działania, nie jesteśmy nawet w stanie pojąć logiki, jaka stoi za jego zachowaniem. Film ledwie tylko sugeruje pewne zasady, jakim kieruje się obca rzeczywistość, w którą wkraczają główne bohaterki – kontury abstrakcyjnej atramentowej plamy, którą możemy zinterpretować na kilka sposobów. Ciężar opowieści spoczywa zatem na ludzkich bohaterkach filmu – ale i człowiek, jak zdaje się nam mówić Anihilacja, jest istotą z natury chaotyczną i nieracjonalną. Jest zatem Poblask (ang. Shimmer – tak nazwany jest w filmie ów fenomen) zjawiskiem całkowicie obcym czy przeciwnie, tak wierną reprezentacją naszej natury, którą na swój sposób stara się emulować, że paradoksalnie to jest właśnie problemem, który uniemożliwia nam jego zrozumienie? Niezwykle intensywny finał Anihilacji zdaje się sugerować to drugie – Poblask jest zwierciadłem, w którym odbija się ludzki pęd do chaosu.

Film ma jednak swoje problemy i mimo tego, że będę ciepło wspominał jego seans, przez większość czasu w trakcie jego oglądania za bardzo myślałem o Lemie i Strugackich oraz tym, że oni jednak eksplorowali ten sam temat w bardziej interesujący sposób. Anihilacja dostarcza wielu bodźców estetycznych – Niezrozumiałe wygląda naprawdę efektownie bez jednoczesnego popadania w absurd, zaś ilustracja dźwiękowa dyskretnie, ale bardzo skutecznie podkreśla atmosferę wyalienowania i tajemniczości – oraz myślowych, często jednak zdarza się jej przynudzać, wiele scen pozbawionych jest kompozycyjnego znaczenia, a dialogi brzmią sztucznie. To bardzo nierówny film – tam, gdzie jest dobry, jest naprawdę dobry. Tam, gdzie słabuje, ma tendencję do usypiania. Ostatecznie powstał zatem obraz dobry – ale niewiele ponad to.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...