Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wiedźmin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wiedźmin. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Słowiańszczyzna. Wiedźmin

 


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. 


„Od wczesnego polania nas wodą [...] kształcąc się na wzór obcy, staliśmy się na koniec sami sobie cudzym” 

-Zorian Dołęga-Chodakowski 


Coś więcej to tytuł ostatniego kanonicznego opowiadania o Gerlacie z Rivii, symbolicznie domykającego dylogię opowiadań o wiedźminie i przygotowującego narracyjny grunt pod cykl powieściowy zapoczątkowany książką Krew Elfów. Nie jest to moje ulubione opowiadanie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, ale odnoszę wrażenie, że często bywa – według mnie niesłusznie – pomijane w rozmowach o wiedźmińskiej sadze. Wszyscy pamiętamy chwytającą za serce scenę gdy Geralt odnajduje w końcu Ciri, ale gdy zapytacie przeciętnego fana wiedźmińskiej sagi o Coś więcej najprawdopodobniej odpowie wam coś w stylu „To to opowiadanie, w którym Geralt leżał na wozie i miał halucynacje?”. Co w sumie jest prawdą i całkiem dobrym streszczeniem tego tekstu… Ale streszczeniem, które pomija sedno tego opowiadania. Bo Coś więcej jest… no cóż, jest czymś więcej. Czymś znacznie więcej. Ale o tym porozmawiamy za chwilę. 

*

„Wiedźmin jest słowiański” 

Jeśli w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat byliście w jakimkolwiek stopniu zaangażowani w polski fandom fantastyki albo po prostu śledziliście dyskurs wokół growych albo serialowych adaptacji kultowej serii książek Andrzeja Sapkowskiego na pewno słyszeliście te słowa wiele razy. Najczęściej w sytuacjach gdy ktoś poruszał kwestię rasy w wiedźmińskim uniwersum albo gdy pojawiała się plotka, że w serialowej adaptacji któraś z postaci nie będzie grana przez białą osobę. Dwie największe tego typu kontrowersje miały miejsce w dwa tysiące piętnastym roku, w związku z artykułem autorstwa południowoafrykańskiego krytyka Tauriqa Moosy na serwisie Polygon oraz w dwa tysiące osiemnastym roku, gdy pojawiły się pogłoski, że casting do roli Ciri w serialowej adaptacji Wiedźmina od Netflixa przeprowadzany jest w gronie niebiałych aktorek. 

O tej pierwszej kontrowersji wspominałem już kiedyś na moim kanale, więc nie będę do tego wracał. O tej drugiej… no cóż, jak się okazało, rolę Ciri dostała prawdopodobnie najbielsza osoba chodząca po naszej planecie, więc rozległo się wiele hałasu o nic. Obie te sytuacje – oraz wiele innych, szczególnie gdy w grę wchodziły kwestie koloru skóry – sprowokowało bardzo defensywną postawę polskiego fandomu fantastyki. Argument „wiedźmin jest słowiański” powracał jak mantra w dyskusjach, zawsze używany przez osoby, które nie mają zbyt dobrego rozumienia, czym jest słowiańskość… ani, skoro już o tym mowa, czym jest Wiedźmin. 

Bo Wiedźmin nie jest słowiański w żadnym sensownym tego słowa znaczeniu. Fabuła nie jest oparta o mity słowiańskie. Motywy z mitologii słowiańskich przewijają się w sadze i opowiadaniach znacznie, ZNACZNIE rzadziej niż motywy zaczerpnięte z legend arturiańskich, mitów nordyckich, celtyckich, francuskich czy germańskich. Właściwie to mity arturiańskie definiują późniejsze tomy sagi, motyw Pani Jeziora został wykorzystany w finale tej opowieści tak mocno, że ostatni tom nosi tytuł Pani Jeziora. W epilogu Ciri odchodzi w stronę zachodzącego słońca z Galahadem, Rycerzem Okrągłego Stołu. Nie ze Światowidem albo Wandą, która nie chciała Niemca. Uroboros, wąż, który wgryzł się we własny ogon i symbolizuje nieskończoność, a który jest bardzo istotny w symbolice serii, pochodzi z Egiptu. Dżinn, dzięki któremu poznali się Geralt Yennefer jest stworzeniem z mitologii arabskich. Większość wiedźmińskich opowiadań inspirowana jest baśniami i legendami niemieckimi i francuskimi. Mógłbym tak jeszcze długo, ale chyba rozumienie, o co mi chodzi. Wiedźmińska saga nie jest słowiańska. Nie jest też germańska, frankofońska, arabska, arturiańska ani egipska. Jest synkretyczna. Łączy w sobie elementy wielu kultur. 

Dlatego tak interesujące jest dla mnie zafiksowanie części polskiego fandomu fantastyki na punkcie rzekomej słowiańskości Wiedźmina. Szczególnie w sytuacjach dotyczących koloru skóry. Słowianie są, jak to mówimy my, filologowie, grupą entolingwistyczną. Nie rasą. Esencją słowiańskiej tożsamości jest język, kultura, która wywodzi się z tego języka i miejsce pochodzenia. To definiuje słowiańszczyznę. Nie geny albo kolor skóry. Czarnoskóra osoba, która urodziła się w słowiańskim kraju, od urodzenia mówi i myśli w słowiańskim języku, dorastała w słowiańskiej kulturze i w niej uczestniczy jest takim samym Słowianinem jak dowolny bezpośredni potomek Piastów. Możliwe, że jest nawet bardziej Słowianinem, jeśli ten drugi nie zna żadnego języka słowiańskiego, bo na przykład urodził się i całe życie przemieszkał w Brazylii, Francji albo Japonii. To język i idąca za językiem kultura definiują grupę etnolingwistyczną. Nie wygląd. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to… no cóż, dał sobie zakodować błędne oraz prawdopodobnie mocno szkodliwe rozumienie tej spawy. I warto byłoby je przemyśleć. 

Dyskurs na temat rzekomej słowiańskości Wiedźmina jest już raczej zakończony. Za jego symboliczny finał możemy uznać copypastę autorstwa pisarza i blogera Piotra Muszyńskiego opublikowaną w dwa tysiące osiemnastym roku na jego blogu Fanboj i życie. Pozwolę tu sobie przytoczyć jej skróconą wersję. 


-napisz trzynaście opowiadań 
-pomysły trzech oprzyj na baśniach Andersena 
-trzech kolejnych na baśniach Braci Grimm 
-siódmego na bajce arabskiej 
-zaraz w pierwszym wyśmiej ludowość i ludowe wierzenia 
-nabijaj się z nich też w opowiadaniu „Kraniec świata” 
-obśmiej polską legendę w „Granicy możliwości” 
-głównego bohatera nazwij „Żerard” 
-ogólnie to używaj głównie imion o rdzeniach celtyckich jak Yennefer czy Crach
-i wywodzących się z języków romańskich jak Cirilla, Falka czy Fringilla czy Triss 
-kilka angielskich jak Merigold 
-oraz wywodzące się z innych języków germańskich jak choćby Geralt 
-a także Włoskich 
-Niemieckich 
-a nawet francuskich 
-zżynaj potwory z amerykańskich gierek, zwłaszcza z Advanced Dungeons and Dragons 
-z języka irlandzkiego zrób język elfów 
-a z niemieckiego krasnoludów 
-każ bohaterom obchodzić irlandzkie święta ludowe 
-napisz artykuł o tym, skąd brałeś inspiracje 
-wylewaj w nim żółć na słowiańskie fantasy 
-napisz dwie książki tłumaczące dokładnie skąd brałeś pomysły 
-wreszcie napisz ósmą książkę 
-jedną z kluczowych postaci zrób z japońskiej demonicy 
Zostań mistrzem turbosłowiańców. 


Przepyszna pasta, milordzie. 

No dobrze, ale – jak już wspomniałem – dyskurs na ten temat raczej już wygasł. I nawet memy odnoszące się do tej sprawy są mniej więcej tak samo martwe jak memy o tym, że Sapkowski napisał książki na podstawie gier CD Projektu. Więc czemu właściwie do tego wracam? Czy to po prostu kolejny pretekst do narzekania na polski fandom fantastyki? …kuszące, ale zebraliśmy się tu w innym celu. Bardzo łatwo byłoby zrzucić wszystkie te kontrowersje na uprzedzenia rasowe części fanów Wiedźmina – i nie wątpię, że było tam trochę szczerego rasizmu zakamuflowanego jako troska o czystość słowiańskiej kultury – ale odpowiedź może być znacznie ciekawsza. Bo nie tylko rasiści posługiwali się tą intelektualną kliszą pod tytułem „Wiedźmin jest słowiański”. Żeby jednak zrozumieć czemu jest to istotne – a jeśli nie „istotne” to przynajmniej „ciekawe” – musimy najpierw porozmawiać o Marii Janion. 

Profesor Maria Janion była badaczką polskiej literatury dziewiętnastego i dwudziestego wieku, wykładowczynią akademicką na Uniwersytecie Gdańskim oraz Uniwersytecie Warszawskim, autorką kilkudziesięciu książek, prac naukowych oraz artykułów. Bardzo trudno przecenić jest jej wpływ na polskie literaturoznawstwo, szczególnie – ale nie tylko – w zakresie romantyzmu. Prawdopodobnie każda osoba, która ma w swoim życiorysie epizod humanistyczny przynajmniej kojarzy jej nazwisko. Na marginesie – w dwa tysiące trzynastym roku autorka wyszła z szafy jako lesbijka w wywiadzie-rzece Janion. Transe – Traumy – Transgresje i wszyscy tak zachłysnęli się tym faktem, że zupełnie przegapili inną rewelację ujawnioną w tym wywiadzie, mianowicie – wiele wskazuje na to, że w nieco innych okolicznościach Maria Janion prawdopodobnie byłaby również dumną przedstawicielką społeczności furry. 

Lekcje szkolne w ogóle nie zapadły mi w pamięć. Za to doskonale pamiętam, jak w kinie na ulicy Zamkowej obejrzałam film King Kong. Zrobił na mnie niesłychane wrażenie i właściwie mam poczucie, że pierwsze moje jakieś poruszenie erotyczne popłynęło właśnie z inspiracji tego filmu. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego ten film tak strasznie zadziałał na moją wyobraźnię. To była oczywiście pierwsza, przedwojenna, czarno-biała wersja King Konga. Przed kinem zgromadził się ogromny tłum, wszyscy chcieli ujrzeć gigantyczną małpę. Ja też. I jakoś udało mi się wedrzeć do sali. Pamiętam niesłychany entuzjazm tłumu. I to moje dziwne, jak powiedziałam, poruszenie, właściwie pierwsze poruszenie tego rodzaju. Niesłychane wrażenie robiło na mnie to, że King Kong w tej swojej monstrualnej łapie trzyma tę bardzo kruchą, małą blondynkę. Stale ten obraz do mnie powracał, nie mogłam tego zapomnieć. (…) O co w tym chodzi? Dlaczego małpa? Nie umiem tego rozebrać po freudowsku. Jest wielka czułość w King Kongu, więc może tu idzie o rozrzewnienie, że takie potworne, wielkie zwierzę tak się rozczula i tak się zakochuje. On przecież jej nie uszkodził, trzymał ją tak zręcznie w tej łapie… 


Polskie futrzaki nie mają pojęcia, jaką wspaniałą ikonę zesłał im los. Ktoś jak najszybciej powinien im to przekazać. No, ale żarty na bok. 

W dwa tysiące szóstym roku Wydawnictwo Literackie opublikowało książkę Niesamowita słowiańszczyzna. fantazmaty literatury, jedną z ostatnich prac Janion. Ostatnich, ale kto wie, czy nie najbardziej istotnych. Janion bowiem zaprezentowała w niej bardzo ciekawe spojrzenie na kwestię słowiańskości w polskiej kulturze. I właśnie to spojrzenie może powiedzieć nam wiele o polskich fanach Wiedźmina i ich zafiksowaniu na jego rzekomej słowiańskości. 


Opowiadanie Coś więcej jest o tyle interesujące, że jako jeden z bardzo niewielu tekstów w wiedźmińskiej sadze porusza kwestie tożsamościowe samego głównego bohatera. Na przestrzeni całej sagi kwestie te są zwykle sprowadzane do konfliktów między ludźmi i innymi rozumnymi rasami zamieszkującymi świat przedstawiony. Geralt nadaje się do tego fantastycznie, ponieważ jako wiedźmin okupuje interesującą pozycję w tych konfliktach. Z jednej strony jest człowiekiem, produktem ludzkiej kultury Nordlingów. Z drugiej jednak strony jego szczególny stan – bycie wiedźminem, od dziecka szkolonym i zmienianym fizycznie, by jak najlepiej nadawać się do przeznaczanego mu zadania – sprawia, że jest nieodwracalnie odmienny od przedstawicieli swojego gatunku. Co za tym idzie, często sam doświadcza dyskryminacji, uprzedzeń, nieufności czy nawet seksualnej fetyszyzacji ze strony ludzkiego społeczeństwa. To pomaga mu sympatyzować z mniejszościami elfów, krasnoludów czy niziołków, ponieważ do pewnego stopnia podlega tym samym mechanizmom opresji, co one. 

Tym jednak, co różni go od tych mniejszości jest brak tożsamości kulturowej. Driady mają swój las Brokiloński, o który będą walczyły do ostatniej kropli krwi, krasnoludy Mahakam, elfy Dolinę Kwiatów, a każda z tych ras posiada własną, unikalną kulturę, mitologię, język, obyczaje – wszystkie te elementy, na które składa się kulturowa tożsamość. Wiedźmini nie mają swojej kultury, ponieważ sami w sobie są elementem większej kultury – ludzkiej cywilizacji Nordlingów. Nie ma żadnego wiedźmińskiego króla, wiedźmińskiej waluty, wiedźmińskiego narzecza albo państwa. Kaer Morhen nie jest miejscem, z którego się pochodzi – jest miejscem, do którego się trafia. 

Ale trafia się skąd właściwie? Z książek wiemy, że o ile istnieją legendy wedle których wiedźminami zostają dzieci, którym los przeznaczył to zadanie za pomocą Prawa Niespodzianki, o tyle prawda najczęściej jest jednak znacznie bardziej przyziemna. Wiedźminami na ogół zostają dzieci porzucone i niechciane. Dzieci znikąd. Geralt jest takim właśnie dzieckiem znikąd. I Coś więcej jest opowiadaniem, które skupia się na tym osobistym, indywidualnym dylemacie tożsamościowym wiedźmina. 


Orientalizm jest pojęciem określającym specyficzny sposób, w jaki Zachód postrzega kraje Bliskiego Wschodu oraz jak to postrzeganie przenika do kultury, zostaje znormalizowane i zinternalizowane przez mieszkańców tych krajów, którzy zaczynają wierzyć w stereotypy na własny temat. Autorem pojęcia „orientalizm” jest Edward Said, amerykański intelektualista palestyńskiego pochodzenia, który w latach siedemdziesiątych wydał książkę pod takim właśnie tytułem, która do dziś stanowi jedną z najważniejszych lektur w zakresie postkolonializmu. 

Janion postanowiła przyłożyć optykę Saida i innych badaczy oraz badaczek postkolonializmu do sytuacji polskiej. W większości szkolnych podręczników historycznych Polska wynurzyła się z mroku dziejów w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku. Symbolicznym początkiem istnienia państwa polskiego jest chrzest. Podręczniki rzadko wspominają jednak, jak brutalnym i dewastującym dla słowiańskiej kultury lokalnej był proces chrystianizacji. Kroniki wspominają o mieszkańcach ze łzami w oczach i przerażeniem doświadczających niszczenia miejsc kultu i pomników bóstw. Słowianie nie znali koncepcji oddzielenia sacrum i profanum. Śmierć ich religii była zarazem śmiercią całego ich świata. 

Dodatkową sprawą jest fakt, że – w przeciwieństwie do wierzeń celtyckich, germańskich czy skandynawskich – nie zachowała się spójna, kulturowo odrębna mitologia słowiańska. Żaden chrześcijański mnich albo misjonarz nie poświęcił się spisaniu lokalnych wierzeń, a jeśli się poświęcił, to te zapiski nie dotrwały do naszych czasów. Informacje, które posiadamy na ten temat są bardzo nieliczne, co najwyżej wątpliwej wiarygodności i nie składają się na żadną spójną opowieść. Mitologia słowiańska nie istnieje w formie, w jakiej istnieją na przykład mity greckie i skandynawskie. Istnieje kilka drobiazgów – imion, nazw, obyczajów – i bardzo wiele dezinformacji, które sprawiają, iż zyskanie choćby przybliżonego obrazu słowiańskich wierzeń, kultury czy innych rzeczy składających się na słowiańską tożsamość jest właściwie niemożliwe. 

Maria Janion uznała, że można dopatrywać się tu podobieństw do sytuacji krajów skolonizowanych, o których pisał Said i inni badacze postkolonializmu. Za pomocą chrystianizacji Słowianom narzucona została nowa kultura, dotychczasowa została natomiast wyeliminowana tak brutalnie i skutecznie, że do dnia dzisiejszego przetrwały jedynie jej okruchy. To pozbawiło Polaków ośrodka tożsamości innego niż ten narzucony. Polska jest książką, z której wymazano pierwszy rozdział, przez co kolejne rozdziały często nie mają kontekstu potrzebnego do ich zrozumienia. 

Janion teoretyzuje, że ten traumatyzujący szok związany z wymazaniem kultury przedchrześcijańskiej i liczne próby odzyskania jej albo przynajmniej wyobrażenia sobie, jak ta kultura mogła wyglądać są przyczyną wielu specyficznych przywar i zachowań Polaków. Nie jestem pewien, czy zgadzam się z tą tezą – osobiście nie wydaje mi się, by coś takiego jak charakter narodowy dało się zredukować do jednego konkretnego wydarzenia – ale sama optyka jest na tyle interesująca, by warto było przynajmniej o niej porozmawiać. 

Patrząc na historię, kulturę i obyczajowość Polski z tej szczególnej perspektywy nagle wiele rzeczy zaczyna bowiem nabierać sensu. Choćby paradoksalna mieszanka poczucia wyższości i niższości wobec krajów zachodnioeuropejskich. Albo specyficzna rola kościoła katolickiego w polskiej przestrzeni kulturowej – z jednej strony będącego jednym z najważniejszych ośrodków tożsamości, z drugiej uznawanego za opresyjny i dominujący. Albo… obsesja na punkcie pewnego wiedźmina i jego rzekomej słowiańskości. 


Geralt z Rivii… nie pochodzi z Rivii. A przynajmniej nie wiemy, czy pochodzi z Rivii. On sam również tego nie wie. Przydomek wybrał sobie, ponieważ – wedle jego własnych słów – ludzie bardziej ufają komuś, jeśli są w stanie umiejscowić tę osobę w jakimś kontekście. Wiedźmin z Kaer Morhen jest po prostu najemnikiem, mutantem i potworem niewiele lepszym od tych, które zabija za pieniądze. Geralt z Rivii jest… Rivijczykiem. Kimś, komu można odruchowo przykleić garść znanych stereotypów. Nawet jeśli te stereotypy nie są pozytywne – w opowiadaniu, w którym debiutuje Geralt pada stwierdzenie, że nikt nie lubi Rivów – to są przynajmniej znane i oswojone. 

A to jest szalenie istotne. Nie tylko w interakcjach z klientami, ale i dla stworzenia jakiejś wizji samego siebie. Geralt często myśli o sobie w sposób, w jaki myśli i mówi o nim otoczenie – że jest potworem, zimną, pozbawioną emocji maszyną do zabijania… Jeśli czytałyście opowiadania i sagę, doskonale wiecie, że to fałszywy obraz. Geralt kipi emocjami, jest lojalny, dba o bliskich oraz o obcych znajdujących się w potrzebie, od czasu do czasu zdarza mu się też zachować irracjonalnie albo niedojrzale – zupełnie nie jak zimna maszyna precyzyjnie wykonująca przeznaczone jej zadanie. Jeśli jednak dostatecznie długo przeglądasz się w oczach innych, w końcu zaczniesz patrzeć na siebie tak, jak widzi cię otoczenie. 

To również jest powód, dla którego Geralt przyjął tożsamość rivską. Wiązało się to przecież nie tylko z przydomkiem. Geralt nauczył się rivskiego akcentu i używał go tak długo, aż stał się on dla niego naturalny. W Coś więcej uzyskujemy też potwierdzenie, że Geralt nie zna swojego prawdziwego miejsca pochodzenia, nie wie, kim byli jego rodzice i czemu zdecydowali się oddać go na wychowanie wiedźminom. I wiemy, że go to męczy. W opowiadaniu dochodzi do zakończenia tego wątku, ale – jak to u Sapkowskiego – odbywa się to w wyjątkowo przewrotny, ale jednocześnie bardzo błyskotliwy sposób. 


Słowiaństwo jest białą plamą, a historia Polski pełna jest idei, które próbowały tę plamę czymś zamalować. Brak skonkretyzowanej wiedzy historycznej o słowiańszczyźnie sprawia, że te próby mogły być bardzo elastyczne i często konstruowane w taki sposób, by służyły doraźnym celom ich twórców. Dobrym przykładem jest, między naprawdę wieloma innymi, powieść Masław dziewiętnastowiecznego pisarza Ignacego Kraszewskiego. W tej powieści tak zwana reakcja pogańska – jedenastowieczne chłopskie powstanie wywołane, między innymi, napięciami kulturowymi między chrześcijaństwem i kulturą słowiańską – miała w sobie bardzo silny antygermański resentyment. Przebiła się w tym powszechnie znana antyniemieckość Ignacego Kraszewskiego. Wspominam o tym, ponieważ większość ludzi szuka wiedzy albo przynajmniej jakiejś skonkretyzowanej wizji o słowiańskości właśnie wśród takich autorów jak Kraszewski albo twórcy polskiego romantyzmu. A wszyscy oni – oraz mnóstwo osób przed nimi i po nich, którzy zajmowali się słowiaństwem – dodawali do tej wizji coś od siebie. 

Dlatego warto pamiętać, że resentymenty i fascynacje tych pośredników mają olbrzymi wpływ o tym, jak postrzegamy słowiańszczyznę dzisiaj. Nie jako kronikę, do której możemy w każdym momencie powrócić w jej pierwotnej postaci, ale jako zlepek projekcji rozmaitych artystów, kronikarzy czy historyków, którzy zmyślali, najczęściej opierając swoje zmyślenia na zmyśleniach swoich poprzedników. W konsekwencji dostajemy coś w rodzaju statku Tezeusza. 

Statek Tezeusza to nazwa klasycznego paradoksu. Wyobraźcie sobie statek, który po wyruszeniu w długą podróż ulega wielu uszkodzeniom i w międzyczasie cały czas jest przebudowywany. Gdy w końcu wraca do portu, w jego strukturze nie znajduje się ani jeden element z oryginalnej wersji. Pytanie – czy to nadal jest ten sam statek? Słowiańskość przypomina trochę statek Tezeusza, przy czym my nie mieliśmy na początku statku, tylko co najwyżej tratwę. I w zasadzie dalej ją mamy, tylko trochę większą, bo obudowaną tym, co dokleił słynny łgarz Jan Długosz, inni kronikarze, sarmaci, romantycy, chłopomaniacy i cholera wie, kto jeszcze. 

Wydaje mi się, że apogeum tego trendu stanowią turbosłowianie. 

Czym, do cholery, jest turbosłowiaństwo? Mówiąc w największym skrócie – jest to teoria spiskowa głosząca, że w czasach przedchrześcijańskich Polska stanowiła gigantyczne mocarstwo środkowoeuropejskie zwane Wielkim Imperium Lechickim. A prawda historyczna mówiąca o istnieniu tego mocarstwa została ukryta przed światem przez kościół katolicki albo jakieś inne nieżyczliwe Polakom siły. 

Źródłem tej teorii jest opublikowany w dziewiętnastym wieku tekst pseudohistoryczny pod bardzo chwytliwym tytułem Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z Kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII pierwszy raz wydrukowana z rękopisma nowo wynalezionego. W rzeczywistości kronika ta została stworzona w siedemnastym wieku przez słynnego fałszerza Przybysława Dyjamentowskiego. Dyjamentowski zawodowo zajmował się fabrykowaniem rodowodów i drzew genealogicznych dla ówczesnych sarmatów, którzy fantazjowali o tym, że ich przodkowie byli znaczącymi figurami w zamierzchłej przeszłości i byli w stanie sporo zapłacić komuś, kto „odnajdzie” (mam nadzieję, że udało mi się wymówić ten cudzysłów) i spisze dla nich rodowód, który tego właśnie dowiedzie. Tu do akcji wkraczał Dyjamentowski i jego nieposkromiona wyobraźnia. 

Sarmatyzm był zresztą sam w sobie próbą zagospodarowania braku solidnego mitu słowiańskiego, ale nie rozpraszajmy się. Sto lat po sfabrykowaniu Kroniki Prokosza dokopał się do niej Franciszek Morawski, który postanowił zabawić się nieco kosztem ówczesnego środowiska literackiego – albo sam też w to uwierzył, ale ja obstawiam świadomy trolling – i spróbować przepchnąć ten tekst jako odnalezioną cudem kronikę czasów przedchrześcijańskich. Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauki łyknęło to jak stado młodych pelikanów i w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku Kronika Prokosza ukazała się drukiem. Wszyscy byli bardzo podekscytowani tym bezprecedensowym znaleziskiem, szybko pojawił się również łaciński przekład tej podpuchy… ale zabawa skończyła się raptem rok później, gdy Joahim Lelewel odnalazł w Wilnie oryginalny rękopis falsyfikatu i dzięki temu szybko zidentyfikował autora. I wszystkim zrobiło się bardzo głupio. 

Nie zmienia to jednak faktu, że teoria spiskowa Wielkiego Imperium Lechickiego nadal cieszy się popularnością w niektórych kręgach. Teoria zyskała na rozgłosie w dwa tysiące czternastym roku, dzięki wydawnictwu Bellona, które opublikowało książkę Słowiańscy królowie Lechii autorstwa Janusza Bieszka, gdzie teoria została… twórczo rozwinięta i na pewien czas zawładnęła wyobraźnią ludzi, których trzysta lat temu robiłby w balona Dyjamentowski. Jeśli Janion ma rację, żywotność tej teorii jest kolejnym wyrazem olbrzymiej tęsknoty za niesamowitą słowiańszczyzną, która bezpowrotnie zaginęła w pomroce dziejów, a która dałaby tej dziwnej, chwiejnej budowli zwanej Polską jakiś solidny fundament tożsamościowy. 

I tu wracamy do Wiedźmina. 

Nie, wiedźmin nie jest słowiański – ale jest polski. Postacie mówią po polsku, czasami językiem delikatnie stylizowanym na staropolszczyznę, pojawia się strzyga. I to wystarczy, by zamknąć oczy na wszystkie inne elementy i próbować przepchnąć narrację Wiedźmina jako esencjalnie słowiańskiego tekstu kultury. Co więcej, dzięki grom od CD PROJEKT RED oraz serialowi Netflixa Wiedźmin jest obecnie ikoną światowej popkultury, rywalizującą z takimi dziełami jak Gwiezdne Wojny czy filmy Marvela. To właściwie bezprecedensowa sytuacja, gdy tekst kultury pochodzący z Polski tak mocno zawładnął globalną wyobraźnią. Nie dziwi mnie, że dla wielu osób staje się to przedmiotem dumy narodowej. Kraj, który powstał na ruinach religijnej i kulturowej kolonizacji dokonanej przez cywilizowany, łacińsko-chrześcijański świat – teraz sam kulturowo kolonizuje globalny Zachód, będący spadkobiercą tego świata. Jest w tym pewna poetycka sprawiedliwość. 

Rozmaite zmiany w adaptacji książek Sapkowskiego traktowane są z olbrzymią podejrzliwością i agresją – i nic dziwnego. Wiele osób intuicyjnie przeczuwało, że Netflix będzie próbował okroić oryginalny tekst ze wszystkiego, co w nim unikalne dla polskiej kultury i rozwalcować Wiedźmina w taki sposób, by był możliwie najbardziej strawny dla globalnej publiczności. I, dla uczciwości, nie są to lęki pozbawione podstaw. Gdy zachodni przemysł kinematografii bierze się za adaptowanie materiału z innych kręgów kulturowych rezultaty najczęściej są… eee… mieszane. Nieprzypadkowo fani zawsze drżą ze strachu, gdy Hollywood zapowiada kinową adaptację jakiejś mangi albo anime. 

Niepokoi mnie jednak to, że kontrowersje skupiają się na kwestiach rasowych. W żadnym wypadku mnie to nie dziwi – ponieważ kwestie tożsamościowe czarnej mniejszości w zachodnich krajach oraz temat rasizmu są obecnie szeroko dyskutowane – ale jednak niepokoi. Bo, jak już mówiłem wcześniej, rasa nie ma niczego wspólnego ze słowiaństwem. Maria Janion wyrażała obawy, że ta niedookreślona, plastyczna słowiańskość może być niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi, których wizja Polski nie wydaje się szczególnie atrakcyjna dla nikogo poza bardzo wąskim kręgiem osób (screen z Wikipedii hasło „Wielka Biała Polska”). To od nas zależy, czym stanie się słowiańskość, której pozbawiła nas historia. Zadbajmy o to, byśmy nie musieli się jej wstydzić. 


W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku magazyn Fantastyka opublikował opowiadanie pod tytułem Droga, z której się nie wraca autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Była to dość standardowa fabułka fantasy, początkowo rozgrywająca się w równie standardowym świecie przedstawionym, niepowiązanym w żaden sposób z wiedźmińskim uniwersum. W trakcie rozwijania historii Geralta Sapkowski postanowił retroaktywnie włączyć Drogę, z której się nie wraca do wiedźmińskiego cyklu. Jedną z bohaterek tego opowiadania, druidkę imieniem Visenna, uczynił matką wiedźmina. 

Miało to sens. Sapkowski miał już w głowie ukształtowaną osobowość Visenny, nie musiał więc wymyślać nowej bohaterki. Visenna, cudownym zrządzeniem losu, natrafia na Geralta w momencie, w którym walczy on z ciężkimi ranami zadanymi mu przez ghule na początku opowiadania Coś więcej. Geralt rozpoznaje ją i w końcu dostaje niepowtarzalną okazję do konfrontacji ze swoją matką. W końcu może poznać odpowiedzi na pytania, które dręczyły go przez całe jego życie. W końcu dowie się, kim tak naprawdę jest. Skąd pochodzi. Dlaczego został oddany. W końcu pozna swoją prawdziwą tożsamość. 

Visenna jednak nie odpowiada na jego pytania. Zamiast tego mówi mu – daj sobie spokój. Zapomnij. Niezależnie od tego jak brzmią odpowiedzi, nie przyniosą ci ulgi. I niczego w twoim życiu nie zmienią, bo to kim jesteś teraz zależy od decyzji, które podejmujesz. Więc przestań mieć obsesję na punkcie swojej nieznanej przeszłości, ponieważ przez to tracisz teraźniejszość. 

I Geralt daje sobie spokój. Od tego momentu opowiadania przestaje zażywać halucynogeny, dzięki którym przeżywa swoje wcześniejsze porażki i skupia się na rekonwalescencji. Rada Visenny zdaje się działać dla niego całkiem nieźle, bo w pięcioksięgu ta kwestia właściwie nie powraca i Geralt w pełni skupia się na ochronie, wychowywaniu, a później poszukiwaniu Ciri oraz próbie zawiązania stabilnego związku z Yennefer. Geralt nadal ma cały kosmos dylematów, ale szkodliwa dla niego obsesja na punkcie przeszłości przestaje być jednym z nich. Zaczął żyć teraźniejszością. 



Bibliografia: 

Artykuł prasowy o teorii Wielkiej Lechii – 
Artykuł naukowy o teorii Wielkiej Lechii – 

piątek, 3 kwietnia 2020

W obronie "Sezonu burz"



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

Eee… serial Wiedźmin od platformy Netflix udowodnił, że możliwa jest naprawdę udana aktorska adaptacja gry komputerowej. Ha-ha. No dobrze, skoro już wspięliśmy się na ten szczyt wyrafinowanego humoru, przejdźmy do meritum. 

W dwa tysiące trzynastym roku popularność wiedźmińskiej marki znajdowała się już na krzywej wznoszącej, choć jeszcze przed eksplozją światowej popularności. Od premiery gry Wiedźmin 2: Zabójcy Królów minęły dwa lata, sama produkcja dawno zdążyła już zdobyć sobie uznanie zarówno graczy, jak i krytyki. Wszyscy z nadzieją zaczęliśmy już wypatrywać trzeciej odsłony serii. W tym roku ukazało się również pierwsze anglojęzyczne wydanie Czasu Pogardy. Komiksy od wydawnictwa Dark Horse, Wiedźmin 3: Dziki Gon i serial od Netflixa były jeszcze pieśnią przyszłości – ale był to już moment, w którym dało się usłyszeć pierwsze nuty tej pieśni. 

I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich, wydawnictwo Supernowa zapowiedziało – i, parę tygodni później, wydało – nową książkę o wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Trzynaście lat po premierze Pani Jeziora, finałowego tomu cyklu wiedźmińskiego. W międzyczasie Sapkowski napisał jeszcze absolutnie fantastyczną trylogię husycką oraz Żmiję. Swoją drogą, jeszcze nigdy w swoim życiu nie spotkałem osoby, która przeczytałaby tę książkę. Nie jestem pewien czy ona w ogóle istnieje, a nie jest tylko jakimś medialnym symulakrum egzystującym wyłącznie w recenzjach i wpisach w Wikipedii. Poważnie, ktoś z Was czytał Żmiję? 

W każdym razie – Sezon Burz wziął nas wszystkich z zaskoczenia. Literacka Wiedźmińska Saga od dawna była już definitywnie zakończona. Istniały w niej oczywiście liczne luźne końcówki oraz przestrzeń na historie poboczne, ale historia Geralta, Yennefer i Ciri była definitywnie zamknięta. Tak, wiem, gry pociągnęły tę opowieść dalej, ale ja wolę myśleć o nich jak o oddzielnej historii budowanej na fundamencie literackiego pierwowzoru, nie kanonicznej kontynuacji. Właśnie, skoro już o tym mowa – od razu po zapowiedzi pojawiły się obawy, na ile nowy materiał będzie wchodził w konflikt z twórczością studia CD-PROJEKT RED. Szybko okazało się, że z tym nie będzie większego problemu, bo Sezon Burz chronologicznie rozgrywa się przed sagą, w okresie opowiadań. Konkretniej, niedługo przed akcją Wiedźmina, opowiadania w którym zadebiutował Geralt z Rivii i od którego wszystko się zaczęło. 

Z tego co pamiętam, powieść wywołała dość… mieszane reakcje. Sam kupiłem i przeczytałem ją świeżo po premierze. Moja pierwotna ocena pokrywała się wtedy z ogólnym konsensusem – uznałem, że ta książka jest doskonale zbędna. Jako część szerszej wiedźmińskiej mitologii nie pełni żadnej istotnej funkcji. Nie dostarcza czytelnikom żadnej nowej perspektywy, żadnych nieznanych wcześniej informacji o Geralcie, Jaskrze czy kimkolwiek innym, które rzuciłyby jakieś nowe światło na znane już nam postacie czy wydarzenia. Nie korzysta z okazji, by odpowiedzieć na pytania odnośnie przeszłości wiedźmina albo pokazać nam mniej oczywiste strony jego natury. Lektura Sezonu Burz nie wpływa na nasze postrzeganie sagi ani opowiadań właściwie w żadnym znaczącym stopniu. 

Więc może książka broni się jako indywidualna, zamknięta całość? Też niespecjalnie. W odróżnieniu od poprzednich utworów wchodzących w zakres cyklu wiedźmińskiego – i chyba wszystkich znanych mi dzieł Sapkowskiego – Sezon Burz jest bardzo słabo stematyzowany. Każde wiedźmińskie opowiadanie ma jakiś motyw przewodni, który autor eksploruje w ramach fabuły. Kwestia ceny opowiada o odpowiedzialności za składane obietnice. Kraniec Świata – o przemijaniu oraz cyklu życia i śmierci. Granica Możliwości – o kontroli nad własną naturą i decyzyjności w kwestii własnego postępowania. Pięcioksiąg to natomiast tematyczna uczta obracająca się wokół takich motywów jak emancypacja, prawo o samostanowieniu oraz granice odpowiedzialności za drugą osobę czy nawet za cały świat. Między innymi, to właśnie sprawia, że wiedźmiński cykl jest tak unikalnym literackim doświadczeniem. To znaczy, jasne, można cieszyć się przygodami Geralta na tym najpłytszym poziomie dynamicznej, znakomicie napisanej opowieści o starciach z potworami, wielkich wojnach i machaniu mieczem – i nie ma w tym niczego złego. U Sapkowskiego jednak za tym machaniem mieczem zawsze stał jakiś intrygujący kontekst, dzięki któremu opowieść zawsze była ciekawa również na innych, głębszych poziomach. 

Jaki jest temat Sezonu Burz? Nie umiem powiedzieć. Umiem powiedzieć, jaką ma fabułę – Geralt traci swoje miecze i jednocześnie wplątany zostaje w serię niefortunnych zdarzeń, którym musi stawić czoła, by odzyskać skradzioną własność. Mamy tu trochę walk z potworami, trochę scen łóżkowych, mnóstwo zabawnych dialogów i bardzo dużą różnorodność schematów narracyjnych. Wiem, że oglądają mnie osoby, które nie czytały tej książki, dlatego pozwolę sobie na jej krótkie streszczenie: 

Powieść zaczyna się w momencie, gdy Geralt realizuje kolejne wiedźmińskie zlecenie – uśmierca idra, insektoidalne monstrum nękające okolice miejscowości Ansegis. Po odebraniu zapłaty, wiedźmin wyrusza do królestwa Kerack – konkretniej do stolicy, noszącej to samo miano. Przy wejściu zmuszony jest zdać do depozytu swoje wiedźmińskie miecze. Już na miejscu zostaje aresztowany pod zarzutem malwersacji i zaboru mienia. Po czterech upokarzających dniach spędzonych w areszcie Geralt wychodzi na wolność, ponieważ ktoś wpłacił za niego kaucję. Początkowo nie miał zamiaru wnikać, kto wykazał się tak niespodziewanym aktem dobroczynności, tylko od razu ruszył w stronę bram miejskich, by opuścić miasto. Tam dowiaduje się, że ktoś inny wcześniej zgłosił się już po jego miecze. Rozpętuje się bójka, którą przerywa przybycie Jaskra i jego krewniaka Ferranta. Kuzyn barda, jak się okazuje, pracuje jako śledczy w Kerack i deklaruje wiedźminowi pomoc w odzyskaniu skradzionej własności. 

Od Jaskra wiedźmin dowiaduje się, że kaucję wpłaciła za niego Lytta Neyd, magiczka posługująca się pseudonimem Koral. Okazuje się również, że to ona stoi za wsadzeniem Geralta do aresztu. Wiedźmin udaje się do Koral, by wyjaśnić, czego właściwie chce od niego czarodziejka. Po drodze zostaje napadnięty przez bandę drabów, z którymi rozprawia się bez większych problemów. Na miejscu dowiaduje się od Koral, że cała ta awantura była jedynie demonstracją siły, bo kapituła czarodziejów ma wobec niego plany, których magiczka nie jest jeszcze skłonna wyjawić. Utrzymuje również, że ona sama nie ma niczego wspólnego z kradzieżą jego mieczy. 

Geralt próbuje manipulować emocjami Koral, by się na niej odegrać, ale ofiarą tego zachowania pada Mozaik, młoda podopieczna czarodziejki. Gdy wiedźmin dowiaduje się o tym, wraca porozmawiać z Koral i – oczywiście – kończy z nią w łóżku. Relacje między nimi stają się na tyle stabilne, że Geralt prosi czarodziejkę o pomoc w odnalezieniu skradzionych mieczy. Oboje biorą udział w magicznym rytuale przewidywania przyszłości, który Geraltowi pokazuje kilka nieskonkretyzowanych wskazówek, a Koral wzgórze Sodden. Żadne z nich nie jest w stanie wyciągnąć ze swoich wizji niczego pożytecznego, ale gdy Geralt opowiada Jaskrowi o swoich wizjach, bard rozpoznaje miejsce jednej z nich. W ten sposób trafiają do położonego na odludziu fortu Rawelin, miejsca różnych podejrzanych interesów oraz nielegalnych walk na arenie. Geralt wmanewrowany zostaje w taką walkę przez właściciela Rawelinu, Pyrala Pratta. 

W zamian zyskuje informację o tym, że jego miecze prawdopodobnie znajdują się w Novigradzie, gdzie zostaną zlicytowane na odbywającej się tam co kwartał aukcji. W drodze powrotnej jeden z synów władcy Kerack próbuje skorumpować Geralta i wykorzystać go do utorowania sobie drogi na tron. Wiedźmin odmawia, po czym okazuje się, że próba korupcji była jedynie testem, mającym na celu sprawdzenie uczciwości Geralta. Prawdziwym zleceniem jest ochrona króla w trakcie jego kolejnego już ślubu oraz wesela. Wiedźmin niechętnie godzi się na to, ale pod warunkiem, że wcześniej odzyska swoje miecze. 

Po powrocie do Kerack ląduje z powrotem w łóżku Koral – oczywiście. W międzyczasie Jaskier zdobywa dla niego zastępczy miecz. Miecz jest lipny i podrzucony przez Anteę córkę Pyrala Pratta, któremu nie spodobało się zachowanie wiedźmina w związku z tą walką na arenie. Bez obaw jednak – nie będzie to miało żadnego znaczenia dla fabuły. 

Koral ujawnia w końcu wiedźminowi czego chce od niego kapituła. Magiczka wysyła Geralta do zamku Rissberg. Jest to miejsce, w którym czarodzieje zajmują się nieetycznymi i niebezpiecznymi eksperymentami. Okazuje się, że Rissberg handluje wytwarzanymi na zamku monstrami, które wiedźmin musi zabijać po tym, jak kupujący już się nimi znudzą i wypuszczą na wolność. Geralt robi więc to, co zwykle, gdy znajduje się w otoczeniu osób władających magią – śmiertelnie ich wkurza, niespecjalnie się nawet starając. Mimo wszystko wysłuchuje prośby magów. Czarodzieje podejrzewają, że któryś z pracujących w Rissbergu adeptów pokusił się o nielegalne przywołanie demona, który teraz poluje na mieszkańców okolicznych miejscowości. 

Geralt patroluje okolicę. Po długim – bardzo długim – poszukiwaniu w końcu daje mu się złapać opętanego przez demona czarodzieja, Sorela Degerlunda, którego poznał już pierwszego dnia swojej wizyty na zamku. Wiedźmin waha się przed uśmierceniem maga i popełnia błąd, próbując pomóc mu wrócić na zamek. Jednak zamiast do Rissbergu, trafia do kryjówki Degerlunda, gdzie natychmiast zostaje obezwładniony i uwięziony przez ambitnego czarodzieja. Okazuje się, że żadnego demona nie ma, to jedynie Degerlund pozoruje demoniczną aktywność, by poprawić swoją pozycję w politycznych gierkach, jakie prowadzą między sobą magowie. Geraltowi udaje się uciec za pomocą teleportacji, ale przez to ląduje gdzieś w szczerym polu, bez możliwości szybkiego powrotu do cywilizacji. 

Wiedźmin w miarę szybko orientuje się, że trafił na terytorium sporne między Temerią i Redanią, gdzie często dochodziło do starć zbrojnych między wojskami tych królestw. Równie szybko wpada na redańskich rycerzy, którzy biorą go za temerskiego najemnika. Udaje mu się uciec, gdy redańczycy zostają zaatakowani przez Degerlunda, który chce prewencyjnie uśmiercić Geralta. Na skradzionym napastnikom koniu wiedźminowi udaje się dotrzeć do stacji pocztowej. Tam dołącza do krasnoluda imieniem Addario. Nowy towarzysz podróży pomaga mu dotrzeć do portu, z którego Geraltowi uda się przybyć na czas do Novigradu. 

Wiedźmin zostaje wynajęty do eskorty statku zmierzającego w pożądanym przez niego kierunku. Załoga, co dość szybko wychodzi na jaw, odpowiedzialna jest za porwanie szczenięcia vixeny, potężnej magicznej istoty przybierającej formę lisa. Dziewczynka ginie z rąk spanikowanego załoganta zanim Geralt był w stanie przekonać kapitana, jak samobójczym pomysłem jest takie porwanie. Wiedźmin staje w obronie załogi i zwraca ciało vixenie, która ostrzega go, że pewnego dnia upomni się o zemstę – na nim, bo stając w obronie morderców jej córki wziął na siebie odpowiedzialność za ich czyn. 

Geralt dociera do Novigradu, ale za późno – miecze zostały już zlicytowane. Trafiły, jak się okazuje, w ręce Yennefer. Rozczarowany wiedźmin wraca do Krenack, gdzie spotyka jednego z magów, który wynajęli go do uporania się z Degerlundem. Geralt dowiaduje się od niego, że Degerlund wykręcił się sianem i obecnie siedzi w cytadeli, prywatnym laboratorium swojego pryncypała. Mag ostrzega Geralta przed próbą wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę, ale jednocześnie dość ostentacyjnie mu to sugeruje, podarowując nawet dość cenny miecz w zastępstwie tych, które stracił. Ten lipny, od Jaskra, w międzyczasie się złamał. 

Z pomocą znajomego wilkołaka, któremu Geralt darował kiedyś życie, gdy zorientował się, że nieszczęśnik jest niegroźny nawet w wilczej postaci, wiedźmin zaczął szukać tajemnego przejścia wiodącego do Cytadeli, w której zamknął się Degerlund. To, że istniało takie przejście wywnioskował z faktu, iż ataki na okoliczną ludność nie ustały, a reszta magów dbała o to, by trzymać Derelunda pod kluczem, przynajmniej oficjalnie. Poszukiwania kończą się sukcesem, czarodziej padł trupem, a Geralt wrócił do Kerack, by zgodnie z umową podjąć się ochrony króla w trakcie wesela. Mieczy co prawa nie odzyskał – a taki był warunek zatrudnienia – ale to oznaczało, że potrzebował dodatkowego zarobku, by sprawić sobie nowe. 

Król jednak sam znakomicie radzi sobie w kwestii obrony przed zamachowcami. Okazuje się, że obaj jego synowie próbowali pozbawić go życia. Tak, ten który wynajął Geralta również – zrobił to zresztą po to, by mieć alibi, gdy jego ojciec padnie trupem od strategicznie podłożonej trucizny. Ludzie tego księcia chwilę później próbują zresztą zaszantażować wiedźmina i zmusić do własnoręcznego zabójstwa króla, grożąc śmiercią Jaskra w razie braku chęci współpracy. Geralt ratuje barda i uśmierca szantażystów. Wraca do króla, ale ten zdążył już paść ofiarą kolejnego zamachu, tym razem magicznego – i skutecznego. Skutecznym zamachowcem okazał się jeszcze jeden syn władce, wygnany z Kerack dużo wcześniej. Razem z niedoszłą małżonką swojego ojca, prywatnie czarodziejką, uknuli spisek celem przejęcia władzy w królestwie. Geraltowi i Jaskrowi udaje się dać drapaka zanim komuś przyszło do głowy wmieszać ich w tę sytuację jeszcze bardziej. 

Zaraz potem miasto zostaje zaatakowane przez potężną burzę. Towarzysząca Jaskrowi i Geraltowi Koral daje nogę, gdy tylko orientuje się, jak niebezpieczny jest to sztorm. Geralt rzuca się na pomoc tonącym. Pomaga mu, również obecna na weselu Antea, ta od lipnego miecza. Antea traci życie próbując ratować tonące dziecko. Geralt też ledwie wymknął się śmierci, dzięki pomocy jednej ze strażniczek odpowiedzialnych za zarekwirowanie mu mieczy na początku powieści. Po uspokojeniu się sytuacji Koral wraca, by zrobić z siebie bohaterkę idącą na pomoc poszkodowanym, ale Geralt ma już serdecznie dosyć czarodziejskiej hipokryzji i każe jej iść do diabła. Sam również opuszcza miasto, zaraz po tym jak ktoś ukradł mu kurtkę i miecz, które zostawił na brzegu, gdy ruszył na ratunek tonącym. 

Wraz z Jaskrem i Mozaik – uczennicą Koral, która postawiła się swojej mentorce po tym jak Koral teleportowała się w trakcie sztormu – wiedźmin podróżuje aby dalej od Kerack. Geralt odsyła Mozaik z powrotem do Koral, wiedząc, że dla młodej czarodziejki narażenie się tak wpływowej osobistości skończy się wyjątkowo paskudnie, więc lepiej przecierpieć mniejszą karę teraz niż stracić życie później. 

W przydrożnej karczmie Geralta zaczepia wiedźmin ze Szkoły Kota, znanej z produkowania wyjątkowo okrutnych i niemoralnych przedstawicieli tej profesji. Sytuacja staje się nabrzmiała, ale rozładowuje ją niespodziewane zwrócenie Geraltowi jego mieczy przez obecną w karczmie młodą kobietę, przysłaną przez Yennefer w tym właśnie celu. Wiedźmin ze Szkoły Kota odpuszcza i rusza w swoją stronę, by przyjąć zlecenie od króla Foltesta, który ma problem z pewną strzygą. Jak to się skończy – wszyscy już wiemy. Geralt otrzymuje urzędowy list, z którego dowiaduje się o tym, że kapituła magów cofnęła mu wypłatę za całą tę aferę w Rissbergu. Przyjmuje to z dość stoickim spokojem. 

Następnego dnia, w trakcie dalszej podróży przez ruiny Geralt napotyka lisicę – tę samą, z którą walczył na rzece, której córka została zamordowana przez ludzi. I która obiecała mu, że pewnego dnia ich drogi ponownie się skrzyżują. Okazuje się jednak, że szczenię przeżyło i wcześniej jedynie pozorowało własną śmierć za pomocą iluzji. Lisica żegna się z Geraltem, a wiedźmin wraca do Jaskra. 

Epilog przenosi nas w odległą przyszłość, do czasów młodości Nimue – postaci znanej z cyklu wiedźmińskiego. Nimue odegrała małą rolę w Chrzcie Ognia i znacznie większą w Pani Jeziora, gdzie jest zresztą tytułową bohaterką. Przemknęła też zresztą przez jedno z interludiów wcześniej w Sezonie Burz. W epilogu dziewczyna kontynuuje swoją drogę do Aretuzy, gdzie z czasem zostanie potężną magiczką. W trakcie drogi przez las atakuje ją potwór, którego uśmierca polujący na niego od dłuższego czasu Geralt. Stwór okazuje się ostatnim pozostałym przy życiu mutantem wyprodukowanym przez magów z Rissberga. Nimue zdaje sobie sprawę, na kogo natrafiła, ale Geralt nie odpowiada na żadne jej pytanie, a jedynie wprowadza ją w trans Znakiem Somne. Dziewczyna budzi się jakiś czas później i uznaje to spotkanie za sen. Którym prawdopodobnie było, aczkolwiek narracja pozostawia tu przestrzeń do wątpliwości. 

Obiecałem, że streszczenie będzie krótkie, tak? Eee… przepraszam. I tak pominąłem kilka drobniejszych motywów oraz mniej istotnych wydarzeń. Jak choćby komendanta straży, który pomagał Geraltowi przy śledztwie w okolicach Rissberga czy interludium z rozmową Yenefer i Koral. Sezon Burz jest bowiem obfity w wydarzenia. Ta książka ma wiele wad, ale monotonia nie jest jedną z nich. Przynajmniej nie ten jej rodzaj. Ale do tego jeszcze wrócimy. 

Sezon Burz nie jest dobrze skonstruowaną opowieścią. Całość przypomina trochę skakanie po kanałach w trakcie siedzenia przed telewizorem i oglądanie w ten sposób kilku programów równocześnie. Śledzimy losy wiedźmina w trakcie śledztwa w sprawie skradzionych, przeskakujemy do wątku magicznych eksperymentów, wracamy do mieczy, obserwujemy konfrontację z lisicą, znowu wracamy do mieczy, kończymy wątek eksperymentów – i tak dalej, aż do samego końca. Wszystkie te wątki są ze sobą bardzo słabo powiązane, a przeskoki między nimi po pewnym czasie stają się mocno rozpraszające. Odnoszę wrażenie, że gdyby Sezon Burz był zbiorem opowiadań, każda z tych fabułek miałaby szansę wybrzmieć w odpowiedni sposób. W tej formie, w jakiej nam to przedstawiono wszystkie wątki cały czas rywalizują ze sobą o uwagę czytelnika i w konsekwencji – przegrywają wszystkie. Jeśli był to eksperyment z formą narracyjną, to się nie udał. Wyszła bowiem jakiś hybryda powieści i zbiorku opowiadań, która dziedziczy wszystkie wady obu tych form i żadnych zalet którejkolwiek z nich. 

Dałoby się to oczywiście poskładać w sensowną opowieść, gdyby poszczególne wątki miały ze sobą coś więcej wspólnego niż tylko fakt, że znajdują się w jednej książce. Tak jak mówiłem wcześniej, nie jestem w stanie wskazać żadnej przewodniej myśli, która spinałaby ten bałagan tematycznie. Są jedynie… skrawki. I to skrawki motywów eksplorowanych głębiej i lepiej we wcześniejszych tekstach Sapkowskiego. Wątek lisicy zdaje się opowiadać o niekończącym się cyklu przemocy między ludźmi oraz istotami magicznymi. Mieliśmy to już w słodko-gorzkim Krańcu Świata, mieliśmy jako istotny motyw w sadze. Wątek poszukiwań skradzionych mieczy służy raczej jako rusztowanie dla pozostałych, ale jego puenta – biorąc pod uwagę kto odzyskał i zwrócił wiedźminowi miecze – sugeruje, że ta historia rozwija nieco związek Geralta i Yennefer. Może nawet nie tyle rozwija, co eksponuje część jego dynamiki. Ale tego mieliśmy już całe mnóstwo w Granicy możliwości, sadze czy moim ukochanym Okruchu lodu. Historia Rissberga i magicznych eksperymentów obraca się wokół przywilejów, jakie czarodziejskim elitom daje władza nad nadprzyrodzonymi żywiołami. To jednak też już mieliśmy. W sadze, w wątku Vilgefortza, którego mniejszą, głupszą i bardziej kreskówkową wersją jest tutaj Degerlund. Epilog z Nimue umyślnie drażni spójność kanonu, by pokazać nam, w jaki sposób zmitologizowana historia Geralta z Rivii przerosła samego wiedźmina i zaczęła żyć własnym życiem… ale to zrobiła już Pani Jeziora, finałowa część sagi, zresztą – za pomocą dokładnie tej samej bohaterki. 

Najbardziej rozczarował mnie wątek królobójstwa. Co jest o tyle interesujące, że jednocześnie był – dla mnie – najciekawszy, głównie z powodu całej masy niespodziewanych zwrotów akcji i sytuacji zmieniającej się jak w kalejdoskopie, niemal na samej granicy parodii. Sapkowski musiał się naprawdę dobrze bawić w trakcie pisania finału. Tym, co mnie w nim zniesmaczyło był wyjątkowo dołujący cynizm, którego nic nie równoważyło. Wbrew powszechnej opinii cykl o wiedźminie nie jest jednoznacznie cyniczny. Na każdy akt podłej zdrady i okrucieństwa przypadał jakiś akt szlachetności. Na każdego Bonharta przypadał Vysogota z Corvo. Świat wiedźmina jest brudny i bezkompromisowy, ale istnieje w nim dobro. To nigdy nie była mroczna i brutalna fantazja nihilistycznego nastolatka, któremu wydaje się, że cynizm jest oznaką wybitnej inteligencji czy głębszego zrozumienia świata. 

Do tej pory. W wątku królobójstwa wszyscy, absolutnie wszyscy biorący aktywny udział w sprawie są egoistycznymi mordercami gotowymi pozabijać członków swojej rodziny jeśli tylko da im to władzę. Nie ma tam ani jednej postaci, która czyniłaby choćby pozory idealizmu. Mamy jedynie żądnych krwi, w przerysowany sposób złych arystokratów. I ich podwykonawców, w najlepszym razie apatycznych, w najgorszym – sadystycznych. Przyznam, że wstrząsnęło mną to chyba bardziej niż cokolwiek innego w tej powieści. Nawet tak mroczne i dołujące opowiadanie jak Mniejsze zło miało wójta Caldenmeyna, który na miarę swoich skromnych możliwości próbował chronić swoją rodzinę oraz mieszkańców Blaviken. 

Spotkałem się z teorią, że ten wątek miał być satyrą na Grę o Tron. Jeśli to prawda, niespecjalnie to cokolwiek zmienia w mojej ocenie. Mam też wątpliwości czy to dobry interes, przehandlować finał swojej powieści, być może ostatniej książki o Geralcie z Rivii w ogóle, w zamian za kpiny z innej popularnej serii fantasy. 

Wcześniej pozwoliłem sobie pochwalić Sezon Burz za to, że dostarcza czytelnikom wielu zróżnicowanych atrakcji, nawet jeśli dzieje się to kosztem spójności fabuły. Nie oznacza to jednak, że powieść czyta się jednym tchem od deski do deski. Nie zrozumcie mnie źle, językowo nadal jest znakomicie, sceny akcji wypadają dynamicznie i ekscytująco, a dialogi skrzą się od charakterystycznego dla prozy Sapkowskiego ciętego dowcipu. Od czasu do czasu zdarzają się jednak dziwne zapychacze – ciągnące się w nieskończoność akapity opisujące nic niewnoszące do fabuły sceny mające na celu… sam nie wiem co, pewnie rozdmuchanie powieści do satysfakcjonującego rozmiaru. Większość scen poszukiwań kryjówki Degerlund, patrolowanie okolic Rissberga, łóżkowe sceny Geralta i Koral z początku książki… większość z nich spokojnie można byłoby wyciąć bez widocznej szkody dla całości. 

Mógłbym jeszcze długo rozwodzić się nad wadami Sezonu Burz. Mógłbym wspomnieć o tym, że autor, swoim zwyczajem, nawrzucał tam mnóstwo dygresji na tematy wszelakie, od produkcji węgla drzewnego po prawniczy żargon. Sapkowski jest niesamowitym erudytą i zawsze lubił wkładać swoim bohaterom w usta długie wywody na jakieś niszowe tematy. W lepszej powieści uszłoby mu to płazem. W tej, gdzie często nie mają żadnego związku z wydarzeniami i nie usprawiedliwia ich kontekst, momentami są po prostu nieznośne. Mógłbym skrytykować wiele intrygujących wątków, które nie doczekały się rozwinięcia – chodzi mi głównie o Szkołę Kota, czy sugestie, że pierwsi wiedźmini stworzeni zostali wskutek magicznych eksperymentów właśnie w Rissbergu. Coś, co mogło stać się bardzo fascynującym rozbudowaniem świata przedstawionego okazało się tylko garścią napomknięć, które nie prowadzą do niczego ciekawego i skończą pewnie jako przypisy w wiedźmińskiej Wikipedii. Mógłbym też odnieść się do niesławnej sceny z pierdzeniem, gdzie ta czynność fizjologiczna była początkiem i końcem żartu. Sapkowskiemu zdarzało się czasami zagrywać nisko, jeśli chodzi o poczucie humoru, ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek zagrywał aż tak nisko. 

Mógłbym o tym wszystkim mówić jeszcze bardzo długo – ale zatrzymam się w tym miejscu. Tytuł tego materiału brzmi bowiem „W obronie Sezonu Burz”. Przyznam, że jest on trochę naciągany. Z dwóch powodów. Po pierwsze – nikt Sezonu Burz jakoś specjalnie nie atakuje. Chwilę po premierze powieść zebrała raczej mieszane recenzje i dziś mało kto o niej pamięta. Nietrudno jest zresztą zapomnieć o tej książce – jej wpływ na wiedźmiński kanon jest znikomy i łatwy do zignorowania i mimo wszystko nie jest aż tak zła, by się na nią denerwować. Nie potrzebuje jakiejś wyjątkowej obrony. 

Po drugie – ja sam bez bicia przyznam, że nie jestem jakimś wielkim fanem tej książki. Sezon Burz przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Może mam o nim nieco lepszą opinię niż większość znanych mi fanów wiedźmina – gdy zapytałem osoby czytające mojego fanpejdża o tę książkę, reakcje były niemal wyłącznie negatywne – ale i tak umieściłbym Sezon Burz gdzieś na szarym końcu mojego osobistego rankingu wiedźmińskich powieści i opowiadań. Jak mogłyście zresztą usłyszeć, do tej pory głównie tę książkę krytykowałem. 

Mimo to. Mimo wszystkiego, co powiedział do tej pory muszę przyznać, trochę ku własnemu zaskoczeniu, że… lubię Sezon Burz. Naprawdę lubię. Na potrzeby tego materiału przeczytałem ją po raz kolejny i spędziłem przy tym trzy zaskakująco przyjemne wieczory. To prawda, że Sezon Burz jest słaby jak na część cyklu wiedźmińskiego – ale nawet słaba część cyklu wiedźmińskiego nadal jest bardzo dobrą powieścią fantasy. Akcja zmienia tempo na tyle często, by przez większość czasu czytelnik się nie nudził. Liczne nawiązania do postaci i sygnalizowanie wydarzeń, które nastąpią w dalszych tomach przywołują na twarz uśmiech. To prosta radość płynąca z faktu, że wypatrzyłem coś, co znam z poprzednich książek – ale proste radości też mają swoją wartość. Sapkowski nadal ma niesamowity talent do szybkiego tworzenia interesujących i dających się lubić postaci epizodycznych – krasnolud Addario czy wilkołak Dussart pojawiają się na kartach powieści na kilka, kilkanaście stron, a i tak budzą sympatię i od razu zapadają w pamięć. Sezon Burz ma wady, ale jako rozrywkowe fantasy jest – przynajmniej według mnie – co najmniej niezły. 

I to nie jest tak, że ta książka zupełnie pozbawiona jest naprawdę dobrych elementów albo wyrafinowanego konstruowania wydarzeń. Przyjrzyjmy się pierwszej rozmowie Koral z królem Kerack. Na tym etapie nie znamy jeszcze żadnej z tych postaci – Koral przewija się w sadze jedynie post mortem, jako magiczka, która została zabita na Sodden, władca królestwa to postać zupełnie nowa. Król zakazuje czarodziejce pomagania mieszkankom Kerack w usuwaniu ciąży, Koral sprzeciwia się temu. Początkowo wygląda to zatem jako bardzo czytelny konflikt mający na celu zarysować nam charaktery obu postaci – król jest tradycjonalistą i mizoginem, Koral progresywną emancypantką. 

Tyle tylko, że to nieprawda. Chwilę po pozornym skonstruowaniu tych charakterów Sapkowski natychmiast je podważa. Władca jedynie zasłania się patriarchalną mizoginią, kwestia usuwania ciąży całkowicie zwisa mu i powiewa. Tak naprawdę chce tylko zabezpieczyć się na wypadek gdyby jego nowa żona chciała usunąć ewentualną ciążę. Król ma zamiar spłodzić syna, którego wychowa na następcę tronu i nie życzy sobie, by cokolwiek stanęło mu na drodze. Koral przyjmuje kompromis, dzięki któremu nadal będzie mogła legalnie świadczyć swoje usługi mieszkankom Kerack, które zaszły w niechcianą ciążę, pod warunkiem, że nigdy nie zrobi tego dla nowej królowej. Czarodziejce nie przeszkadza to ustępstwo, bo – podobnie jak król – ona też ma w głębokim poważaniu etyczne kwestie związane z tym tematem, chodzi jej jedynie o dochodowy biznes, jakim jest dla niej spędzanie płodów. 

Nie mamy tu zatem do czynienia z konserwatywnym mężczyzną i liberalną kobietą, ale dwojgiem hipokrytów, którzy używają konserwatywnych i liberalnych frazesów jako usprawiedliwienia dla swoich czysto egoistycznych interesów. W tym miejscu należy zaznaczyć, że Sapkowski nie używa tu tego wybiegu jako tchórzliwej ucieczki od trudnego dylematu moralnego w prawdopośrodkizm spod znaku „obie strony są siebie warte”. Autor używa tego konfliktu, by w atrakcyjny i zaskakujący sposób zademonstrować charaktery obu tych postaci. To jest poziom subwersji, którego w literaturze rozrywkowej nadal nie widuje się zbyt często i rzadko kiedy w tak naturalny, zgrabny sposób. A to tylko jeden z całkiem licznych przykładów, w których Sezon Burz przejawia subtelność, której sporej części fantastyki nadal brakuje. 

Wydaje mi się, że powszechne rozczarowanie tą książką w fandomie Sapkowskiego bierze się z głównie z jednej rzeczy – Sezon Burz trudno jest gdziekolwiek dopasować. Chronologicznie rozgrywa się mniej więcej wtedy, gdy opowiadania, ale formą bardziej przypomina sagę, z długą wielowątkową narracją oraz minimalnymi nawiązaniami do klasycznych legend i baśni. Nie dodaje niczego znaczącego go wiedźmińskiego cyklu, ale sugeruje kilka rzeczy, które mogą postawić niektóre wątki w innym świetle. Jest zamknięta, ale jednocześnie pełna nawiązań i autoreferencji. Sezon Burz egzystuje gdzieś z boku cyklu i nie bardzo wiadomo, do czego go przypiąć, więc po prostu się go ignoruje. Wydaje mi się, że jestem w stanie zaproponować rozwiązanie tego problemu. 

Dawno, dawno temu, w czasach gdy Internet sprzedawało się na płytach CD dołączanych do czasopism, deweloperzy gier video mieli w zwyczaju tworzyć wersje demonstracyjne swoich produkcji. Czasami były to fragmenty gotowych gier wyjęte z większej całości i przykrojone w taki sposób, by dać graczom reprezentatywną próbkę tego, co oferuje gotowy produkt. Czasami były to specjalnie przygotowane do tego celu nowe poziomy, niedostępne w pełnej wersji. Zwykle nie oferowały zbyt wiele same z siebie – ale też nie taka była ich rola. Nikt nie oczekiwał po demie gry, że będzie satysfakcjonującym doświadczeniem. Ich celem było pokazanie potencjalnym nabywcom, z czym będą mieć do czynienia, jeśli zdecydują się kupić całą grę. 

Sezon Burz narzuca mi skojarzenia z demami gier. Jest tam odrobina wszystkiego, z czego znany jest cykl wiedźmiński – wartka akcja, język, poczucie humoru, intertekstualność, wielowątkowość, rozwinięta mitologia, niejednoznaczne moralnie postacie i sytuacje, satyra polityczna… ta książka jest właściwie tematyczną i stylistyczną przebieżką po całym cyklu wiedźmińskim. 

Wywodzę się z pokolenia czytelników, którzy wiedźmina poznali zanim jeszcze CD-PROJEKT zapowiedział wydanie pierwszej odsłony gry i tym samym rozpoczął proces zmiany tej marki z lokalnego fenomenu w jedną z ikon światowej popkultury. Do dyspozycji mieliśmy wtedy, nie licząc komików i serialu telewizyjnego, zamknięty cykl wiedźmiński. Większość znanych mi fanów dzieli opowiadania i pięcioksiąg na powiązane, ale stosunkowo odrębne formy, można powiedzieć – ery. Era opowiadań – zbudowana z zamkniętych, jednowątkowych tekstów dekonstruujących klasyczne baśnie i legendy – jest w treści i formie inna od sagi, która niemal w całości odrzuca dekonstrukcje klasyki na rzecz budowania złożonej, wielowątkowej opowieści ciągnącej się przez pięć długich książek i obserwowanej z kilkunastu różnych perspektyw. 

Znam osoby, dla których dysonans był tak duży, że przerwały lekturę po przeczytaniu obu zbiorów opowiadań, bo pięcioksiąg był zbyt odmienny od tego, co polubiły w Ostatnim Życzeniu oraz Mieczu Przeznaczenia. Opowiadania są fenomenalne, ale nie przygotowują nas na sagę. Sezon Burz – przygotowuje. 

W dzisiejszych czasach mamy trzy duże i kilka małych gier ze świata wiedźmina, całe mnóstwo komiksów, zaplanowany na wiele sezonów serial od Netfliksa i wiele więcej. W międzyczasie pojawiło się całe nowe pokolenia fanów wiedźmina, które zna historię Geralta z Rivii pośrednio, dzięki adaptacjom. Gdyby taka osoba – ktoś, kto widział serial Netflixa, albo grał Dziki Gon i chciałby więcej – zapytała mnie, od czego najlepiej rozpocząć czytanie wiedźmińskiej sagi… moja odpowiedź zapewne brzmiałaby: „Od Sezonu Burz”. Dla mnie, osoby która ma cykl wiedźmiński w głowie i w sercu od grubo ponad dekady, ta książka jest co najwyżej znośnym, ale zbędnym dodatkiem. Dla kogoś, kto nigdy nie czytał materiału źródłowego, Sezon Burz może być wyśmienitą wersją demonstracyjną. 

W takim kontekście wszystko nagle nabiera sensu. Dziwna, nietypowa konstrukcja narracyjna stanowi coś w rodzaju uśrednienia dynamiki opowiadań oraz sagi. Przebieżka po różnych motywach i tematach zwiastuje pogłębienie ich w kolejnych odsłonach cyklu. Nawiązania do przyszłych wydarzeń zwrócą się w przyszłości czytelnikowi, który te wydarzenia pozna nieco później. Po przejściu pełnej wersji gry demo zawsze będzie wydawało się ułomnym, niepełnym doświadczeniem – ale demo nie jest pełnym doświadczeniem towarzyszącym pełnej wersji, tylko czymś, co ma zachęcić do jej zakupu i przejścia. I będę się upierał, że w tym kontekście Sezon Burz ma swoje miejsce w książkowym cyklu wiedźmińskim. 

…ale poważnie, te żarty o pierdzeniu Sapkowski naprawdę mógł sobie darować.

piątek, 12 lipca 2019

Droga Białego Wilka 13 – Coś więcej

fragment grafiki autorstwa AfricAShoX, całość tutaj.
Coś więcej jako część wiedźmińskiej narracji miało do spełnienia kilka funkcji. Z jednej strony kończyło cykl opowiadań, doprowadzając do zakończenia pewnych wątków i konkluzji jednego z etapów życiowej drogi Geralta z Rivii. Z drugiej strony, służyć miało jako fundament do pięcioksięgu – cyklu powieściowego, którego akcja rozgrywa się po wydarzeniach z opowiadań i stanowi ich kontynuację. Z trzeciej strony – i przyznam, że ta strona interesuje mnie najbardziej – musiało być również indywidualnym tekstem posiadającym własny charakter, fabułę i stematyzowany motyw przewodni, by w jakimś stopniu bronić się nie tylko jako część większej całości, ale również całość sama w sobie. Całe szczęście ze wszystkich tych zadań wywiązuje się znakomicie. Obserwując różne rankingi popularności poszczególnych tekstów autorstwa Sapkowskiego zauważyłem, że Coś więcej raczej nieczęsto przebija się do ich czołówki. Prawdopodobnie jest to spowodowane epilogicznym charakterem tego opowiadania – wiele osób nie patrzy na nie jak na odrębny tekst, ale raczej zbiór nakładających się na siebie konkluzji wątków, jakie autor napoczął w poprzednich utworach. Co jest tylko częścią prawdy. Tak, Coś więcej zdecydowanie dokonuje fabularnego rozliczenia z dotychczasowym wiedźmińskim metatekstem i – równie zdecydowanie – ustawia narrację w wygodnym punkcie wyjścia dla pięcioksięgu, ale sam w sobie jest po prostu fenomenalnym opowiadaniem, jednym z najlepszych z wiedźmińskiego cyklu – o ile nie najlepszym. 

Coś więcej w dużej mierze opiera się na kontrastach i to przez pryzmat kontrastów najlepiej patrzeć na ten tekst. Fabuła rozpoczyna się emocjonującą sceną walki z gromadą potworów – jednak reszta opowiadania jest bardzo statyczna. Przez większość czasu Geralt znajduje się na granicy życia i śmierci, niemal umierając od obrażeń poniesionych w walce – ale przez cały tekst przewija się motyw Belleteyn, majowego święta płodności i życia. W jednym momencie pojawia się nawet sama pani Śmierć, ale zamiast kostuchy przybiera ona postać młodej, atrakcyjnej dziewczyny. Te kontrasty są mocne, ale nigdy nie przekrzykują się wzajemnie strasząc dysonansami – raczej dopełniają się i wzmacniają, służąc motywowi przewodniemu opowieści, którym jest, jakkolwiek górnolotnie i pretensjonalnie by to nie zabrzmiało, sens życia. 

Wiedźmin, jak dowiadujemy się z późniejszych retrospekcji, zrezygnował z roszczeń do Dziecka Niespodzianki. Jakiś czas później Cintra została najechana przez wojska Nilfgaardu, zaś Ciri najpewniej zginęła, co dla Geralta było druzgocącym ciosem. Pamiętajmy, że Geralt rozpaczliwie szuka jakiegokolwiek sensu życia. Przez jakiś czas szukał go w związku z Yennefer, ale – jak pokazuje samo to opowiadanie oraz w zasadzie wszystkie ich wcześniejsze interakcje – przynajmniej w tym momencie ich relacja nie jest w stanie dostarczyć żadnemu z nich szczęścia i spełnienia. Poza doraźnym emocjonalnym i seksualnym komfortem, który jednak na dłuższą metę im nie wystarcza do podtrzymania tego związku. Czegokolwiek na danym etapie swojego życia szuka Geralt, Yennefer nie jest w stanie mu tego zapewnić. Tytułowe „coś więcej” odnosi się właśnie do sensu ludzkiej egzystencji. 

Większość ludzi nie jest w stanie istnieć wyłącznie celem zaspokajania własnych potrzeb egzystencjalnych i podstawowych popędów – do szczęścia potrzebne jest coś więcej, określony cel. Może to być religia, ideologia, rodzina, aspiracje sportowe lub artystyczne albo cokolwiek innego. Dla Yennefer tym celem jest biologiczne macierzyństwo – jedyna rzecz, która została jej odebrana. Dla Geralta tym celem jest poczucie przynależności. Dowiadujemy się o tym w trakcie retrospekcji z obchodów święta Belleteyn, gdy Geralt i Yennefer wpadają na siebie i rozmawiają ze sobą. To kolejna scena oparta na kontrastach – Belleteyn jest bowiem świętem witalności, rozkwitu i cyklicznego trwania. Yennefer z powodu bezpłodności, czuje się wykluczona z tego cyklu, a więc pośrednio i z całej społeczności. Geralt współdzieli to wykluczenie, ponieważ od dziecka wychowywany był jako narzędzie do walki z potworami, do tego został przystosowany i sazany na taką, a nie inną egzystencję. I w Coś więcej musi rozliczyć się z tą predestynacją. 

Robi to, co interesujące, nie w toku filozoficznej dysputy z jakimś mędrcem, magiczką czy szlachcicem, z którym mógłby przerzucać się inteligentnymi, sarkastycznymi ripostami. Cały ten proces zachodzi pod opieką prostego, niewykształconego kupca z nizin społecznych. Yurga jest znakomitą postacią. Odnoszę wrażenie, że polskiej fantasy, nazwijmy to, paraśredniowiecznej, osoby z gminu niemal zawsze prezentowane są jako moralnie i intelektualnie zwyrodniałe monstra służące, w najlepszym wypadku, jako element komiczny. Sapkowski od czasu do czasu korzystał z tego toposu, równie często jednak przedstawiał nam osoby z niższych klas społecznych takie jak Yurga właśnie – uczciwe, obdarzone inteligencją emocjonalną, proste, ale nie głupie. Z drugiej strony nie popada autor w chłopomanię fetyszyzującą osoby z gminu niemal do skali lokalnej wersji „szlachetnego dzikusa”, co też się czasem zdarza niektórym autorom literatury polskiej, niekoniecznie fantastycznej. To zresztą kolejny kontrast – przeciążonemu moralnymi wątpliwościami i egzystencjalnym kryzysem Geraltowi towarzyszy osoba o mocnym kręgosłupie moralnym (opatrzył dogorywającego wiedźmina) i wyraźnie zarysowanym celu życiowym (powrót do rodziny). Ponownie – te kontrasty dopełniają się. Cynizm wiedźmina topnieje w obliczu prostodusznej szlachetności i mądrości życiowej kupca. 

Jednym z istotniejszych elementów tego procesu jest historia grupki magów, którzy oddali życie, by ochronić mieszkańców Sodden. Nie musieli tego robić – mogli uciec i nikt nie byłby w stanie zmusić ich do pozostania i wzięcia udziału w krwawym starciu z wojskami Nilfgaardu. Nie mieli powodu tego robić – magowie tradycyjnie wolą pozostawać w cieniu i dyskretnie pociągać za polityczne sznurki, nie angażując się bezpośrednio w konflikty zbrojne. Jak zauważa Yurga, czarodzieje, jako osoby żyjące z przywilejem długowieczności, mieli też więcej do stracenia. A jednak z jakiegoś powodu grupka magów zdecydowała się wziąć udział w bitwie, zaryzykować – i ostatecznie poświęcić – własne życie w obronie słabszych. I dzięki temu zostali zapamiętani przez mieszkańców Sodden i Zarzecza, którzy uhonorowali poległych pomnikiem i własną pamięcią – rokrocznie paląc ognie na ich cześć w trakcie święta Belleteyn. 

Tak... To my tam, wszyscy z okolicy, kwiaty tam teraz nosimy, na to wzgórze, a majową porą, na Belleteyn, zawsze tam ogień płonie. I po wiek wieków płonąć będzie. I wiecznie żyć oni będą w pamięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pamięci to przecie... To... coś więcej! Więcej, panie Geralt!

Kolejny dopełniający się kontrast – zmarli czczeni w ramach święta życia. Yennefer się myli, przynajmniej częściowo. To, że ktoś nie jest w stanie dołączyć do cyklu reprodukcyjnego, nie oznacza, że nie jest częścią cyklu życia i śmierci. To nie biologia determinuje uczestnictwo w społeczeństwie – to nasze wybory i zachowania, wpływ, jaki mają na nas inni ludzie i jaki my mamy na nich. To szlachetność Yurgi, który nie pozostawił na pewną śmierć wiedźmina i szlachetność czternastu magów ze wzgórza Sodden, którzy nie zostawili na pewną śmierć mieszkańców przygranicznych obszarów królestwa. Koniec końców to się właśnie liczy – to jest „czymś więcej”, czego każdy człowiek potrzebuje do życia. Odrobina człowieczeństwa. 

W opowiadaniu pojawia się również matka Geralta – czarodziejka i uzdrowicielka Visenna, której ścieżka na moment krzyżuje się ze ścieżką wiedźmina. Nie jest to bohaterka tak zupełnie nowa, ponieważ pojawiła się wcześniej w opowiadaniu Droga, z której się nie wraca, które pod wieloma względami stanowiło prototyp wiedźmińskiego cyklu i początkowo nie było z nim w żaden sposób powiązane. Powrót Visenny spowodował zatem „kanoniczne stopienie się” obu tych uniwersów. Tego typu wykorzystanie istniejącej już postaci w innym kontekście nie jest niczym nowym i rozumiem ten zabieg. Autor miał już w głowie w pełni ukształtowaną charakterologicznie Visennę i dzięki temu był w stanie w bardziej przemyślany sposób manewrować tą postacią w trakcie emocjonalnego starcia z Geraltem. 

Bo to było emocjonalne, nawet jak na to opowiadanie. Powrót Visenny sygnalizowany był już w trakcie retrospekcji z Cintry, gdy Geralt opowiada Calanthe o swojej matce. Visenna pojawia się w kluczowym momencie, ratuje wiedźminowi życie oferując fachową pomoc medyczną, przez moment z nim rozmawia, po czym… znika. Nie dostajemy czułego pojednania, melodramatycznego padanie sobie w ramiona, przeprosin – jedynie bardzo krótką, ale też bardzo znaczącą rozmowę. Geralt ma do Visenny pretensje o to, że go porzuciła – oddała go na wychowanie wiedźminom, skazując tym samym na życie wyalienowanego emocjonalnie i społecznie wyrzutka oraz syndrom porzucenia, który w sporej mierze ukształtował go jako osobę. Wiemy przecież (i to właśnie z tego opowiadania), że rivski akcent Geralta nie jest naturalną naleciałością językową spowodowaną wychowaniem w Rivii, ale sfabrykowanym sposobem mówienia, wyćwiczonym właśnie po to, by mieć choćby iluzoryczne poczucie symbolicznego połączenia z jakimś miejscem. Kaer Morhen nie jest miejscem, z którego Geralt pochodzi – jest miejscem, do którego trafił. Ale trafił skąd? Dla wiedźmina ma to olbrzymie znaczenie. 

Czemu Visenna zrobiła to, co zrobiła? Została zmuszona czy sama podjęła tę decyzję? Jeśli to drugie, to z jakich powodów? Nie poznajemy odpowiedzi na żadne z tych pytań ani teraz, ani nigdy w przyszłości. Czarodziejka nie chce o tym rozmawiać – nie widzi sensu. Nie daje Geraltowi tego, czego wyczekiwał przez wiele lat, szansy rzucenia w twarz w swojej matce pytania o to, czemu go zostawiła. Mimo wszystko jednak ten wątek doczekuje się emocjonalnego zamknięcia – ale nie takiego, jak można sobie wyobrażać. Visenna esencjonalnie mówi Geraltowi „Przestań żyć przeszłością”. Uwiązanie do tego, co było wcześniej jest jedną z kotwic, które nie pozwalają Geraltowi na osiągnięcie pełni szczęścia – i teraz ta kotwica zostaje zerwana. Nie dlatego, że wiedźmin rozliczył się z przeszłością – ale dlatego, że musiał się w końcu pogodzić z faktem, iż nigdy nie będzie w stanie tego zrobić. Życie po prostu nie działa w taki sposób. Czasami trzeba po prostu zacisnąć zęby i iść dalej, przestać oglądać się za siebie i zacząć patrzeć do przodu. W tym momencie opowiadania Geralt przestaje zażywać halucynogeny, którymi wcześniej wspomagał swój proces rekonwalescencji, co pokazuje, że przyjął tę radę do serca i przestał wymuszać na swoim umyśle nieustanne odtwarzanie przeszłych porażek. 

Kolejnym istotnym epizodem tego opowiadania jest rozrachunek z własną śmiertelnością. Znów kontrast – uosobienie Śmierci, z którym Geralt prowadzi rozmowę w krótkim sennym majaku, przybiera postać młodej, niebieskookiej dziewczyny w lnianej sukience. Tak, jak konfrontacja z matką pozwoliła mu pogodzić się z przeszłością, tak konfrontacja ze Śmiercią pomaga mu pogodzić się z przyszłością, z nieuchronnością śmierci. Moment tej rozmowy następuje tuż przez tym, jak wiedźmin dowiaduje się, że Yennefer nie była jedną z poległych na wzgórzu Sodden – a takie przekonanie żywił aż do samego końca. Ten fatalizm to kolejna z rzeczy, z którą Geralt musi się poukładać. Tak, wiedźmin kiedyś umrze, ale paraliżujący strach przed śmiercią jest tym, co uniemożliwia mu życie. I to z tym strachem staje twarzą w twarz, zakładając (niesłusznie) śmierć Yennefer. 

Dopiero po tym wszystkim, godząc się zarówno z przeszłością jak i z przyszłością – dopiero teraz przeznaczenie pozwala mu pojednać się z Ciri w jednej z najbardziej przejmujących, poruszających emocjonalnie scen w historii polskiej fantastyki. Można oczywiście dywagować, na ile w narracyjnej przestrzeni tego opowiadania (czy całej wiedźmińskiej serii) działa Przeznaczenie jako nadprzyrodzona siła kierująca losami bohaterów wedle ustalonego wzorca a na ile – jak w naszym świecie – jest ono koncepcją filozoficzną. Biorąc pod uwagę całe mnóstwo zbiegów okoliczności, które musiały się na siebie nałożyć, by w końcu doprowadzić do ponownego spotkania Ciri i Geralta moją osobistą odpowiedzią na pytanie jest miękkie „raczej Przeznaczenie przez Wielkie P”. Choć niezbyt lubię tę koncepcję predestynowanej ścieżki bohatera (bo ma tendencję do kwestionowania sprawczości postaci), to jednak w tym przypadku trudno jest mi uwierzyć, by aż tak fortunny łańcuch szczęśliwych zbiegów okoliczności mógł nastąpić bez interwencji jakiejś wyższej, nadprzyrodzonej siły. 

Ale czy ma to jakieś specjalne znaczenie? No cóż… nie, nie sądzę. Esencjonalnie, wszystkie decyzje podejmowane przez postaci, wszystkie losowe wydarzenia i zbiegi okoliczności dzieją się w tym opowiadaniu za sprawą określonej siły wyższej – Andrzeja Sapkowskiego, który próbował opowiedzieć pewną historię przy użyciu określonych środków. I jest to historia wybitna. Coś więcej sprawdza się na wszystkich płaszczyznach. Jako la grande finale ciągnącej się przez dwa zbiory opowiadań metanaracji dostarcza satysfakcjonującego, bardzo kameralnego zamknięcia, które rozwiązuje najważniejsze wątki fabularne, przywołuje najistotniejsze wydarzenia i postacie oraz odprowadza osobistą drogę głównego bohatera do jej punktu zwrotnego. Jako wstęp do wiedźmińskiego pięcioksięgu otwiera przestrzeń dla nowej opowieści, wciąż silnie umocowanej w fundamencie opowiadań, ale będącej czymś indywidualnym. Jako odpowiadanie samo w sobie stanowi natomiast poruszającą emocjonalną transformację Geralta, który zmuszony jest stoczyć kilka najcięższych walk w swoim życiu – nie z potworami, nie z ludźmi, ale z własnymi lękami.

piątek, 24 maja 2019

Droga Białego Wilka 12 – Miecz Przeznaczenia

fragment grafiki autorstwa Michała Rychtyka, całość tutaj.

Miecz Przeznaczenia jest przedostatnim opowiadaniem z cyklu wiedźmińskiego i ważnym punktem zwrotnym w ogólnej narracji wiedźmińskiej sagi pióra Andrzeja Sapkowskiego. Przedstawiony w nim zostaje Brokilon, narracyjnie jedna z istotniejszych lokacji świata przedstawionego, do której Geralt powróci jeszcze w przyszłości, w dość zresztą dramatycznych okolicznościach. Po raz pierwszy pojawia się również Ciri, której istotności tłumaczyć, mam nadzieję, nie muszę – bohaterka ta stanie się bowiem deuteragonistką cyklu powieściowego. Póki co była jednak wyłącznie obietnicą, Dzieckiem Niespodzianką przyobiecanym Geraltowi w Kwestii Ceny. Tutaj poznajemy ją w końcu nie jako konstrukt narracyjny popychający do przodu wątek emocjonalnego dojrzewania Geralta, ale jego pełnoprawną bohaterkę, dopiero rozpoczynającą własną podróż. 

Swoim zwyczajem inkorporuje Sapkowski do świata przedstawionego nawiązanie do jakiejś klasycznej baśni. Tym razem padło na Die sechs Schwäne braci Grimm, stosunkowo mało znaną baśń o królu, który zgubił się w lesie (co było, jak się wydaje, główną funkcją możnowładców z tamtego okresu, przynajmniej według braci Grimm) i, w zamian za pomoc w odnalezieniu drogi powrotnej, zgodził się poślubić córkę mieszkającej w gęstwinie wiedźmy. Córka była kobietą wyjątkowej urody, jednak król żywił w stosunku do niej głęboki lęk. Ten lęk spowodował, że wysłał swoje dzieci z poprzedniego małżeństwa – sześciu synów i jedną córkę – do opuszczonego zamku, by ukryć je przed swoją nową małżonką. Ta jednak dowiedziała się o ich istnieniu i rzuciła na nich klątwę, przez którą bracia zmienili się w łabędzie i odlecieli w siną dal. Ich siostrze udało się jednak z nimi porozumieć i dowiedzieć, że istnieje sposób na zdjęcie tej klątwy, ale będzie to wymagało od ich siostrzyczki poświęcenia sześciu lat na uszycie sześciu koszul z zielska. W międzyczasie nie wolno jej było się uśmiechać ani z kimkolwiek rozmawiać. 

Dziewczyna podjęła się tego wyzwania, w międzyczasie jednak zakochał się w niej książę, który – oczywiście – zgubił się w lesie i przypadkiem wpadł na nią przedzierając się przez haszcze. Niewiele się namyślając, postanowił ją poślubić. Dziewczyna z oczywistych względów nie mogła wytłumaczyć sytuacji, w jakiej się znalazła. Jakby tego było mało, matka królewicza znienawidziła synową od pierwszego wejrzenia i robiła wszystko, by zmienić jej życie w koszmar. Posunęła się nawet do wykradzenia dziecka młodej pary i oskarżenia niemogącej się bronić księżniczki o dzieciobójstwo. Na szczęście tuż przed egzekucją minęło równe sześć lat od momentu, w którym dziewczyna zaczęła pracę nad koszulami, zdążyła więc ocalić swoich braci od dokonania żywota pod postacią łabędzi (choć jeden dostał wybrakowaną koszulę, przez co jego transformacja do postaci ludzkiej była niepełna – zamiast ręki zostało mu skrzydło) oraz samą siebie przed stosem. Królowa matka została uśmiercona przez wkurzonego całą tą sytuacją syna i, ogólnie rzecz biorąc, wszyscy żyli długo i szczęśliwie. 

Sapkowski wykorzystał dość okrojoną (i, po sapkowskiemu, obśmianą) wersję tej baśni jako historię Freixeneta, rycerza ujętego przez driady i sprowadzonego do Brokilonu w charakterze, jak sam to barwnie ujął, rozpłodowca. Wydaje mi się jednak, że przywołanie tej konkretnej baśni w opowiadaniu ma trochę głębsze znaczenie, bo zarówno Die sechs Schwäne jak i Miecz Przeznaczenia współdzielą kilka motywów. Oba teksty mówią o dzieciach porwanych przez jakąś magiczną siłę, magicznie przemienionych w coś innego, ale mimo to zachowujących swoją pierwotną naturę. W obu mieszkająca w głębokim lesie, obdarzona potężnymi czarodziejskimi mocami kobieta podejmuje decyzję, która ma kluczowy wpływ na rodzinę królewską. Oba opowiadają również o poświęceniu dla najbliższych – choćby nawet to poświęcenie okupione było bardzo wysoką ceną. 

Najciekawszym, przynajmniej dla mnie, motywem Miecza Przeznaczenia jest jednak sytuacja geopolityczna. Geralt odnajduje bowiem Ciri jedynie przypadkiem – jego pierwotną misją było dyplomatyczne pośredniczenie między ludzkim królestwem Brugge, a skrajnie izolacjonistyczną społecznością driad zamieszkujących Brokilon, gęsty las oddzielony od Brugge rzeką Yarugą. Po raz kolejny mamy więc do czynienia z motywem koegzystencji ludzi i innych ras rozumnych… i po raz kolejny wypływają tu na wierzch poglądy autora na to, jak ta koegzystencja powinna wyglądać w sytuacji optymalnej. Już dawno temu zauważyłem tę właściwość (zainteresowane osoby odsyłam do moich wcześniejszych blognotek z tego cyklu). Sapkowski ma dość jasno sprecyzowane poglądy odnośnie napięć kulturowych. Na etapie Krańca świata mogłem to jeszcze uznać za anomalię, ale po Wiecznym ogniu i, teraz, Mieczu przeznaczenia nie jestem w stanie zignorować tego wzorca. Nie jest to zarzut jako taki, po prostu coś, co należy zasygnalizować i wziąć pod uwagę, szczególnie w nieustannych dyskusjach o tym, jak autor przedstawia problematykę napięć międzykulturowych i międzyrasowych. Pisałem już o tym wcześniej, więc prawdopodobnie będę się powtarzał, ale… zacznijmy może od dokładniejszego przeanalizowania tego wątku. 

Brokilon jest zamieszkanym przez driady państwem, na które – ciężko jest mi ująć to w jakikolwiek inny sposób – urządzane są nieprzerwane najazdy, próby podboju i zagarnięcia znajdujących się w nim zasobów naturalnych (drewna z olbrzymich brokilońskich drzew). To z kolei wymusza na driadach bardzo agresywne strzeżenie granic swojego królestwa. Nieustanne patrole i zabijanie kogokolwiek, kto zignoruje ostrzeżenie i będzie próbował dostać się do Brokilonu bez zaproszenia brzmią jak przesada, jednak z samego tekstu dowiadujemy się, że nie zawsze tak było:


Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Nawet trzy.
Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej.
Cóż, postęp. 


Niesie to ze sobą implikację, że w przeszłości Brokilon nie był aż tak brutalny w egzekwowaniu własnej autonomii. To ekspansja terytorialna sąsiadów – co najmniej kilku ludzkich królestw – zmusiła driady do bardziej stanowczych działań. Z przeprowadzonej przez Geralta rozmowy z Eithn, władczynią Brokilonu, wiemy, że ludziom udało się już zająć kilka obszarów wcześniej przynależących do driad. 


– Jeśli będzie trzymał się z dala od Brokilonu, nie popłynie ani kropla krwi.
– Dobrze wiesz… – Geralt uniósł głowę. – Dobrze wiesz, że to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na Ósmej Mili, na Sowich Wzgórzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wstążki. Poza Brokilonem.
– Miejsca, które wymieniłeś – odrzekła spokojnie driada – to Brokilon. Ja nie uznaję ludzkich map ani granic.


To bardzo ważne, by pamiętać, iż konflikt Brokilonu z państwami ościennymi – w tym konkretnym przypadku z Brugge – jest geopolityczny. Nie rasowy. Mamy tu do czynienia z królestwem otoczonym przez wrogie mu mocarstwa, które od co najmniej dwustu lat próbują dobrać się do jego zasobów naturalnych. To autor cały czas próbuje patrzeć na ten konflikt przez pryzmat napięć międzygatunkowych, co… decydowanie czyni ten wątek problematycznym, bo ujawnia pewne podwójne standardy, o których za moment opowiem. 

Wiedźmin przybywa do Eithn z poselstwem. Nie poznajemy szczegółów, nie bezpośrednio, ale władczyni Brokilonu odgaduje jego treść, a Geralt nie protestuje (narrator zaznacza nawet, że nie ma nic do dodania), co oznacza, że jej przewidywania są co najmniej bliskie prawdy: 

Przecież ja doskonale wiem, czego chce król Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolności. Chce, bym oddała mu Brokilon, zapewne aż po rzeczkę Vdę, którą, jak mi wiadomo, uważa, lub chciałby uważać za naturalną granicę pomiędzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklawę, mały i dziki zakątek lasu. I zapewne gwarantuje królewskim słowem i królewską opieką, że ten mały i dziki zakątek, ten skrawek puszczy, będzie należał do mnie po wieki wieków i że nikt nie ośmieli się niepokoić tam driad. Że tam driady będą mogły żyć w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chciałby zakończyć trwającą dwa stulecia wojnę o Brokilon. I aby ją zakończyć, driady miałyby oddać to, w obronie czego giną od dwustu lat? Tak po prostu – oddać? Oddać Brokilon?

Wyobraźmy sobie przez moment, że zamiast Brokilonu mamy do czynienia z jakimś ludzkim królestwem, na terytorium którego znajdują się jakieś istotne zasoby naturalne – kopalnie zasobne w kruszec, żyzna ziemia, cokolwiek. Jak brzmiałoby poselstwo analogiczne do tego, jakie król Venzlav przedstawił Eithn? „Oddajcie nam cały swój kraj, a w zamian pozwolimy wam zachować małą dzielnicę, gdzie możecie upchnąć swoją populację i obiecujemy, że nie będziemy was tam niepokoić”. To przecież absurdalne, szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że Brokilon bardzo sprawnie radzi sobie ze strzeżeniem własnych granic. Nie, nie twierdzę, że skrajnie izolacjonistyczna polityka Brokilonu jest czymś specjalnie zdrowym, ale jest ona dość naturalną odpowiedzią na ludzką agresję. Eithn interesuje jedynie zachowanie granic własnego królestwa, co jest dość oczywistą ambicją każdego władcy. Więcej – ani razu Eithn nie wspomina o ekspansji Brokilonu (jedynie o odzyskaniu ziem zagarniętych już wcześniej przez ludzi) i podboju sąsiadów. Nie ma takich ambicji. Nie niepokojony Brokilon nie stanowi zagrożenia dla kogokolwiek z zewnątrz. Stanowi jedynie smakowity kąsek, na który wszyscy wokół łakomią się od co najmniej dwóch wieków. 

Zanim przejdziemy dalej, musimy jednak porozmawiać jeszcze o tym, jak powstają driady, bo to dość kluczowy dla kontekstu sytuacji proces. Wiemy, że driad, nazwijmy to, naturalnych, rodzi się niewiele. To rasa jednopłciowa, która rozmnaża się przez kontakty seksualne z męskimi przedstawicielami innych ras człekokształtnych – ludzi, elfów, a prawdopodobnie również i kilku innych. Istnieje jednak inny sposób powołania do istnienia driady. To proces, w którym podaje się ludzkim (prawdopodobnie również i elfim) dzieciom płci żeńskiej substancję znaną jako Woda Brokilonu. To mutagen, prawdopodobnie wytwarzany naturalnie przez środowisko Brokilonu. Zażyty odpowiednio wcześnie całkowicie transformuje w driadę osobę, która go wypije. Nie znając szerszego kontekstu i historii tej rasy, możemy jedynie dywagować odnośnie natury Wody Brokilonu. Wydaje mi się jednak, że bezpiecznym jest założenie, iż driady powstały właśnie wskutek kontaktów ludzi (i/albo elfów) z tą substancją we wczesnej przeszłości. To prawdopodobnie oznacza, że bez Brokilonu nie będzie już żadnych driad, z wyjątkiem tych, które powstaną drogą ciążową. 

Przysłowiowym słoniem w salonie jest proceder porywania przez driady ludzkich dzieci i transformacji ich za pomocą Wody Brokilonu w przedstawicielki własnego gatunku, by podtrzymać populację. Nie wiemy, w jakim stopniu uprawiany jest to proceder. „Za każdą zabitą driadę jedna ludzka dziewczynka”, mówi Eithn. Równocześnie dowiadujemy się, że ludzie mają również zwyczaj porzucania cierpiących na choroby zakaźne noworodków na granicy Brokilonu, w nadziei na to, że driady przygarną chorą dziewczynkę i zarażą się od niej. Dowiadujemy się wtedy również o długowieczności i odporności na choroby przedstawicielek tej rasy – to tłumaczy, czemu łatwiej jest im zachować relatywnie stabilną, choć kurczącą się populację mimo ograniczonych kontaktów z mężczyznami. 

Niepokój może również budzić implikowany proceder gwałtów rozrodczych – porywania mężczyzn i wykorzystywania ich celem zapładniania driad. Coś podobnego przytrafiło się Freixenetowi, co do którego Eithn zdecydowała, że może zostać w lesie do momentu zakończenia rekonwalescencji, jeśli później prokreacyjnie przysłuży się rozwojowi rasy driad. Z rozmowy z Geraltem wynika, że nie będzie to miało natury totalnej, dożywotniej eksploatacji („Będzie jedna, może dwie”), ale w gruncie rzeczy sytuacja i tak jest bardzo niewłaściwa. Nie dla Freixeneta, oczywiście, bo ten reaguje z łatwym do przewidzenia obleśnym entuzjazmem, ale gdyby na jego miejscu znalazł się mężczyzna, który z jakichkolwiek względów (orientacji seksualnej, chęci dochowania wierności swojej partnerce) nie chciałby wchodzić w kontakty płciowe z driadami, zostałby de facto zgwałcony. Sam Geralt mówi do Freixeneta „Wybór masz ograniczony”, po czym tłumaczy mu, że nawet jego entuzjastyczna zgoda na taki stan rzeczy nie oznacza automatycznie, że sytuacja będzie dla niego usłana różami. 

Sytuacja jest zatem skomplikowana, mimo wszystko jednak nie jestem w stanie wziąć za dobrą monetę geraltowych starań, by Eithn przystała na propozycję króla Venzlava. Jego argumentacja jest bardzo naciągana i więcej mówi o samym wiedźminie niż geopolitycznej sytuacji obu stron rzeki Yarugi: 

– Możliwość przetrwania. Nie, Eithn, nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzieć. Rozumiem twoją dumę z niezależności Brokilonu. Świat się jednak zmienia. Coś się kończy. Czy tego chcesz, czy nie, panowanie człowieka nad światem jest faktem. Przetrwają ci, którzy się z ludźmi zasymilują. Inni zginą. Eithn, są lasy, gdzie driady, rusałki i elfy żyją spokojnie, ułożywszy się z ludźmi. Jesteśmy przecież sobie tak bliscy. Przecież ludzie mogą być ojcami waszych dzieci. Co daje ci wojna, którą prowadzisz? Potencjalni ojcowie waszych dzieci padają pod waszymi strzałami. I jaki jest skutek? Ile spośród driad Brokilonu jest czystej krwi? Ile z nich to porwane, przerobione ludzkie dziewczęta? Nawet z Freixeneta musisz skorzystać, bo nie masz wyboru. Jakoś mało widzę tu maleńkich driad, Eithn.


Odpakujmy to, krok po kroku. Przede wszystkim założenie Geralta, że „panowanie człowieka nad światem jest faktem” jest bardzo daleko idące. To, że w obecnym stuleciu ludzkość dokonuje bezprecedensowej ekspansji na wiele terytoriów nie oznacza, że ten trend musi się utrzymać. Zawsze może nastąpić jakaś katastrofa, klęska żywiołowa, plaga, Białe Zimno czy kolejna Koniunkcja Sfer, dzięki czemu sytuacja zmieni się na niekorzyść ludzi. W porównaniu do ludzi driady są długowieczne i taktyka na przeczekanie sytuacji we własnej enklawie ma w ich przypadku wiele sensu. 

Dalej, Geralt twierdzi, że „są lasy, gdzie driady, rusałki i elfy żyją spokojnie, ułożywszy się z ludźmi”, jednak nie przypominam sobie, by jakakolwiek tego typu społeczność pojawiła się do tej pory na kartach opowiadań, a nawet – w sadze. Brokilon natomiast powraca wielokrotnie, zarówno jako lokacja, na przestrzeni której toczy się akcja, jak i we wzmiankach bohaterów drugoplanowych. To sugeruje, że mimo wszystko Brokilon pozostaje największym ośrodkiem kultury i cywilizacji driad, ich ojczyzną i ośrodkiem tożsamości narodowej (pamiętajcie, o tym co napisałem wyżej – to konflikt geopolityczny, nie rasowy), podczas gdy inne enklawy, o których mówi tu Geralt, pełnią rolę marginalną i przypominają raczej krasnoludzkie getta w ludzkich miastach. 

Wspomniałem o tym, że te usprawiedliwienia mówią więcej o wiedźminie niż całej tej sytuacji i to chyba dobry moment, by skupić się na tym. Geralt popełnia tu pewien błąd, który wychodzi na wierzch za każdym razem, gdy stara się pouczać przedstawicieli innych ras odnośnie tego, jak powinny radzić sobie z żywionymi do nich uprzedzeniami – zakłada, że sposób, w jaki on sam radzi sobie z uprzedzeniami żywionymi w stosunku do niego jako wiedźmina jest uniwersalny dla wszystkich innych. Tymczasem tak nie jest, z bardzo istotnego zresztą względu – wszelkiego rodzaju mniejszości różnią się nie tylko od większości, ale i od siebie nawzajem. W tym przypadku kluczowy jest fakt, że Geralt jest człowiekiem. Wiem, wiem – jest wiedźminem, co sprawia, że wiele osób odmawia mu człowieczeństwa i traktuje jak obcego, ale… jako wiedźmin jest częścią ludzkiej cywilizacji. Wiedźmini nie są rasą, cywilizacją czy grupą etniczną – nie mają własnej, indywidualnej kultury, nie mają własnego języka. Nie ma wiedźmińskiego króla czy królestwa wiedźminów, przedstawiciele tej profesji nie mają własnych obyczajów czy miologii. To ludzie stworzyli wiedźminów i kultura ludzkości (konkretnie – kultura Nordlingów) jest kulturą wiedźminów, a przynajmniej tego wiedźmina, który jest bohaterem opowiadania. Geralt nie posiada żadnego tożsamościowego ośrodka identyfikacji poza ludzką kulturą – dlatego, choć często zmuszony jest znosić obelgi i inwektywy pod swoim adresem, choć bywa traktowany jak obcy przez ludzi, nie istnieje dla niego żadna alternatywa. To jedyna strategia przetrwania – cierpliwość, pokora i znoszenie dyskryminacji. Dlatego, świadomie albo nie, zakłada, że inne jednostki dyskryminowane również powinny objąć taką strategię, w przeciwnym wypadku czeka je eksterminacja. 

Tyle tylko, że to nieprawda. Zarówno elfy, jak i driady oraz inne nieludzkie cywilizacje mają kulturowe ośrodki tożsamości, których utrata będzie znacznie dotkliwszym ciosem niż Geralt jest w stanie zrozumieć, bo nie jego tożsamość kulturowa jest zagrożona. To bardzo istotne, by o tym pamiętać – mamy tu do czynienia nie z dwoma równorzędnymi wyrzutkami społecznymi, z których jedno obrało racjonalną taktykę przetrwania, a drugie samobójczy upór. Mamy tu do czynienia z człowiekiem, którego ośrodek tożsamości kulturowej nie jest zagrożony proszącym by driada porzuciła swój własny ośrodek tożsamości. A ona tego nie robi – nie z głupiego uporu, ale dlatego, że po utracie Brokilonu nie pozostanie jej już nic więcej. To dla Geralta jest to najwyraźniej limit zrozumienia sytuacji, w jakiej znajdują się nieludzie, ponieważ widzieliśmy to już wielokrotnie – jego receptą, którą szafował przed oczami twardogłowych elfów (Kraniec Świata) czy podszywających się pod ludzi mimików (Wieczny Ogień) i teraz, w obliczu Eithn jest danie się zasymilować i znoszenie prześladowań, pogromów, rasizmu, obywatelstwa drugiej kategorii, ludzkiej pogardy i okrucieństwa. 

Nie twierdzę, że Eithn ma całkowitą rację, bo jej nie ma – izolacjonizm, który propaguje spowodowany jest (jak sugeruje nam jej dialog z wiedźminem) śmiercią jej córki i prawdopodobnie istotnie jest samobójczą taktyką przetrwania. Porywanie dzieci i gwałty rozrodcze jako akceptowane metody podtrzymywania populacji wyrzucają driady poza moją indywidualną strefę sympatyzowania – nie usprawiedliwia to jednak prób podboju Brokilonu oraz wywierania presji na driady, by dobrowolnie dały przyłączyć swoje państwo do tego albo innego królestwa ludzkiego. Sprawa, jak to zwykle u Sapkowskiego bywa, jest bardzo skomplikowana i trudna do jednoznacznego osądu. 

Przejdźmy jednak do prawdziwego filaru tego opowiadania, czyli rozwoju relacji Ciri z Geraltem. Od początku zaskoczyło mnie, jak bezproblemowo wszedł wiedźmin w rolę opiekuna dziewczynki. Ich relacje są bardzo organiczne i zabawne – Geralt okazuje się zaskakująco dobrym surogatem ojca, biorąc pod uwagę fakt, że wiedźmińskie szkolenie raczej nie przygotowało go do tej roli, a i kariera łowcy potworów prawdopodobnie nie dawała mu zbyt wielu okazji do wypracowania sposobów interakcji z dziećmi. Tymczasem z Ciri dogaduje się niemal od razu, nie minęła godzina, a już uczy ją smarkać przez palce, opowiada bajki z morałem, które potem ratują dziewczynce życie, przekomarza się z nią i nawiązuje silną emocjonalną więź. Bardzo podobał mi się ten fragment opowiadania, właśnie dlatego, że mamy okazję zaobserwować Geralta w sytuacji, w jakiej jeszcze go nie widzieliśmy. To ze strony Sapkowskiego bardzo mądre posunięcie, ponieważ początkowo Geralt nie ma pojęcia, że to Ciri jest Dzieckiem Niespodzianką, które zostało mu przyobiecane wiele lat temu przez Pavettę i Duny’ego – dowiaduje się o tym dopiero gdy zdołał już dziewczynkę polubić. Dzięki temu wiemy, że jego opiekuńczy stosunek do niej nie jest wymuszony podświadomym poczuciem odpowiedzialności, ale jest szczery i wypływający z naturalnej sympatii. 

Sprawę nieudanej transformacji Ciri w driadę pozostawia Sapkowski do pewnego stopnia niedomówioną. Początkowo Geralt podejrzewa, że Eithn nie podała dziewczynce Wody Brokilonu tylko jakąś inną substancję, a cały ten ceremoniał miał rzekomo służyć demonstracji. Władczyni Brokilonu odrzuca to posądzenie i jestem skłonny jej uwierzyć. Po pierwsze – nie miałoby to żadnego sensu. Po drugie – Geralt chwilę później wypił tę samą substancję z tego samego kielicha i doznał wizji, co sugeruje, że cokolwiek wlała tam Eithn, było jakąś substancją psychoaktywną. I choć Eithn mogła podać coś halucynogennego, co nie było Wodą Brokilonu, to jednak wydaje mi się to zbyt przekombinowane i bezsensowne. Wychodzi więc na to, że Przeznaczenie ocaliło Ciri przed transformacją… choć mam na ten temat swoją prywatną teorię. Ciri stała się driadą, przynajmniej po części. Starsza Krew, którą w sobie nosi powstrzymała fizyczną i osobowościową przemianę, jednak dziewczynka zmieniła się po tym wydarzeniu – wnoszę to z krótkiego fragmentu pod koniec opowiadania, gdy oboje z Geraltem próbują opuścić Brokilon:

Spojrzał na słońce.
– No, zaryzykujmy… Pójdziemy tędy.
– Nie – Ciri zmarszczyła nos, wskazała w kierunku przeciwnym. – Tędy. Tam.
– A ty skąd to niby wiesz?
– Wiem – wzruszyła ramionami, spojrzała na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. – Jakoś… Coś, tam… Nie wiem.
Córka Pavetty, pomyślał. Dziecko… Dziecko Starszej Krwi? Możliwe, że odziedziczyła coś po matce.

Geralt teoretyzuje, że podświadome rozeznanie w terenie jest rezultatem magicznego rodowodu Ciri, ale ja mam nieco inne zdanie – Woda obdarowała dziewczynkę właściwą driadom intuicją w kwestii poruszania się po Brokilonie. Prawdopodobnie wzmocniła również jej zmysły i obdarzyła większą witalnością. Pamiętajmy, że Ciri, choć nieprzemieniona wiedźmińskimi mutagenami, posiada nadzwyczajny refleks i szybkość – może nie równą wiedźminom, ale na tle innych zwyczajnych ludzi zdecydowanie ponadprzeciętną. To oczywiście wyłącznie hipoteza, tekst nie stwierdza tego bezpośrednio w żadnym miejscu – ale też nigdy temu nie przeczy, co pozostawia mi wygodną przestrzeń do dywagacji. 

„Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza… jednym jesteś ty” brzmi napis na kielichu wypełnionym Wodą Brokilonu. To zdanie jest jednym z najbardziej ikonicznych cytatów wiedźmińskiej sagi – pierwsza ekranizacja posługiwała się nim nawet jako hasłem reklamowym. Jak w przypadku tego typu cytatów, powtarzany są przez wiele osób z uwagi na to, że brzmi bardzo efektownie, ale mało kto zastanawia się nad jego prawdziwym znaczeniem. Co to właściwie oznacza, że miecz przeznaczenia ma dwa ostrza? To, że przeznaczenie wymaga współpracy osoby, której to przeznaczenie dotyczy, by mogło się urzeczywistnić? Że my sami jesteśmy swoim przeznaczeniem, przynajmniej w połowie? Co jest drugim ostrzem? Śmierć, jak twierdzi Calanthe z narkotycznej wizji Geralta? 

Bardzo ciężko mi jest nawigować przez tę metaforę, bo Sapkowski pozostawił bardzo niewiele tropów interpretacyjnych. Najrozsądniejszym – biorąc pod uwagę kontekst sytuacji, w której poznajemy ten cytat – wydaje mi się ten o woli osoby, której przeznaczenie dotyczy. Ostatecznie Ciri nie chciała przyjmować Wody – odrzuciła przeznaczenie do bycia driadą na rzecz przeznaczenia bycia z Geraltem. Z drugiej jednak strony wola to prawdopodobnie za mało, bo bohaterowie traktują fakt, że Ciri pozostała sobą po spożyciu Wody Brokilonu jako ewenement, coś, co nigdy wcześniej się nie wydarzyło. A ciężko zakładać, że Ciri jest pierwszą dziewczynką, której podano tę substancję pod przymusem. Musiał więc tu zadziałać jakiś inny czynnik – albo Starsza Krew zapewniła jej protekcję przez przemianą albo przeznaczenie Dziecka Niespodzianki okazało się silniejsze albo (jeśli założymy moją wcześniejszą hipotezę) przemiana się dokonała, ale nie do końca taka jak chciała Eithn. Albo po prostu Sapkowskiemu spodobało się brzmienie tych słów tak bardzo, że umieścił je w opowiadaniu bez głębszego przesłania. 

Lubię to opowiadanie, ale to prawdopodobnie niewiele znaczy, bo ja naprawdę lubię wszystkie wiedźmińskie opowiadania – bez wyjątku. To jednak przedstawia chyba moją ulubioną inkarnację Ciri (co jest nie lata wyczynem, bo dzieci w tego typu fantastyce zwykle nie są zbyt mocnym elementem programu – trzeba równej Sapkowskiemu umiejętności operowania dialogiem, by pisać je tak, aby nie były irytujące) i prezentuje tę mniej szorstką stronę Geralta, którą nieczęsto mamy okazję oglądać. Z drugiej strony pryncypialność wiedźmina w relacjach z Eithn drażniła mnie bardziej niż wcześniej – prawdopodobnie dlatego, że poprzednim razem czytałem to opowiadanie prawdopodobnie gdzieś na pierwszym roku studiów, gdy niekoniecznie rozumiałem dynamikę społeczną i mniejszościową tak dobrze jak teraz. Nie jest to z mojej strony zarzut pod adresem Sapkowskiego, szczególnie w świetle faktów, że narracyjnie driady traktuje raczej życzliwie – po prostu odkryłem w Gerlacie cechę, którą znajduję męczącą. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...