Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Reborn Story. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Reborn Story. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 marca 2015

Geek stabloidyzowany

fragment grafiki autorstwa Chelsea Osgood, całość tutaj.

TRIGGER WARNING: Notka zawiera mnóstwo flame baitowego kontentu, głównie z racji tego, iż w trakcie jej pisania nie posiłkowałem się żadnymi miarodajnymi danymi, a jedynie własnymi luźnymi obserwacjami. Jest też sporo ogólników i generalnie poniższa notka nie musi odzwierciedlać prawdziwego stanu rzeczy - odzwierciedla jedynie percepcję autora.

Michał Radomił Wiśniewski nie ustaje w swoich wysiłkach wiodących do zostania najbardziej znienawidzoną jednostką w polskim fandomie fantastyki. Po niesławnym artykule o politycznym odczytywaniu polskiej fantasy z Pratchettem w tle bloger (a od niedawna i pisarz) publikuje notkę, w której otwarcie krytykuje atrofię intelektualną współczesnego fandomu - sytuację, w której środowiska geekowskie zarzuciły analityczny wgląd w ukochane dzieła na rzecz prostego, bezrefleksyjnego zachwytu nad festiwalem wybuchów, chwytliwych one-linerów, zafiksowania na punkcie memów i tak dalej. Tym, co powstrzymuje mnie przez uznaniem tezy MRW za narzekanie popkulturowego zgreda na tę współczesną geekową młodzież jest fakt, że moje obserwacje są na ogół zgodne z tym, co pisze Wiśniewski. My - my, geeki - naprawdę głupiejemy.

Ja nazywam ten proces whedonizacją popkultury - od nazwiska słynnego reżysera, scenarzysty i producenta popularnych filmów i seriali Jossa Whedona. Whedon - co przyznaję bez najmniejszych oporów - jest niesamowicie inteligentnym i bystrym twórcą, ponieważ wie, czego współczesny geek oczekuje od popkultury i mu to dostarcza, dzięki czemu taki Avengers, choć jest koszmarnym filmem, który wciąż bezskutecznie staram się wyprzeć z pamięci, stał się jednym z najbardziej dochodowych blockbusterów w historii kina. O tym, czemu Avengers to film nędzny, pisałem już w swojej nie-recenzji - to ekstremalnie głupi, pozbawiony oryginalności obraz pełen dłużyzn, obrażania inteligencji widza oraz ogłupiania i spłaszczania występujących w nim bohaterów. Ale to nieważne - współczesny geek nie wymaga od filmów, żeby były mądre, interesujące, oryginalne czy twórcze. Nie wymaga, żeby mówiły mu coś ciekawego o świecie, przepuszczały naszą rzeczywistość przez popkulturową soczewkę, zadawały pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. On wymaga gagów na tyle krótkich, by można z nich było wykroić gifset na tumblra, efektownych, hasłowych tekstów, reprodukowanych później w postaci podpisów do śmiesznych obrazków w Internecie, wartkiej akcji i… tyle wystarczy, żeby stworzyć kinowy hit, który odniesie sukces.

Piszę tu o filmach, ale równie dobrze można rozciągnąć tę tezę na całą popkulturę. Kiedy grałem w Deus Ex: Human Revolution, najbardziej bawiłem się obserwując fabularne paralele do ówczesnej sytuacji politycznej w prawdziwym świecie - gra, będąc komercyjnym produktem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, potrafiła mimo wszystko przemycić w tle fabularnym pewien gorzki komentarz społeczny. Kiedy jednak czytałem blognotki o tej produkcji - wszyscy poza mną mieli to gdzieś. Jeszcze lepszym przykładem jest Portal 2. Gra jest chyba najzłośliwszą, najcięższą, najbardziej jadowitą satyrą na kapitalizm jaka istnieje w popkulturze. Ale to nieważne, bo mamy Wheatley’a, który jest taki fajny, ma takie śmieszne teksty i taki słodki brytyjski akcent! No jest i ma - pierwszy to przyznam, ale zatrzymywanie się na tym poziomie odbioru tej piekielnie inteligentnej, błyskotliwej gry jest dla mnie wyrazem jakiejś miałkości intelektualnej.

I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie każdy zawsze musi podchodzić do popkultury w analityczny sposób. Ale jeśli ktoś prowadzi bloga, pisze artykuły na portale, jest osobą świadomą popkulturowo, czyta komiksy, ogląda filmy i seriale i mieni się geekiem, a jednocześnie zatrzymuje się na tym najbardziej powierzchownym, nazwijmy to - pornograficznym poziomie odbioru popkultury… no, coś takiego w jakiś sposób mnie mierzi. Nie mam zamiaru nikogo tu piętnować, wywoływać do tablicy, ani nawet specjalnie piętnować tego podejścia - niech każdy fanuje tak, jak chce. Tym niemniej, gdy śledzę najpopularniejsze popkulturowe blogi, widzę notki przede wszystkim o tym dlaczego dany film/książka/komiks/serial jest fajny - ale nie dlatego, czemu jest ciekawy. To jest słabe.

MRW przywołuje w swojej notce Zygmunta Kałużyńskiego i Macieja Parowskiego - swoich mistrzów, którzy onegdaj wyznaczali standardy tego, jak się o popkulturze pisze i myśli. Ja pozwolę sobie przywołać swoich. Uczyłem się blogować od Cedro z bloga Reborn Story i ninedin z Legendum Est - to moi blogowi Tata i Mama, którym nigdy nie przestanę być wdzięczny za to, że nauczyli mnie krytycznego, analitycznego podejścia do popkultury. Tego, żeby szukać kolejnych poziomów interpretacji, zaglądać głębiej, interpretować odważniej. Każda interpretacja jest w jakiś sposób wartościowa, bo pokazuje jak dane dzieło odczytuje dana osoba - jak może być odczytywane przez kogoś, kto nie jest mną. Nie muszą to być w żadnym razie mądre, profesjonalne analizy tworzone przez socjologów, historyków sztuki i filologów (choć takie oczywiście mają olbrzymią wartość, przynajmniej dla mnie). Nie będą intuicyjne, niech będą pełne wątpliwości, niech nawet będą nietrafione - ale niech będą. Pisanie o tym, jaki film jest fajny, jakie kozackie teksty leciały, jakie fajne sceny akcji można było zobaczyć i jaki śliczny uśmiech ma ten czy inny aktor - to nie jest interpretowanie. To prosta rejestracja własnych zachowań w trakcie seansu. I super, można oczywiście i w taki sposób. Ale jeśli nie towarzyszy temu pogłębiona refleksja, to takie pisanie jest trochę bezsensowne i prowadzi donikąd.

To się da zauważyć w sytuacjach gdy w kinach pojawia się jakiś blockbuster. Na większości blogów o popkulturze (szczególnie na tych, których autorzy i autorki są zapraszani i zapraszane na konwenty w charakterze prelegentów) pisze się o nim mniej więcej to samo - trochę ładnie brzmiących ogólników, trochę pustego zachwytu albo równie pustej „krytyki”, z której na ogół niewiele wynika. ale za to są ładne, animowane gify pomiędzy akapitami. Czepiam się tych gifów strasznie, ale dla mnie są one symbolem takiego postgeekowskiego, jak to określa MRW, podejścia do popkultury. Ma cieszyć oka, błyszczeć i bawić. I tyle. Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat) słitaśny Groot tańczący w doniczce z Guardians of the Galaxy.

Mamy więc ten stary geekizm, który oprócz zachwytu nad fabularną i estetyczną ornamentyką skupiał się także - przede wszystkim - na tym o czym dane dzieło mówi, a nie - w jaki sposób to robi. Z drugiej strony mamy natomiast ten nowy postgeekizm, który odpływa w trzepotanie rzęsami do nagiego torsu Benedicta Cumberbatcha i gagów Whedona, resztę mając w największym poważaniu, głębiej i ciekawiej o popkulturze pisząc tylko na niszowych blogaskach, których gospodarze generują jedną najwyżej notkę na miesiąc (Mama) albo sfrustrowani tym kuriozalnym status quo w ogóle porzucają blogowanie (Tata). Mam na ten temat opinię trochę bardziej stonowaną, niż Wiśniewski - żywię instynktowne przekonanie, że za tych starych dobrych czasów Kałużyńskiego i Parowskiego nie było aż tak znowu różowo. Mimo to z kontestacją MRW muszę się niestety zgodzić - wzorem mainstreamowych mediów (i właściwie wszystkiego innego) fandom dał się stablodyzować.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Metanotka, metatabloid, metaja

fragment grafiki autorstwa JayB, całość tutaj.

Zaczęło się od małej dyskusji na facebookowym Bobrowni, gdzie mimochodem wspominałem, że przestałem czytać bloga Aeth, bo nie znajdowałem tam interesujących dla siebie treści. Autorce zrobiło się przykro, a że u takiego buca jak ja empatia działa z potężnym lagiem, dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że mnie też pewnie byłoby smutno, gdyby na przykład Bober na profilu Wiedźmy wspomniał, że przestał czytać Mistycyzm Popkulturowy. Spieszę z wyjaśnieniem – nie mam nic do bloga Wiedźma na Orbicie. To jest naprawdę znakomity internetowy zakątek dla osób, które są pod niego stargetowane. Ale nie dla mnie. Ja w pewnym momencie ze zdumieniem odkryłem, że choć notki Aeth są perfekcyjne pod względem merytorycznym i czysto recenzenckim, to jednak nie ma w nich ani za grosz jakiejś głębszej, indywidualnej refleksji. To są opinie możliwie przejrzyste, napisane ładnym, potoczystym językiem, ale pozbawione osobistego podejścia, refleksji wynikającej z czysto subiektywnego, intuicyjnego dialogu z danym dziełem. Powtarzam, absolutnie nie uważam solidnego blogowego obiektywizmu za zjawisko w jakiś sposób złe czy szkodliwe. Przeciwnie – czasami to właśnie obiektywizm, trzeźwe spojrzenie jest w najwyższym stopniu pożądane, a klarowność wyważonej analizy jest znakomitym kompasem i drogowskazem. I w takich wypadkach Wiedźma na Orbicie jest miejscem, jakie odwiedzić jak najbardziej warto. Ale ja niekoniecznie tego szukam w czytanych przez siebie blogach, więc z Wiedźmy na Orbicie zrezygnowałem. Nie był to bynajmniej mniej proces uświadomiony, nie było demonstracyjnego trzaśnięcia drzwiami i wywalania adresu z eresesów – po prostu przez kolejne miesiące zaglądałem na bloga Aeth coraz rzadziej, nie znajdując tam wiele dla siebie.

Nie podoba mi się wizja blogowania, które usiłuje imitować „zawodową” publicystykę znaną choćby z magazynów czy branżowych pism lub portali. Zdaję sobie sprawę, że takie zjawisko jest dosyć powszechne – blogi się formalizują, blogerzy wykupują domeny, komponują layouty swoich blogów w modny ostatnio minimalistyczny sposób, który przywodzi na myśl bardziej dokument w Wordzie lub Excelu, niż wyraz czyjejś kreatywności, piszą „profesjonalne”, „możliwie najbardziej obiektywne” notki, posługując się uproszczonymi konstrukcjami językowymi (za którymi nieodmiennie idzie uproszczenie konstrukcji myślowych – od tego nie ma ucieczki), notki których głównym celem jest przyciągnięcie możliwie szerokiej grupy odbiorców. To wszystko byłoby jak najbardziej uzasadnione, gdybym pisał tu o ludziach, którzy chcą swoją internetową twórczość w jakiś sposób monetyzować, choćby tylko na poziomie kieszonkowego. Tymczasem w taką manierę wpadają ludzie, którzy takich ambicji nie przejawiają. Coś się psuje. W epoce Facebooka, szybkich łączy i wszechobecnych iZłomów zniknęła gdzieś taka prosta, czysta, niewinna radocha bloga jako swojego zakątka w Sieci, w którym to my wprowadzamy własne zasady, piszemy o tym, na czym się znamy i o tym, co nas interesuje w nadziei, że przydryfują do nas ludzie o podobnych zainteresowaniach, poglądach, spostrzeżeniach. Bez oglądania się na fejsikowy profil zaprzyjaźnionego blogera, który ma więcej lajków, bez podejmowania strategicznych decyzji typu „a od teraz będę pisać polskie wersje tytułów omawianych przeze mnie filmów i seriali, żeby mi się blogasek lepiej pozycjonował w wyszukiwarce”.

Kiedy Cedro z hukiem opuszczał blogosferę, napisał bardzo emocjonalnego w treści posta, którego wtedy zbagatelizowałem, a kiedy wracam do niego teraz, widzę potwierdzenie własnych obserwacji. I już doskonale rozumiem, o co mu chodziło, kiedy pisał:

Blogosfera przestaje być więc awangardą dziennikarstwa obywatelskiego (jeżeli kiedykolwiek naprawdę nią była. W co dzisiaj więcej, niż wątpię), a zamienia się w prosty rejestr kulturowej konsumpcji. Stosunek do kultury został strywializowany do poziomu mainstreamowych portali rozrywkowych, a hipsterski format ma świadczyć o alternatywności. Ta alternatywność w stosunku do tradycyjnych mediów jest czysto umowna, bo jeżeli wczytać się w treść, to dostajemy dokładnie ten sam zestaw sloganów, co wszędzie. Desperacko wychodzi pogoń za wszelkimi nowościami. Jeżeli na topie jest Hobbit, to wszyscy piszą o Hobbicie (mniej więcej to samo), jeżeli jest czas Oscarów, to na większości blogów pojawią się podobno brzmiące wpisy o Oscarach. Jest to efektem braku kreatywnych poszukiwań i co najgorsze prowadzi do radykalnego zaniku indywidualizacji i pluralizmu, które miały być znakiem jakości blogosfery. Indywidualizm na blogach przyjął zupełnie pozorną formę konsumenckiego "indywidualizmu". A problem płytkości rynku sprawia, że  dla tej formy pisania autentycznie nie ma alternatywy. Cała blogowa krytyka i wszelki blogowy kontent zamienił się w karnawał masowego konsumowania filmów, seriali, książek i ogólnego jarania się, połączonego z brakiem szerszej, przemyślanej, czy pogłębionej refleksji.

Tak, tak, po trzykroć tak. Cały wpis Cedra zawierał też nieco przytyków prawie-że ad personam i krytyki „blogowego towarzystwa wzajemnej adoracji” (które ja akurat uważam do pozytywne zjawisko, a przynajmniej – w ostatecznym rozrachunku mające więcej plusów, niż minusów), a i ogólnie ton całej notki był nieco napastliwy, ale w powyższym akapicie utrafił w samo sedno. Prasa papierowa upada, a jej miejsce w pewnym stopniu zaczynają zajmować blogi – ewoluują w informacyjno-recenzenckie platformy, w których indywidualizm, osoba i poglądy blogera nie są istotne, a wręcz szkodliwe bo potencjalnie zagrażające „obiektywności”. Wiem, że bynajmniej nie odkryłem Ameryki, zaś niektórzy mogliby mi pogratulować refleksu, ale jedną rzeczą jest dowiedzenie się o czymś, a drugą – uświadomienie sobie tego. U Cedra spowodowało to frustrację i zerwanie z blogowaniem popkulturowym. Ja się jeszcze trzymam i nie odpuszczam – przynajmniej póki co.

Czego w takim razie ja osobiście szukam w popkulturowej blogosferze? Uwielbiam blogi, w których autor albo autorka zdaje się mówić do mnie w swoich notkach: „A teraz pokażę ci, jak to wygląda widziane moimi oczami i przepuszczone przez mój mózg” i pokazuje swoje rozumienie jakiegoś tekstu (pop)kultury, mapę refleksji, skojarzeń, interpretacji opartych o własne, skrajnie subiektywne doświadczenia. Patrząc na coś cudzymi oczyma widzi się coś innego, dostrzega szczegóły, które umknęły własnemu aparatowi percepcyjnemu, ale zostały wyłapane przez drugą osobę. Uwielbiam blogi totalnych świrów, którzy wgryzają się w jakiś temat czy zagadnienie, przepracowują je od góry do dołu i stają ekspertami – tacy ludzie zawsze mają coś interesującego do powiedzenia i napisania, zawsze mogą pokazać mi jakąś genialną niszową popierdółkę, która w innym wypadku by mi umknęła, bo słyszało o niej może z osiemset osób na całym świecie. Uwielbiam też blogi ludzi wykształconych humanistycznie, którzy (świadomie? podświadomie?) szukają w swoich notkach kompromisu pomiędzy językiem i poziomem akademickiego dyskursu, a żywym, emocjonalnym wyrazem swojego zachwytu (lub jego braku) dla danego dzieła.

Coraz więcej osób z mojego blogowego otoczenia daje się porwać tej, jak ja to nazywam, tabloidyzacji blogosfery. Nie chcę ich tutaj deprecjonować i przepraszam Aeth, że posłużyłem się akurat jej przykładem do zobrazowania tego zjawiska – to bynajmniej nie jest pragnienie „dowalenia jej” za to, że ośmiela się prowadzić bloga w sposób, który mi nie odpowiada. Niech każdy bloguje po swojemu i daje blogować innym po ichniemu. To dobra zasada i należy ją kultywować – nawet w rzeczywistości, w której coraz więcej blogów wygląda właściwie tak samo. No cóż, może to naturalna ewolucja blogowania, a moje szarpanie się jest bezsensowne. W takim wypadku pozostanę blogerowym anachronizmem, który mimo zmieniających się trendów i aspiracji ostentacyjnie będzie pisał notki dla siebie i garstki ludzi, których interesuje, jak to albo tamto wygląda z mojej strony.

czwartek, 10 stycznia 2013

Nie trywializuje

fragment grafiki autorstwa Julii Zhuravlevej, całość tutaj.

Znowu będzie, że się czepiam Cedra, ale sam zainteresowany stwierdził kiedyś, że w blogosfgerze nie chodzi o to, żeby się miziać, tylko dyskutować, nawet jeśli istnieje ryzyko, że dyskusja może potoczyć się w ryzykownym kierunku, czuję się więc rozgrzeszony i, nie mieszkając, przechodzę do rzeczy.

Na Jawnych Snach pojawił się był wywiad z Michaëlem Samynem, jednym z filarów deweloperskiej grupy Tale of Tales, odpowiedzialnej za takie cuda jak The Path, Fatale czy niedawno wydane Bientôt l’été. Sam wywiad okazał się bardzo kontrowersyjny z powodu tez, jakie stawia w nim Samyn – największą dyskusję wzbudziło przede wszystkim bagatelizowanie mechaniki i technikaliów w grach video na rzecz samej koncepcji i elitarystyczne patrzenie na własne dokonania względem komercyjnych projektów. Nas jednak interesuje co innego. Na marginesie toczącej się pod wywiadem dyskusji Cedro w swoim komentarzu zawarł tezę jakoby popkultura była jedną wielką trywializacją. I ja, jako człowiek, który popkulturę ma w głowie, sercu i tytule bloga, się z tym zgodzić nijak nie umiem.

Zacznijmy od tego, że „popkultura” to bardzo pojemne pojęcie zawierające w sobie zarówno Dodę, jak i Moebiusa, więc generalizowanie i wrzucanie całej kultury popularnej do jednego worka jest po prostu krzywdzące dla tej jej części, która od czasu do czasu przejawia jakieś aspiracje artystyczne i/albo intelektualne. W ogóle jestem wrogiem podziału kultury na wysoką i niską, elitaryzacji bardzo nie lubię, zaś w czasach płynnej nowoczesności tego typu szufladkowanie tekstów kultury nie ma właściwie większego sensu. Owszem, możemy roboczo przyjąć, że mówiąc „popkultura” mamy na myśli przede wszystkim tą złą popkulturę robiącą ludziom wodę z mózgu, ale dla mnie to żonglerka semantyczna, no bo jak określić wtedy tę już-nie-popkulturę-ale-jeszcze-nie-kulturę-wysoką?

Punktem spornym wydaje się komercjalizacja – tworzenie tekstu kultury dla zysku. Tyle, że dla zysku tworzył Michał Anioł, Szekspir i cała zgraja kompozytorów uznanych dziś za klasyków. Czym w swej motywacji różni się Johann Sebastian Bach tworzący rozbudowane kompozycje muzyczne na zlecenie Kościoła od Austina Wintory tworzącego rozbudowane kompozycje muzyczne na zlecenie korporacji, która produkuje grę video? To, że ktoś zarabia na swojej twórczości, nie oznacza od razu, że jego dokonania artystyczne są przez to w jakiś sposób zniekształcone. Czy Allan Moore trywializuje? Kubrick? Moebius? Ten ostatni napisał kiedyś na zlecenie Citroëna komiks, który rozwinął potem w jedno ze swoich najbardziej spektakularnych dzieł, jakie powinien mieć na swojej półce każdy szanujący się intelektualista i w tym przypadku nie jest to pusty frazes a stwierdzenie faktu. Moore i jego Watchmen albo V for Vendetta to też, jak rozumiem jedne wielkie trywializacje? Bo oba te dzieła to dzieci popkultury. Która trywializuje.

Trudno mi podchodzić do tego tematu bez emocji, ale też teza Cedra jest na tyle niefortunna (i, mam nadzieję, po prostu nieprzemyślana), że nie umiem w tym momencie zachować spokoju. Nie ma żadnego logicznego powodu, żeby tekst kultury popularnej swoją złożonością, kompleksowością i przemyślnością pod jakimkolwiek względem ustępował dziełu zaliczanemu do kultury wysokiej. Nawet mimo tego, że na każdy ambitny utwór kultury pop przypada kilka tysięcy tandetnych koszmarków obrażających inteligencję przeciętnego odbiorcy. Nie szkodzi, bo na każde fenomenalne dzieło kultury wysokiej przypada co najmniej kilkaset płytkich, przeintelektualizowanych artystycznych pomyłek, które nigdy nie powinny były ujrzeć światła dziennego. Proporcje wypadają na niekorzyść popkultury, bo taka jest jej specyfika, ale i tak generalizacja, jaką popełnił Cedro nie ma w takim wypadku usprawiedliwienia.

Jest jeszcze jedna rzecz, która we wpisie Cedra mnie zbulwersowała – półżartobliwe (ale, jak sam autor przyznaje, tylko pół) odwołanie się do argumentu od autorytetu. Skoro intelektualne korzenie Michaëla Samyna umożliwiły mu spłodzenie takiego niepodważalnego arcydzieła jak The Path, musi to oznaczać, że nie są one takie głupie. Drogi Cedro – przede wszystkim, Samyn nie stworzył The Path (które też zresztą ubóstwiam i wychwalam pod niebiosa przy każdej sprzyjającej okazji) w pojedynkę, a przy współudziale Auriei Harvey. Nie mamy pojęcia, w jakim stopniu koncept gry pochodził od Samyna, a w jakim od jego partnerki. Możliwe, że to Auriea odpowiedzialna jest za genialność The Path, zaś Samyn jedynie w pewnym stopniu wpłynął na ostateczny kształt produkcji. Nie wiemy tego i na dłuższą metę nie ma to chyba żadnego znaczenia. Po drugie – odtwarzając twój tok myślenia mógłbym powiedzieć, że genialność Gry Endera jest rezultatem korzeni intelektualnych Orsona Scotta Carda, a skoro te same korzenie doprowadziły go do wniosków, że homoseksualizm jest sprzeczny z naturą i należy go leczyć, to oznacza, że jest tak w istocie, bo umysł, który spłodził takie cudo, jak Gra Endera mylić się nie może. Z pewnością przyznasz mi rację, że to czystej wody głupota.

Czy popkultura trywializuje? Mógłbym na to pytanie odpowiedzieć dwojako. Pierwsza odpowiedź zaczynałaby się od słów „Tak, ale…” druga rozpoczynałaby się słowami „Nie, chociaż…”. Jednak twierdzenie, że kultura popularna jest "jedną wielką trywializacją" jest tak olbrzymim uogólnieniem, że podejrzewałbym o nie raczej jakiegoś zasuszonego profesora albo oderwanego od rzeczywistości artystę, a nie blogera, który z entuzjazmem opowiada o Arkham Asylum czy American Horror Story…

wtorek, 1 stycznia 2013

Interpretatorzy Bez Granic

fragment grafiki autorstwa Andrew Fereza, całość tutaj.
Duchy poprzedniego roku – niewiele ich, ale to wcale nie znaczy, że nie mogą być tak uciążliwe, jak dickensowskie widma dręczące Ebenezera Scrooge’a. Dlatego warto się z nimi rozprawić już na samym początku, by oczyścić sobie konto i zrobić miejsce upiorom roku obecnego. Jedną z niezałatwionych spraw, jakie do tej pory gryzą moje sumienie jest urwana z mojej winy blogowa dyskusja o granicach interpretacji tekstów kultury (nie tylko) popularnej. Zaczęło się od mojej notki o słuchaniu muzyki podczas czytania książek, na marginesie której sformułowałem dylemat – czy wolno w taki lub inny sposób integrować w dzieło literackie? W komentarzach rozgorzała bardzo ciekawa dyskusja, którą można podsumować w taki sposób – o ile ja uważam dzieło za zamkniętą całość, o tyle Cedro z Reborn Story (mój główny współdyskutant w tej dyspucie) ma teksty literackie za, o ile dobrze zrozumiałem, filtry, przez jakie czytelnik przepuszcza własne jestestwo, doświadczenia, charakter, poglądy i osobowość, w rezultacie odbierając dzieło w sposób ekstremalnie zindywidualizowany, co właściwie zamyka możliwość nadinterpretacji. W dyskusji brał jeszcze udział Ziuta (który zdecydowanie za rzadko udziela się w blogosferze, Ziuto, chodź do nas, IMHO mocno ubogaciłbyś blogosferę swoją osobą). Ostatecznie Cedro zdecydował się był poświęcić sprawie całą notkę na blogu, która ze zwykłego głosu w dyskusji wykiełkowała w manifest poglądów autora na teksty kultury i granice ich interpretacji. Zapowiedziałem repetę, ale z jakiegoś powodu jej nie napisałem, potem były Rekolekcje Popkulturowe, więc nie miałem do tego głowy, potem święta, Sylwester… Przez cały ten czas ta dyskusja zalegała mi w pamięci i dręczyła sumienie, co ostatecznie spowodowało powrót do niej i napisanie niniejszej notki.

Zacznijmy od tego, że absolutnie nie mam zamiaru w jakiś sposób atakować, czy choćby umniejszać cedrowego sposobu na smakowanie tekstów kultury. Mnie się zresztą w ogóle bardzo to podoba, bo ja generalnie lubię obcować z ludźmi mający inaczej skalibrowany aparat poznawczy i patrzący na kulturę w inny sposób – zawsze daje to jakąś matrycę do interesujących dyskusji czy sposobność do spojrzenia na, zdawałoby się, przerobione już koncepcje z nowej strony. Po drugie – w toku dyskusji być może błędnie przedstawiłem niektóre swoje poglądy (innych z kolei nie przemyśliwując), przez co można było odnieść wrażenie, że w interpretacji najważniejszy jest dla mnie autor, podczas gdy filozofia Cedra przenosi ciężar na odbiorcę. Otóż nie do końca tak jest w praktyce, Ale o tym niżej.

Na tekst literacki patrzę generalnie jak na zaszyfrowaną wiadomość, jaką przekazuje mi twórca. Wiem, że pisarz generalnie coś chce powiedzieć, po coś napisał to, co napisał* i ja stawiam sobie zadanie rozszyfrowania tego ukrytego przekazu. Czasem mu nie wyjdzie i zaczyna się dysputa, ale generalnie o to właśnie w tym chodzi. Ze sposobem Cedra mam ten problem, że dyskwalifikuje on możliwość nadinterpretacji i że patrząc w ten sposób na teksty literackie nieuchronnie dochodzimy do konkluzji, że właściwie wszystko może opowiadać właściwie o wszystkim, a z tym nie mogę się zgodzić. Teksty kultury to nie są abstrakcyjne plamy podtykane pod nos pacjentom psychoterapeutów w celu zdiagnozowania tego, czy innego schodzenia na gruncie psychicznym. No, może poza dziełami pokroju gry komputerowej The Path (którą, jak mi wiadomo, Cedro bardzo poważa) będącej w zasadzie piaskownicą interpretacyjną, o czym zresztą dawno temu pisałem na Jawnych Snach. Ale generalnie nie umiem traktować tekstów kultury tylko jako krzywego zwierciadła, w którym się przeglądam. Każde dzieło literackie jest czymś, ale czymś też bezsprzecznie nie jest. Jak to przytaczałem we wcześniejszej dyskusji (bezczelnie łamiąc przy okazji Godwin’s Law) Mein Kampf Hitlera nigdy nie będzie afirmacją tolerancji i umiłowania różnorodności etnicznej, niezależnie od tego, w jaką erystykę ubierze się taką tezę. Samo jej postawienie urąga zdrowemu rozsądkowi.

Ciężko mi konstruować jakąś radykalną obronę swoich poglądów na tę sprawę. Z paru powodów – ta cedrowa po wieloma względami jest bardzo kusząca, w dodatku znakomicie przezeń uargumentowana, za zaś mam za sobą tylko instynktowne przeświadczenie, że gdzieś muszą być jakieś granice interpretacyjne, bez których interpretacja właściwie nie miałaby żadnego sensu. Bo skoro w tekście można zobaczyć wszystko – to jaki sens badać, analizować, po co docierać do sedna, skoro tego sedna nie ma? O ile rozumiem argumentację Cedra na poziomie koncepcyjnym, o tyle nie potrafię się z nią pogodzić na gruncie emocjonalnym. Nie wiem, czy świadczy to o mnie dobrze, czy źle, ale – obawiam się – niewiele mogę na to poradzić.

Jestem w stanie zgodzić się z Cedrem, że humanistyka jest generalnie mocno zrelatywizowanym obszarem (co, nawiasem mówiąc, jest w niej piękne), zaś w Krainie Interpretacji jest tyle zmiennych, że praktycznie nie da się po niej podróżować inaczej, niż błądząc, we mgle. Zgadzam się, że im silniejsza argumentacja, tym bardziej „prawdziwa” interpretacja. A jednak wciąż coś mnie gryzie. I najgorsze jest w tym wszystkim to, że nijak nie umiem tego skonkretyzować choćby w połowie tak umiejętnie, jak Cedro zrobił to u siebie.

No cóż. Miejmy tylko nadzieję, że inne zeszłoroczne upiory okażą się dla mnie nieco łaskawsze.




_______________
 *czasem, oczywiście, dla pieniędzy, ale umówmy się, że rozmawiamy tylko o tych twórcach, którzy istotnie mają coś do przekazania.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...