wtorek, 2 lutego 2016

They're tiny, they're toony...

fragment grafiki autorstwa Christophera Reaveya, całość tutaj.

Zamarzyło mi się napisanie notki o serialu Pinky & The Brain - jednej z najbardziej błyskotliwych animacji z lat dziewięćdziesiątych, w dodatku pośrednio powiązanych z moimi ukochanymi Looney Tunes. Przystąpiłem więc do wstępnego researchu i… Znacie to uczucie, gdy uparcie próbujecie wyciągnąć luźną nitkę z rękawa i po pewnym czasie orientujecie się, że spruliście sobie połowę swetra? Właśnie doświadczyłem czegoś bardzo podobnego. No bo tak - nie sposób napisać artykułu o Pinky & The Brain bez wyjaśnienia, skąd wziął się ten duet białych myszy usiłujących zdobyć władzę nad światem. A wziął się z animowanej antologii Animaniacs, która stanowi na tyle pasjonujący temat, że trudno byłoby mi się przy nim zatrzymać na poziomie telegraficznego skrótu. Żeby jednak napisać notkę o Animaniacs musiałbym wcześniej przybliżyć historię serialu Tiny Toon Adventures, bez którego Animaniacs nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Wszystko to jest ze sobą na tyle ściśle połączone, że pisanie o Pinky & The Brain byłoby budowaniem domu zaczynając od komina.

Oczywiście to jeszcze nie koniec - Tiny Toon Adventures również nie powstał w próżni. Żeby wyjaśnić genezę tej kultowej kreskówki musimy cofnąć się do ponurych czasów Mrocznej Ery Animacji, która rozpoczęła się pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku. Spowodowało ją kilka nakładających się na siebie czynników, z których najważniejszym było bankructwo największych studiów animacyjnych poprzedzone paroletnią agonią. To było straszne - twórcy animacji błąkali się od studia do studia, budżety na kolejne produkcje leciały w dół na łeb, na szyję, a takie warunki bynajmniej nie sprzyjały tworzeniu wysokiej jakości kreskówek… kreskówki zostały wygnane z sal kinowych do telewizji, która nie była w stanie zapewnić im tyle samo troski. Tryumfy święciły więc seriale silnie korzystające z limitowanej animacji (po co animować bohaterowi całą twarz, skoro można tylko usta?), w dodatku ich produkcja musiała być przystosowana do sezonowego cyklu emisyjnego stacji telewizyjnych, co wymuszało duży pośpiech w ich produkcji. Jakby tego było mało organizacje rodzicielskie zaczęły wywierać presję na producentach, by animacje były bezpieczne dla dzieci, posiadały morał, wyrugowane zostały z przemocy i tak dalej. Co z tego wynikło - wszyscy doskonale wiemy. Animacje z błyskotliwej rozrywki „dla każdego” stały się czymś w rodzaju fabularyzowanych spotów reklamowych promujących nowe zabawki dla dzieci, emitowanych w niedzielne poranki. Jasne, mieliśmy początek animowanych sitcomów w postaci sukcesów seriali Flinstones i Jetsones - produkcje ze stajni Hanna-Barbera wbrew pozorom odegrały w tym okresie kluczową rolę w utrzymaniu witalności tego medium - ale generalnie panowała potężna stagnacja (jeśli nie degeneracja) w tym segmencie.

Sytuacja zaczęła zmieniać się dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy - w bardzo krótkim przedziale czasu - dostaliśmy dwie niezwykle popularne produkcje animowane: The Little Mermaid oraz Who Framed Roger Rabbit?. Komercyjny sukces obu tych filmów sprawił, że producenci zaczęli na nowo interesować się tym gatunkiem, który - należycie potraktowany - okazał się zaskakująco dochodowym interesem. Jednym z nich był Steven Spielberg, którego, mam nadzieję, nikomu przedstawiać nie muszę. Spielberg zainteresował się klasycznymi bohaterami animacji w czasie pracy nad  Who Framed Roger Rabbit? - to właśnie dzięki licznym koneksjom reżysera Jurassic Parku otrzymaliśmy unikalną szansę na zobaczenie postaci Disneya, Warner Bros, MGM i wielu innych konkurujących ze sobą studiów na jednym ekranie. W 1989 roku weteran studia Hanna-Barbera Tom Ruegger, podówczas pracujący dla Warner Bros. Animation nawiązał współpracę ze Spielbergiem i jego studiem Amblin Partners celem stworzenia nowej animacji. Na pomysł wpadł ponoć Terry Semel, ówczesny producent wykonawczy Warner Bros, który chciał w ten sposób tchnąć nieco życia w skostniałą dywizję animacyjną koncernu Braci Warner. Początkowo Tiny Toon Adventures miało być filmem pełnometrażowym, który miał przedstawiać losy młodszych wersji klasycznych postaci Looney Tunes. Spielberg zawetował ten pomysł - chciał przyłożyć rękę do czegoś nowego, a nie odtwarzać stare pomysły. Stanęło więc na kompromisie - bohaterowie Tiny Toon Adventures o ile byli mocno wzorowani na Bugsie, Daffy’m et consortes, o tyle na ogół stanowili autonomiczne postaci. Pomysł na film ostatecznie ewoluował do postaci serialu telewizyjnego.

A był to serial, jak na tamte czasy, zaiste niezwykły. Nie z powodu bazowych założeń - małoletnie wersje ikonicznych postaci były wówczas dość mocno eksploatowanym motywem, robiły to i Muppety, i Tom i Jerry i nawet Flinstonowie. Prawdziwym przełomem była naprawdę wysoka jakość produkcji. Każdy odcinek Tiny Toon Adventures zawierał w sobie 25 000 klatek, w czasie gdy standardem było 10 000 klatek na jeden standardowy, dwudziestominutowy odcinek. Prosty rachunek pokazuje nam, że na jedną sekundę Tiny Toon przypadało ponad dwadzieścia klatek, w czasie gdy większość innych animacji operowała w granicach ośmiu. To naprawdę było widać i w porównaniu z TTA większość animowanych seriali z tamtego okresu wyglądała biednie. Oczywiście, żeby utrzymać odpowiednie tempo produkcji kilka studiów pracowało nad odcinkami symultanicznie - ogarnięcie wszystkiego przez jeden zespół animacyjny przy tak wysokiej jakości produkcji było zwyczajnie niemożliwe. W szczytowym okresie aż sześć różnych, rozrzuconych po całym świecie zespołów równolegle pracowało nad poszczególnymi sekwencjami. Dzieciaki oglądające na smużących ekranach telewizorów każdego tygodnia nowy odcinek prawdopodobnie nie widziały większej różnicy, ale na binge-watchu wybranych epizodów od razu rzuca się w oczy pewna rozbieżność w stylu i dynamice animacji. Po pierwszym sezonie jedna z ekip - kanadyjskie studio Kennedy Cartoons - odpadło z projektu wskutek zbyt niskiej jakości tworzonego materiału. 

Nim wyłoniono obsadę, Andrea Romano, reżyserka dźwięku, przesłuchała tysiąc dwieście aktorów i aktorek dubbingowych. Co ciekawe - i unikalne nawet dzisiaj - do zaaranżowania ścieżki dźwiękowej Tiny Toon Adventures zatrudniono prawdziwą orkiestrę. Warner Bros. początkowo nie chciało przystać na tak duży wydatek, ale Spielberg był nieugięty - jego ambicją było osiągnięcie standardów produkcyjnych porównywalnych do tych, którymi na początku lat pięćdziesiątych zeszłego stulecia cieszyli się Chuck Jones, Friz Freleng i Bob Clampett. I wiecie co? Do pewnego stopnia naprawdę mu się udało. Determinacja reżysera Indiany Jonesa sprawiła, że ekipa pracująca nad serialem miała naprawdę dużą swobodę twórczą i nie mniejsze środki do realizacji swoich pomysłów. Dzięki temu serial, choć operował dynamiką i estetyką typową dla programów dla dzieci, nie był bynajmniej pozbawiony elementów, którymi mogli cieszyć się także dorośli. Tiny Toon Adventures nigdy nie stroniło od nawiązań do kultury popularnej, komentarzy społecznych czy parodiowania innych programów.

Dla mnie, jako fanboja klasycznych animacji WB, największą rozkoszą były częste-gęste występy gościnne bohaterów ze stajni Looney Tunes - nie tylko tych najpopularniejszych, ale również częściowo zapomnianych, jak choćby para myszy Hubie i Bertie. Oczywiście mnie najbardziej ujęło przypomnienie Bosko i Honey, pierwszej pary regularnych bohaterów Looney Tunes - był to odcinek zatytułowany Fields of Honey, niesamowicie ujmujący kawałek animacji pokazujący, jak wiele szacunku i miłości do rodziny Looney Tunes mieli twórcy Tiny Toon Adventures. Nawiązań do klasycznych animacji Avery’ego i Jonesa jest zresztą w tej produkcji zatrzęsienie i dla kogoś, kto siedzi po uszy w tym temacie (czytaj: dla mnie) wyłapywanie wszelkich smaczków to przyjemność sama w sobie.

Ostatecznie serial przetrwał przez trzy sezony, po czym został, zastąpiony przez Animaniacs. Wcześniej jednak wydał na świat jeden spin-off The Plucky Duck Show w którym prezentowano wykrojone z serii macierzystej segmenty skupiające się na tytułowym kaczorku (plus bodaj jeden oryginalny odcinek stworzony specjalnie na potrzeby spin-offu), dwa odcinki specjalne, jeden długometrażowy film animowany oraz klika naprawdę niezłych gier video od Konami. Serial miał przyzwoitą oglądalność, a jego popularność daleka była od wyczerpania się, został więc zakończony najprawdopodobniej ze względu na Animaniacs, który miał w jeszcze większym stopniu inspirować się klasykami Looney Tunes, ale równocześnie być czymś znacznie bardziej autonomicznym twórczo. Czy i jak to wyszło - opowiem następnym razem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...