Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 kwietnia 2019

Nadzieja w konającym świecie

fragment grafiki autorstwa Simone di Meo.

Truizmem jest, że kultura popularna zawsze w jakimś wymiarze odzwierciedla zeitgeist miejsca, w którym powstaje. Jak cyberpunk, który uchwycił lęki przed nierównościami społecznymi, technologią i drapieżnymi korporacjami chwiejącymi porządkiem społecznym. Albo amerykańskie kino „antyterrorystyczne” działające jako okład na poczucie bezpieczeństwa obywateli i obywatelek USA zranione zamachem na World Trade Center. To się zawsze przesącza, nawet jeśli nie w bezpośrednich odwołaniach do konkretnych wydarzeń z historii najnowszej, to w ogólnym klimacie tekstów kultury, specyficznym zestawie motywów poruszanych w fikcji (oraz tym, w jaki sposób są poruszane) próbującej odwołać się do znajomych publice emocji. Nie tylko tych uniwersalnych, jak poczucie sprawiedliwości, zakochanie, gniew albo żądza zemsty, ale również tych bardziej subtelnych, kształtowanych przez czynniki społeczne. Lindsay Ellis stworzyła niedawno znakomity wideoesej o różnicach w przedstawianiu destruktywnej inwazji kosmitów na USA w hollywoodzkich filmach przed i po 9/11 – o ile w Dniu Niepodległości nonszalanckie wysadzanie ikonicznych budynków i symboli potęgi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nikogo nie szokowało i było po prostu spektakularnie efekciarską wizją, po jedenastym września tego typu zagrania były nie do pomyślenia, a i sam klimat wojny z kosmicznym zagrożeniem zmienił się z kowbojskiej przygody w rozpaczliwe szukanie ratunku i schronienia. Generalnie polecam ten materiał, jak i również wszystkie inne dzieła tej autorki.

Żyjemy w specyficznym momencie historii, gdy nieuchronnie zbliżająca się katastrofa naturalna spowodowana globalnym ociepleniem prędzej czy później uczyni naszą planetę miejscem nieszczególnie przyjemnym do życia. Przynajmniej dla większości jej mieszkańców, z których część będzie próbowała migrować w chłodniejsze rejony, psując humor tym geograficznie uprzywilejowanym (czyli, między innymi, tym nam). A jak Europejczycy i Amerykanie reagują na emigrację z południa i wschodu już wiemy – wzrostem rasowych, religijnych i etnicznych resentymentów, kulturowymi napięciami i pożywką dla różnych formacji autorytarnych i faszystowskich. Mieliśmy to w trakcie kryzysu uchodźczego, a w porównaniu z tym, co dopiero najdzie był to w zasadzie pikuś. Co znamienne, wciąż mamy trochę czasu na uniknięcie tego losu, jeśli tylko w ciągu najbliższych dekad uda nam się (nam, czyli ludzkości jako takiej) ograniczyć emisję węgla w skali globalnej i upowszechnić mniej destruktywne dla klimatu alternatywy pozyskiwania energii. Wymagać to jednak będzie bezprecedensowej koordynacji najpotężniejszych krajów, organizacji i korporacji na świecie oraz, w wielu przypadkach, radykalnych zmian ekonomicznych. Nawet w optymalnym klimacie politycznym byłoby to niewyobrażalnie trudne. W obecnym kociokwiku w zasadzie graniczy to z niemożliwością.

Nie piszę o tym, by kogokolwiek straszyć, ale generalnie nie wygląda to różowo. Stosunkowo niewiele osób świadomie zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – media, z oczywistych względów, nie garną się do bicia na alarm, a wielkim korporacjom zafiksowanym na krótkoterminowym zysku, również niekoniecznie jest na rękę, by zbyt wielu ludzi zaczęło awanturować się o emisję gazów cieplarnianych – a te, które sobie zdają często bagatelizują problem albo uznają, że nie będzie przecież aż tak źle (a będzie). Osobiście znajduję pocieszenie w tym, że jeśli dojdzie już do katastrofy klimatycznej, zmiany będą następowały stosunkowo powoli – to nie będzie tak jak w Mad Maksie czy Power Rangers RPM, że z miesiąca na miesiąc albo nawet roku na rok nasz świat zmieni się w wypaloną i jałową pustynię. Po prostu konsekwentnie będzie robiło się coraz gorzej i gorzej, ale przynajmniej przy odrobinie szczęścia będzie czas, by się przyzwyczaić i zaadaptować do nowych warunków. Tak, to jest, w moim przekonaniu, nasza największa nadzieja – że nie wylądujemy we wrzątku od razu, tylko będziemy się powoli gotować w coraz gorętszej zupie.

To jest właśnie świat, w którym w tym momencie żyjemy – świat kryzysów humanitarnych, ekonomicznych i klimatycznych. Popkultura, którą produkujemy odzwierciedla to na kilka sposobów. Najpopularniejszym jest, zdaje się, eskapizm – symboliczny powrót do idei, estetyk lat osiemdziesiątych (i wcześniejszych), bezpiecznych i znajomych, przynoszących komfort i schronienie przed wyzwaniami współczesności, który to proces opisałem w jednej z moich wcześniejszych blognotek. Uciekać przed zeitgeistem można jednak tylko do pewnego stopnia. Alienujące poczucie beznadziei i zagubienia w końcu musi znaleźć ujście w takich albo innych formach kulturowych. I w tej blognotce o tym właśnie chciałem porozmawiać.

Pod koniec dwa tysiące osiemnastego roku serwis Vox opublikował artykuł noszący tytuł Hopepunk, the latest storytelling trend, is all about weaponized optimism. Jego autorka, Aja Romano, opisuje w nim nowy nurt w kulturze masowej (albo estetykę – Romano nie potrafi się zdecydować) polegający na celebrowaniu nadziei i solidarności międzyludzkiej w obliczu zagrożenia. Brzmi krzepiąco, problem polega jednak na tym, że coś takiego jak hopepunk nie istnieje – a przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej chce autorka tego artykułu. Do powołania nowej formy kulturowej nie wystarczy bowiem post na tumblrze – potrzebny jest żywy ruch artystyczny eksplorujący daną formę kulturową. Takim ruchem był wspomniany wyżej cyberpunk, który posiadał skonkretyzowaną filozofię, ideologię i estetykę, a wszystkie te elementy były eksplorowane przez wielu różnych twórców tworzących między sobą siatkę powiązań oraz inspiracji. Innym podobnym ruchem był New Weird, nurt w anglojęzycznej fantastyce lat dziewięćdziesiątych, wokół którego toczył się żywy dyskurs i który dał rezultat w postaci wielu zajmujących tekstów kultury (nie tylko literackich).

W odróżnieniu od powyższych hopepunk nie ma własnej, nawet luźno zarysowanej ideologii poza bardzo nieskonkretyzowaną „nadzieją”. To bicie w dzwony pozbawione serca i puste wezwanie do działania – nie jakiegoś konkretnego, ale po prostu działania. Teksty kultury przywołane w artykule Voxa powstały wcześniej niż sam termin „hopepunk” (więc nie zostały przezeń zainspirowane) i trzeba sporych pokładów dobrej woli, by próbować dopatrzeć się w nich jakiegoś związku (a zatem ciężko mówić, że stanowią mocny fundament dla ewentualnego nurtu artystycznego). Sam termin hopepunk jest zresztą jedną z niezliczonych bezmyślnych derywacji cyberpunku, do dziś kompletnie obśmianych już jako próby stworzenia efektownej marketingowej szufladki dla każdej książki mającej jakieś pozory oryginalności. Fantasy o psach? Dogpunk. Science-fiction, w którym podróżuje się po Kosmosie za pomocą grzybów? Mushroompunk. Horror o odchodach, które uzyskały świadomość i zaczynają atakować swoich, nazwijmy to, producentów? Poopunk. I tak dalej… Nic zatem dziwnego, że cały ten „rewolucyjny nurt artystyczny” skończył jako zabawny nagłówek, z którego Twitter miał chwilę uciechy tuż przed Sylwestrem 2018 roku.

Hopepunk przywołuję nie po to, by nabijać się z osób traktujących ten mem poważnie, ale jako sygnał (jeden z wielu), że istnieje wśród odbiorców kultury popularnej widoczne zapotrzebowanie na poruszanie tych najbardziej palących problemów współczesności – wzrost nierówności społecznych, słabość władzy politycznej, radykalizmy powoli zawłaszczające kolejne obszary życia społecznego – i jakąś narracyjną rewoltę. I ta rewolta powoli następuje, na samych obrzeżach mainstreamu, bo to zwykle tam dzieją się rzeczy najciekawsze, niespętane (albo spętane w znacznie mniejszym stopniu) narracjami i formami kulturowymi sprzed trzydziestu, pięćdziesięciu czy osiemdziesięciu lat.

Jedną z takich narracji jest pierwsza połowa piątego sezonu serialu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Serial jest niemal idealnym przykładem tego, co wyżej niejasno określiłem jako „obrzeża mainstreamu”. Nominalnie jego akcja rozgrywa się w granicach Marvel Cinematic Universe, jednej z najbardziej dochodowych franczyz w historii kultury popularnej. Problemem jest jednak fakt, że dla Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. narracyjnie jest to nie korzyścią, a sporą przeszkodą. Fabuła serialu nie może za bardzo nadwyrężać status quo świata przedstawionego, ponieważ zniszczy to iluzję spójności uniwersum. Ikoniczne postacie na ogół nie mogą się w nim pojawiać bezpośrednio i aktywnie uczestniczyć w fabule, ponieważ mają one własne filmy (albo i seriale). Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. zmuszone jest więc do meandrowania wokół historii, które tworzy ktoś inny, często ostentacyjnie depcząc po palcach scenarzystom serialu. Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie twórcy zaczęli coraz śmielej uciekać z głównego uniwersum na rzecz innych planet albo światów alternatywnych.

Dobrym przykładem jest wątek rozgrywający się na przestrzeni siedmiu ostatnich odcinków czwartego sezonu, w całości osadzony w wirtualnej przestrzeni odtwarzającej alternatywną historię głównego świata, w której faszystowska organizacja HYDRA przetrwała i przejęła władzę nad Ziemią. To pozwoliło osobom odpowiedzialnym za fabułę Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. robić rzeczy, których nie były w stanie robić do tej pory – podkręcać stawkę, uśmiercać istotne postacie, dokonywać znaczących alteracji status quo. Pojawiła się przestrzeń do zaczerpnięcia głębokiego fabularnego oddechu, z której twórcy serialu skwapliwie skorzystali, dostarczając naprawdę interesujący wątek.

Pierwsza połowa piątego sezonu serialu rozgrywa się w podobnym środowisku – główni bohaterowie zostają wyrwani ze swojej rzeczywistości i umieszczeni w alternatywnej przyszłości, w której kula ziemska uległa zniszczeniu, a niedobitki ludzkości trafiły na stację orbitalną zarządzaną przez przedstawicieli autorytarnej rasy Kree. Tam, pozbawieni nadziei, ostatni przedstawiciele ludzkiej rasy stali się niewolnikami którym narzucony przez Kree reżim uniemożliwia zawiązanie jakiegokolwiek sensownego ruchu oporu. A nawet gdyby taki ruch powstał, to i tak Ziemia jest chmurą asteroid z jednym większym kawałkiem dryfującym wokół Słońca. Nie ma dokąd uciekać, nie ma o co walczyć, a jakikolwiek opór zakończy się śmiercią i ostateczną likwidacją rasy ludzkiej z kart historii.

Agenci S.H.I.E.L.D. nie są superbohaterami per se, choć niektórzy i niektóre z nich posiadają nadprzyrodzone moce. Zresztą, w miejscu, w którym się znaleźli wszyscy przedstawiciele rasy Kree górują nad nimi fizycznie, co w konsekwencji minimalizuje znaczenie tego typu talentów, ponieważ są one stosunkowo powszechne (nawet pośród ludzkich ocaleńców). W tym nowym świecie nie pełnią roli wybawców, którzy przybyli, by ocalić ludzkość i pomyślnie pokonać wroga tak, jak Avengers pokonali Ultrona czy inwazję Lokiego z pierwszego filmu. Są po prostu ludźmi. Tym, co ich wyróżnia nie są wyjątkowe moce czy wybitna inteligencja, ale to, że pochodzą z innego świata – takiego, w którym da się jeszcze odczuwać nadzieję. Największym wrogiem głównych bohaterów jest nie gwardia Kree, ale właśnie całkowita demoralizacja i apatia ostatnich przedstawicieli ludzkości, którzy przy odrobinie szczęścia solidarnej mobilizacji byliby w stanie odnieść zwycięstwo – ale brakuje im motywacji. I to właśnie dają im agenci, którzy nie tyle ratują mieszkańców stacji orbitalnej, ale pomagają im uratować samych siebie, zorganizować opór, nauczyć walki. Nie pojedyncze osoby (choć oczywiście na nich scentrowana jest narracja), ale cała społeczność.

Innym przykładem jest komiks Mighty Morphin Power Rangers. Seria, po dramatycznych wydarzeniach ze swojego jubileuszowego numeru i olbrzymim wydarzeniu celebrującym ćwierćwiecze marki wykonała nagły, zaskakujący zwrot akcji. Do tej pory fabuła komiksu stanowiła luźny retelling pierwszego, najbardziej ikonicznego, sezonu serialu, a jego fabuła nie za bardzo odbiegała od zwyczajowej formuły Power Rangers, czy szerzej – konwencji komiksu superbohaterskiego, w którym mamy drużynę, złowieszczą antagonistkę i świat do uratowania przez małą grupę wybitnie uzdolnionych jednostek obdarowanych nadprzyrodzonymi mocami. Akcja Beyond the Grid skupia się natomiast na dużej grupie Power Rangers z różnych epok serialu, którzy wskutek bardzo skomplikowanych i w tej chwili nieistotnych dla nas wydarzeń wylądowali w innym uniwersum. Świat, do którego trafili odcięty jest od Morphing Grid, życiodajnej energii zapewniającej witalność wszystkiemu we Wszechświecie (oraz moce wszystkim inkarnacjom Power Rangers) i wypełniony zdesperowanymi cywilizacjami terroryzowanymi przez potężnego antagonistę. Power Rangers, którzy trafili do tego dogorywającego i pozbawionego nadziei Wszechświata również zostają niemal całkowicie pozbawieni mocy i skazani na desperacką walkę o przetrwanie w obcym, zapadającym się w sobie uniwersum.

Beyond the Grid to komiks bardzo odmienny od tego, którym Mighty Morphin Power Rangers był do tej pory. Całkowicie zmienia się jego obsada, ton, konwencja, dynamika, a nawet sposób prezentowania postaci. Nagle przestał być to bardzo klasyczny komiks o superbohaterach, a stał się opowieścią o zwyczajnych ludziach dzielących się swoimi słabościami i lękami, którzy pracują razem, by przynieść umierającemu Wszechświatowi odrobinę nadziei. Podobnie jak w przypadku agentów S.H.I.E.L.D. ich walka skupia się mniej na biciu podwładnych Głównego Złego, a bardziej na uczeniu innych organizowania się, naprawianiu ich systemów obronnych, pomaganiu w odbudowie zniszczonych światów, dzieleniu się technologią i zasobami oraz szukaniu sposobów na odwrócenie rozpadu uniwersum. Klasyczne elementy (walki, knucie antagonisty) pojawiają się raczej na zasadzie obligatoryjnej fabularnej kości ogonowej.

Przywołałem obie te narracje - Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. oraz Power Rangers: Beyond the Grid – ponieważ łączy je wiele rzeczy. Obie są wyrzuconymi poza mainstreamowy nawias odpryskami bardzo dochodowych w swojej „kategorii wagowej” franczyz. Obie wywodzą się bezpośrednio z najpopularniejszych ostatnio narracji superbohaterskich, ale porzucają tę konwencję, by opowiedzieć inną historię. Porzucają w bardzo dosłowny sposób, literalnie przenosząc superbohaterów do innej rzeczywistości, w której działają inne reguły i rozwiązywanie problemów starym sposobem nie jest już opcją. A przy tym wszystkim, w znacznym stopniu odzierają ich z tego, co do tej pory stanowiło o ich wyjątkowości. Obie opowiadają o umierającym świecie i próbie odnalezienia się w nim. Obie – i to właśnie wydaje mi się kluczowe – zmieniają optykę sił, przenosząc ją z wybitnej jednostki na zwyczajne masy.

Zanim przejdę dalej, chciałbym opowiedzieć Wam rozróżnieniu dwóch filozofii społecznych, które w swojej książce The Capacity Contract poczyniła Stacy Clifford Simplican. Autorka, poruszając problem wykluczania osób z niepełnosprawnościami z demokratycznego systemu społecznego, stworzyła podział na dwa różne sposoby myślenia o społeczności jako takiej. Pierwszym z nich jest „społeczność siły”, w której osoby przynależące do jakiejś społeczności ocenia się przez pryzmat ich szeroko rozumianej przydatności. Pomyślcie o drużynie sportowej, w której poczucie solidarności opiera się w większości na tym, co każdy zawodnik może wnieść do zespołu – tych najsprawniejszych, najsilniejszych i najbardziej utalentowanych wystawia się do pierwszego szeregu, a tych słabszych utrzymuje na ławce rezerwowych i motywuje do tego, by za wszelką cenę starali się dorównać najlepszym, bo główną miarą ich miejsca w tej społeczności jest użyteczność dla niej.

Drugim rodzajem myślenia o relacjach społecznych jest, wedle, Simplican, „społeczność wrażliwości”, konstruowana nie z powodu użyteczności jej członków i nie mierzona taką miarą, ale istniejąca dlatego, że każde z nas zawsze, w jakimś momencie życia, w jakimś sensie jest wrażliwa, bezbronna i bezradna, więc potrzebujemy siebie nawzajem, by przetrwać. Nie dzięki wyjątkowej sile niektórych z nas, ale dzięki jednoczącej wszystkich słabości. Istnieją oczywiście osoby święcie przekonane, że doszły do wszystkiego wyłącznie własnymi siłami, ale – o ile nie zostały porzucone jako niemowlęta na bezludnej wyspie i od tamtego momentu nigdy nie zetknęły się z cywilizacją – nie mają racji. Siła, talent czy użyteczność nie zjednoczą nas wszystkich, bo nie wszyscy są również silni, utalentowani czy użyteczni. Słabość jest natomiast czymś uniwersalnym – na początku życia jesteśmy niemal całkowicie zależni od otaczających nas osób, później również potrzebujemy innych, a inni potrzebują nas – ponieważ wszyscy i wszystkie znamy poczucie bycia słabym i bezbronnym. Każde z nas ma kogoś, od kogo jest zależne (w jakimkolwiek stopniu, w jakimkolwiek sensie – finansowym, emocjonalnym, politycznym) i każde z nas ma kogoś, kto jest od niego albo niej zależne. Wszyscy mamy słabości, z którymi pomóc nam mogą inni ludzie i wszyscy jesteśmy tymi „innymi ludźmi”, którzy pomagają komuś z jego albo jej słabościami.

Mikrospołeczności superbohaterów są społecznościami siły – unifikuje je wyjątkowość ich członków i członkiń. Do Avengers przynależą wyłącznie jednostki wybitne – wybitnie inteligentne, wybitnie uzdolnione, obdarzone wybitnymi umiejętności, wybitnie arystokratyczne, wybitnie wyszkolone. Nie ma tam miejsca dla osób o niższej inteligencji, niepełnosprawnych, niewytrenowanych (chyba, że mają jakąś inną wybitną cechę niwelującą ich słabość). To elita silnych stojąca na straży całego świata słabych, od którego oddzielona jest symboliczną i społeczną granicą. W filmach Marvela ludność cywilna jest – szczególnie po odejściu Jossa Whedona, który miał wiele wad, ale przynajmniej rozumiał, że superbohaterowie są dla ludzi, nie dla samych siebie i zawsze podkreślał to w swoich filmach o Avengers – nieistniejąca. Ulice stolicy Wakandy przez większość czasu są puste, podobnie jak lotnisko, na którym rozegrała się walka z Captain America: Civil War. Ludność cywilna nie jest interesująca ani dla twórców filmów o superbohaterach, ani dla samych superbohaterów – nie są oni bowiem częścią społeczności wrażliwości. O ile Power Rangers z reguły są tu znacznie bardziej elastyczni (z przyczyn, o których pisałem wcześniej w tym miejscu), esencjonalnie nadal są opowieścią o społeczności siły, która chroni narracyjnie nieistotnych słabych.

Ktoś może napisać – no cóż, taka jest przecież konwencja historii o superbohaterach. I ten ktoś miałby całkowitą rację. Dlatego właśnie uważam, że historie superbohaterskie mają swoje limity. Zgadza się, historia o superbohaterze może być osadzona w konwencji fantasy, fantastyki naukowej, horroru, kryminału, kina kopanego i tak dalej – zawsze będzie jednak opowieścią o wybitnej jednostce stawianej wyżej od reszty z nas, jednostce, której potrzeby, ambicje i aspiracje mają największy priorytet. Konwencja superhero nie jest zdolna do opowiedzenia historii eksplorującej ideę społeczności wrażliwości, ponieważ jest z nią niekompatybilna i dopiero po odrzuceniu wszystkich swoich elementów definiujących, po dosłownym wrzuceniu w inną rzeczywistość – dopiero wtedy jest się w stanie otworzyć na tego typu narrację.

Dlatego potrzebujemy nowych form kulturowych, które pomogą nam opowiedzieć historie rezonujące z naszymi współczesnymi odczuciami. Jako cywilizacja, jeszcze nigdy nie byliśmy w dokładnie takiej sytuacji jak teraz. Nie tylko z powodów wymienionych przeze mnie na początku tej blognotki, ale też z wielu innych. Możemy próbować zaadaptować na nasze potrzeby konwencje i formy kulturowe, ale one mają swoje ograniczenia, bo powstały jako narzędzia oswajające inne emocje i lęki społeczne. Hopepunk nie istnieje jako taka forma kulturowa, artystyczny nurt albo szkoła literacka – istnieje jednak jako potrzeba oswojenia emocji, z którymi jako społeczeństwo, zmagamy się w tym konkretnym momencie naszej historii. Zastanawiam się, czy ta potrzeba okaże się na tyle silna, by przełamać i ostatecznie odrzucić dominującą w kulturze masowej dyktaturę superbohaterszczyzny. Choć wpływ mediów na sposób myślenia mas jest rzeczą w znacznej mierze niemierzalną, będę się upierał przy tym, że potrzebujemy historii skupiających się nie na pojedynczych aktach bohaterstwa wybitnych jednostek działających w myśl społeczności siły, ale masowych ruchach wrażliwych i słabych jednostek, które traktują te przymioty jako platformę do porozumienia i zjednoczenia. 

sobota, 28 stycznia 2017

MCU. 21 – Agents of S.H.I.E.L.D. sezon 3

fragment grafiki autorstwa MaclimesZero, całość tutaj.

Nie lubię tego serialu – nigdy tego nie ukrywałem. Drażni mnie w nim przede wszystkim fakt, że Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. to serial zaprojektowany po to, by był fajny. By miał one-linery posiadające reprodukcyjny potencjał memetyczny. By miał gagi o takiej strukturze, by bardzo łatwo dało się je ująć w eleganckie ramy tumblrowego gifsetu. By postaci miały między sobą relacje skutkujące jak najgęstszą siecią potencjalnych pairingów eksplorowanych przez setki, jeśli nie tysiące autorek i autorów fanfików. Niestety przy tym wszystkim serial zapomina o tym, co powinno być dla niego priorytetem – o posiadaniu interesującej fabuły. Bez niej wszystkie te wymienione przeze mnie wyżej zagrywki na nic się nie zdają, bo widz, zamiast zachwycać się nawiązaniami do popkultury czy ciętymi dialogami zasypia albo irytuje się głupotą i nieporadnością bohaterów, zbyt rozwodnioną intrygą oraz dziurami fabularnymi. 

Mimo wszystko jednak trzeci sezon zaczął się w zaskakująco udany sposób. Jak pamiętamy z końcówki drugiej serii, terrigen – substancja uaktywniająca u niektórych osób nadprzyrodzone moce – dostała się do żywności spożywanej przez niczego niepodejrzewających obywateli, przez co S.H.I.E.L.D. ma ręce pełne roboty z namierzaniem ludzi, którzy z dnia na dzień zyskali nadprzyrodzone umiejętności. Dzięki temu w końcu, po dwóch długich latach, poczułem, że oglądam serial rozgrywający się w uniwersum Marvela, a nie pseudoszpiegowski thriller, którego akcja mogłaby toczyć się w dowolnym settingu – w końcu pojawiły się rasowe wątki superbohaterskie, dwie postaci z pierwszoplanowej obsady posiadały supermoce, a struktura serialu zaczęła dopuszczać odważniejsze, mniej konwencjonalne motywy, jak choćby wyprawy na inne planety. Przez jeden krótki moment wierzyłem, że Agents of S.H.I.E.L.D. wyszedł w końcu na prostą i od teraz będzie już tylko lepiej. 

Przeliczyłem się, oczywiście. Serial dość szybko porzucił ten nowy kierunek i wrócił na swoje dawne tory. Mamy więc nudne szamotanie się z Hydrą, na czele której stanął Ward, nudne porachunki z agencją rządową powołaną do zajęcia się problemem Nieludzi i dość wymuszone dramaty między niektórymi bohaterami. Zniesmaczył mnie choćby sposób, w jaki potraktowany został cały motyw ACTU, który – po odegraniu niemałej roli w wątku głównym – został zapomniany w chwili śmierci szefowej całej tej organizacji. Rosalind była całkiem interesującą postacią, jej chemia z Coulsonem miała spory potencjał... więc oczywiście została zabita po to, by popędzić do przodu fabułę i dać głównemu bohaterowi motyw do radykalniejszych działań. Jedyne, co się poprawiło to tempo – poszczególne wątki nie są przeciągane w nieskończoność, dzięki czemu ogląda się to mimo wszystko lepiej, niż poprzednie sezony. Druga połowa sezonu skupia się na prastarym Inhumanie, który powraca na Ziemię, by zaprowadzić na niej swoje rządy, co teoretycznie powinno być interesujące. Niestety nie jest, bo rzeczony Inhuman przejął ciało litościwie odstrzelonego nam Warda, przez co aż do finału serii zmuszeni jesteśmy oglądać drewniane aktorstwo Bretta Daltona. Przysięgam, jeśli ten aktor jakimś cudem powróci raz jeszcze, to ze złości zjem swojego laptopa. 

Kolejny rozczarowaniem była obiecana nam rok temu drużyna Secret Warriors, na czele której miała stać Mary Sue Skye Tremors Daisy Quake Johnson Potts Dementia Raven Way. Złożona z osób obdarzonych nadludzkimi mocami jednostka do zadań specjalnych miała być długo oczekiwanym powiewem świeżości. W praktyce drużyna zbiera się prawie cały sezon, ma dosłownie jedną(!) wspólną akcję, po czym idzie w rozsypkę. Co gorsza, ostatnie minuty finałowego odcinka tego sezonu bynajmniej nie zwiastują jej rychłego powrotu. Cała para poszła zatem w gwizdek – znowu! – a szkoda, bo nowi bohaterowie naprawdę mają spory potencjał, który nie został w pełni wykorzystany. Dostajemy za to więcej Lincolna – Inhumana, którego poznaliśmy już wcześniej, a który jest jedną z najbardziej irytujących postaci w całym serialu (a to już o czymś świadczy!). Lincoln nie dość, że nie posiada ani interesującej motywacji, ani ciekawego charakteru, ani fajnych relacji z innymi postaciami, to na dodatek zachowuje się w sposób wyjątkowo głupi i nieprzemyślany nawet jak na niewygórowane standardy Agents of S.H.I.E.L.D., przez co pakuje całą drużynę w różne kłopoty. 

Dla równowagi opowiem może, co mi się w tym sezonie podobało, bo – wbrew pozorom – trochę tego było. O lepszym tempie akcji i nowych, sympatycznych bohaterach drugoplanowych już wspominałem, do tej wyliczanki dodałbym jeszcze paramilitarną organizację napędzaną nienawiścią w stosunku do Inhumans, która odegrała drobną rolę w fabule. Był to mały wątek, ale w interesujący sposób rozbudował świat przedstawiony oraz dodał nową frakcję, z którą agenci S.H.I.E.L.D. będą musieli liczyć się w przyszłości. Wątek Lasha – tajemniczego Nieczłowieka, który polował na swoich pobratymców – początkowo również był bardzo ciekawy, bo zwiastował pojawienie się jakiejś nowej, potężnej siły, a moce Lasha i jego możliwości bojowe czyniły z niego niebezpiecznego przeciwnika... ale po ujawnieniu tożsamości i motywów postępowania tej postaci znowu wszystko skończyło się dość standardowo, czyli nieklimatycznie. Bardzo podobała mi się również planeta, na której uwięziony był Hive – taki niespodziewany konwencyjny przeskok do kosmicznego sci-fi był bardzo, ale to bardzo przyjemnym urozmaiceniem. Odcinek, w którym poznajemy losy Simmons uwięzionej na tym obcym świecie był jednym z najlepszych epizodów właściwie całego serialu... ale i w tym przypadku dał o sobie znać brak wyobraźni scenarzystów. Bo kogo spotyka na obcej planecie Simmons? Amerykańskiego kosmonautę, który zaginął dziesięć lat wcześniej. Nie kosmitę, nie przybysza z innego wymiaru, nawet nie cudzoziemca, tylko współczesnego sobie rodaka. Który – dodajmy – mimo dekady spędzonej w samotności i skrajnie niebezpiecznych warunkach zachował wszystkie kompetencje społeczne i równowagę psychiczną. I jest grany przez trzydziestoletniego aktora (przypominam, że przed rozpoczęciem akcji serialu spędził w odosobnieniu dziesięć lat), ponieważ oczywiście, że tak. 

Serial otrzymał zamówienie na kolejny sezon - w chwili, w której piszę te słowa jesteśmy już na półmetku czwartego sezonu - toteż niestety zmuszony będę jeszcze przez przynajmniej rok śledzić losy agentów S.H.I.E.L.D. No dobrze, nie tyle „będę zmuszony”, bo mogę przestać w dowolnym momencie i dać sobie spokój z oglądaniem czegoś, co w oczywisty sposób nie przynosi mi satysfakcji z lektury. Wciąż mam jednak nadzieję, że coś zaskoczy i Agents of S.H.I.E.L.D. stanie się przynajmniej znośną produkcją. Bo naprawdę ma ku temu zadatki – w swoich najlepszych momentach to jest bardzo przyjemna rzecz i gdyby tylko scenarzyści bardziej skupiali się na tworzeniu inteligentnego scenariusza, a mniej na ogłupianiu bohaterów, byle tylko zmusić ich do określonych zachowań byłoby całkiem fajnie. Z sezonu na sezon mam coraz mniejszą nadzieję, że to kiedykolwiek nastąpi... ale wciąż ją mam. 

sobota, 12 października 2013

Mali agenci Wielkiego Brata

fragment grafiki autorstwa Andy'ego Parka, całość tutaj.

Od samego początku śmiałem się z Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Mając licencje na całe stado mniej lub bardziej znanych superbohaterów, Marvel decyduje się na stworzenie serialu o grupie totalnych, pozbawionych nadprzyrodzonych umiejętności, no name’ów. Nie wiem jak wy, ale gdy ja decyduję się oglądać serial rozgrywający się w kinowym uniwersum Marvela, oczekuję serialu o ludziach z supermocami – a nie niewydarzonego procedurala o tajnych agentach. W dodatku ewidentnie skleconego z pospiesznie przeredagowanych scenariuszy jakiegoś niezrealizowanego serialu, które ktoś wyciągnął z archiwum i uznał, że się nada. Po premierze okazało się, że wyszło na moje, bo powstał serial po prostu strasznie słaby, źle napisany, głupio rozplanowany, sztampowy i jadący na popularności kinowej marki. A nie tego oczekiwałem po pierwszym marvelowym serialu z prawdziwego zdarzenia.

Jest jednak coś, co mnie w Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. denerwuje znacznie bardziej, niż drętwe aktorstwo, toporny scenariusz, nieśmieszne gagi i karykaturalny wręcz schematyzm. Powyższe wady serial częściowo przykrywa sporym jak na telewizyjną produkcję budżetem (casus Avengers, których też uratowała widowiskowość – jedyny mocny punkt filmu). O wiele gorszy – dla mnie – jest bardzo silny ładunek… Hmm, chyba muszę tu użyć słowa „propagandowy”, bo żadne inne nie przychodzi mi na myśl. Gdyby Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. był po prostu słabym serialem, najpewniej w ogóle nie poświęciłbym mu notki i nie zawracałbym sobie nim głowy. Nie on pierwszy i nie ostatni – fakt, mnie, jako fana komiksów spod znaku Marvela niski poziom serialu boli szczególnie, ale przecież tego się należało spodziewać. Serial robiony chybcikiem, na wariata, w pół roku, nie miał prawa być dobry. Problem polega na tym, że memy jakie Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. propaguje na przestrzeni fabuły są po prostu żenujące w tym sensie, że otwarcie łaszą się amerykańskiemu Wielkiemu Bratu – i robią to w sposób tak toporny i rzucający się w oczy, że to aż boli. 

Najbardziej uderzyło mnie to podczas lektury trzeciego odcinka, w którym padają pamiętne słowa Skye będące odpowiedzią na „They’re Big Brother”, które wypowiada villian of the week. Bohaterka odpowiada na to: „Maybe, but they're the nice Big Brother, who stands up for his helpless little brother”. I przyznam, że w tym momencie o mało nie doznałem paskudnej kontuzji spowodowanej zbyt silnym facepalmem. Oto amerykańska agencja rządowa, nielegalnie przekraczająca granice państwa, z którym nie ma podpisanej umowy ekstradycyjnej, atakuje jego obywateli, zakłada podsłuchy i wszczyna strzelaniny staje się w opinii Skye spolegliwym Wielkim Bratem, który opiekuje się młodszymi, nieporadnymi braciszkami. W kontekście wątku Skye – mieszkającej w vanie haktywistki przynależącej do pozarządowej organizacji sprzeciwiającej się inwigilacyjnym tradycjom amerykańskich służb specjalnych. W tym momencie poszedł drugi facepalm, ale tym razem nic mi się nie stało, bo szczęśliwie z wrażenia nawet nie trafiłem w głowę. Wątek Skye rozwija się w tym momencie w sposób strasznie sztampowy (jak zresztą każdy wątek w tym serialu) i, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przepowiedzieć, co się w nim stanie dalej. Otóż Skye, rozdarta pomiędzy lojalnością wobec S.H.I.E.L.D., a Rising Tide (to ci haktywiści, serialowa wersja Anonymousów) ostatecznie, po wielu wahaniach, opowie się za tymi pierwszymi. Szczególnie, że do tej pory Rising Tide są przedstawiani jako złowieszcze, enigmatyczne zagrożenie, które uwiodło biedną, niewinną, poszukującą rodzinnego ciepła Skye, zaś S.H.I.E.L.D. to ciepła dobrotliwa rodzina, Wielki Brat otaczający ją i innych maluczkich braterską protekcją.

Po obejrzeniu tego epizodu, przypomniałem sobie fabułę pilota serialu – i już tam można było dostrzec pierwsze oznaki laurkowatości. Ostatecznie villianem tygodnia był tam bezrobotny czarnoskóry mężczyzna, prostoduszny przedstawiciel klasy robotniczej, który wpada w amok wskutek długiego kontaktu z futurystycznym szpejem, który nosił przyklejony do ręki - domyślam się, że w ten właśnie sposób panowie biznesmeni patrzą na członków ruchu Occupy Wall Street. Tu się z kolei czepiam tego, że generalnie empatyzujemy z tym bohaterem, zaś scenariusz dość precyzyjnie kreśli nam jego osobę i jego problemy ze znalezieniem pracy i wychowywaniem syna – ale pointa wygląda tak, że te jego życiowe problemy pozostają nierozwiązane. Odcinek kończy się tak, że facet obrywa jakąś obezwładniającą bronią zmajstrowaną przez agentów i… tyle. Żadnego domknięcia tego wątku, któremu poświęcono relatywnie dużą część odcinka. Kłopoty szarego człowieka, który dał się złapać w grawitacyjną studnię nadprzyrodzonych problemów zdają się kompletnie nie interesować scenarzystów, przez co ów bohater staje w szeregu  z innymi bad guy’ami zaprezentowanymi dotąd w serialu. A nawet gorzej – jego postawa została przedstawiona w negatywnym świetle, obdarzony chwilowymi supermocami robotnik stał się w oczach scenarzystów (i, pośrednio, widza) wichrzycielem bezsensownie burzącym ustalony porządek. Moja interpretacja tej fabuły wygląda cokolwiek paskudnie – oto sfrustrowany pracownik fizyczny, który wyraża wściekłość z powodu niemożności poprawienia poziomu życia swojego i samotnie wychowywanego syna jest zagrożeniem, które trzeba stłumić. O tym, że jest tylko objawem choroby (kryzysu) nie ma ani słowa.

Wkurza mnie to, ponieważ serial propaguje taki obraz świata, w którym służby specjalne zajmujące się, w dużej części, inwigilacją są przedstawiane w pozytywnym świetle, zaś społeczne ruchy na rzecz obrony prywatności i wolności słowa jako terroryści podnoszący rękę na Amerykańską Demokrację. Ja wiem, że to jest jak najbardziej dopuszczalna konstrukcja fabularna i zapewne wyszło to przypadkiem, ale w kontekście naszych czasów i tego, co się dzieje na świecie, a przede wszystkim w USA – ujawnianie afer związanych z inwigilacją obywateli przez rządy ich państw oraz innych mocarstw – coś takiego musi wyglądać jak laurka wystawiona jankeskiemu rządowi. Owszem, podsłuchujemy was, inwigilujmy, wiemy wszystko o każdym obywatelu naszego kraju, ponieważ każdemu z was możemy zajrzeć przez okno i na skrzynkę mailową – ale to dla waszego własnego dobra, zwykła braterska ochrona malutkich, głupiutkich braciszków. Łatwo jest zaufać Wielkiemu Bratu, jeśli ma on seksowną sylwetkę agenta Warda czy agentki Simmons. Albo dobrotliwe, ojcowskie oblicze Coulsona. Ciekawi mnie tylko, na kogo nasi dzielni mali wielcy agenci zapolują w kolejnym odcinku. Edwarda Snowdena? Bradley’a Manninga?

Bezwiednie porównuję pod tym względem Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. z innym przygodowym proceduralem o podobnej formule – Warehouse 13 – i widzę tam zupełnie inne, bardziej odpowiadające mi podejście. Otóż zarządzający Magazynem Regenci to w większości grupa zatroskanych (i zakonspirowanych) obywateli z niższej klasy średniej – nauczyciele, podrzędni pracownicy firm farmaceutycznych, kierownicy supermarketów – obdarzeni niskim prestiżem społecznym, ale dzierżący pieczę nad najpotężniejszymi zasobami świata, które przezornie ukrywają przed wielkimi, potężnymi i wpływowymi. społeczeństwo obywatelskie, jak się patrzy. Wprawdzie mocno zrelatywizowane – bo Regenci są w serialu przedstawieni jako grupa bardzo bezwzględna, niecko skostniała i archaiczna – ale to jeszcze lepiej, bo pokazuje, że świat wcale nie jest czarno-biały. W każdym razie, da się. 

Wiem, że po lekturze tej notki część z czytelników zarzuci mi doszukiwanie się jakichś głębszych, nieistniejących przesłań, czepiania się na siłę, nadmiernego „upolityczniania” popkultury czy nadinterpretacji. Trudno, nie będzie to pierwszy raz. Ja problem widzę i mam zamiar o tym pisać, a jeśli komuś się to nie spodoba – będzie mi z tego powodu bardzo, ale to bardzo wszystko jedno. Co wcale nie oznacza, że nie podejmę ewentualnej polemiki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...