Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arjen A. Lucessen. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arjen A. Lucessen. Pokaż wszystkie posty

środa, 28 listopada 2012

RP#1: Podsumowanie

fragment grafiki autorstwa Martina Stranki, całość tutaj.

I oto jest – po dwudziestu notkach (plus wstęp) nadszedł czas na zakończenie tego potężnego blogowego przedsięwzięcia. Pierwsze rekolekcje popkulturowe oficjalnie uważam za zamknięte.

Jak je oceniam? Na pewno włożyłem w nie sporo pracy, ale myślę, że się opłaciło. Nie tylko dla stałych czytelników bloga – którzy, podejrzewam, w dużej części raczej nie byli zbyt zainteresowani rozbieraniem na części pierwszej było, nie było, niszowej rock opery – ale przede wszystkim dla mnie. Opracowując kolejne notki zdołałem w znacznym stopniu pogłębić zrozumienie The Human Equation, które do tej pory odbierałem bardziej na poziomie emocjonalnym, niż analitycznym. Żeby nie było niedomówień – dalej je tak odbieram, zawsze łzy stają mi w oczach pod koniec tego niezwykłego muzycznego misterium i nie mam najmniejszego zamiaru się tego wstydzić. Teraz jednak udało mi się usystematyzować całość, poukładać ją sobie w głowie, co sprawiło, że dzieło Lucassena budzi we mnie jeszcze większy podziw i uznanie.

Co dalej? Oczywiście, po krótkim urlopie wracam do regularnego blogowania, a tymczasem zaczynam się zastanawiać, o czym traktować będą kolejne rekolekcje? Bo że kolejne rekolekcje będą, to nie ma nawet najmniejszych wątpliwości, pytanie tylko, jaki tekst kultury popularnej będzie ich przedmiotem? Mam kilka typów. Najbardziej kuszący wydaje trzeci sezon serialu Torchwood, który – podobnie jak The Human Equation – też podzielony jest na rozdziały-dni. Mam też chrapkę na Dear Esther, serial Metal Hurlant Chronicles czy komiksową serię Planetary. A zatem – pomysłów jest co niemiara (a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś ciekawe propozycje, zapraszam do podzielenia się w komentarzach), pozostaje tylko pytanie – kiedy, u diabła, mam niby to zrobić? Największą wadą rekolekcji jest ich czasochłonność, przygotowanie pierwszych blogowych rekolekcji popkulturowych zajęło mi kilka naprawdę pracowitych tygodni i nie jestem pewien, czy w najbliższym czasie będę miał ochotę na taki maraton. Oczywiści kolejne raczej nie będą tak obszerne, jak te tutaj – choć jeśli skuszę się na Planetary notek będzie niemal trzydzieści. Jej. Trzydzieści grubaśnych notek. Nie dam rady. Albo dam, ale się wypalę. Tak czy inaczej – muszę spróbować.

niedziela, 4 listopada 2012

Posłuchaj od deski do deski

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Słuchanie muzyki podczas czytania książek to zjawisko tyleż ciekawe, co kontrowersyjne. Ja sam jestem namiętnym słuchaczem doksiążkowym i nie wątpię, że wiele osób zaglądających na mojego bloga podziela tę zdrożną, acz arcyinteresującą metodę pogłębiania doznań związanych z dobrą czy nawet średnią lekturą.

Kontrowersje biorą się oczywiście z tego, że książka to medium wybitnie nieme. Film, teatr, opera, gra komputerowa – w tych mediach muzyka pełni mniej lub bardziej integralną rolę w kreowaniu doznań, jakich doświadcza odbiorca. W literaturze – tradycyjnej, ale i graficznej (komiksy) – tak bezpośrednich bodźców słuchowych doświadczać po prostu się nie da. Oczywiście – w niektórych powieściach są bogate opisy muzyki, jaką słyszą lub wykonują bohaterowie, niektórzy pisarze posuwają się też do umieszczania nut w swoich utworach tak, by ciekawy czytelnik mógł zagrać sobie daną melodię, na przykład na cymbałkach. Tyle, że to, moim przynajmniej zdaniem, pomysły nietrafione. Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, jak to kiedyś powiedział ktoś mądry. Ciekawym zabiegiem byłoby dołączanie do książek dedykowanych im soundtracków, ale poza jednym przypadkiem (jakaś praca Le Guin, tytułu nie pomnę) nie słyszałem o tego typu eksperymentach. Dlatego też miłośnicy słuchania muzyki podczas lektury muszą ratować się własną pomysłowością.

Generalnie wygląda to tak, że kiedy mam już chwilę wygospodarowaną na słodkie sam na sam z książką, do której zalecałem się od pewnego czasu, z reguły postanawiam umilić sobie ten niewątpliwie romantyczny moment adekwatną ścieżką dźwiękową – czy to sączącą się z głośników komputera, czy to ze słuchawek leciwego, ale wiernego mimo lat odtwarzacza mp3. Oczywiście dobór repertuaru różni się w zależności od pozycji, jaką właśnie obdarzam swoją atencją, choć generalnie kieruję się zasadą, że dobór powinien być intuicyjny i odnosić się raczej do utworów lub kompilacji czysto akustycznych, bo nie lubię, gdy głos wokalisty wkręca mi się w linię narracyjną, szczególnie, gdy czytam coś trudniejszego, choć i od tej zasady są oczywiście wyjątki. Gdy czytam Diunę lub którąś z jej zdecydowanie zbyt licznych kontynuacji na moim odtwarzaczu uwija się ścieżka dźwiękowa do gry Journey batuty Austina Wintory, a to z tego powodu, że soundtrack metafizycznej gry komputerowej rozgrywającej się na pustyni świetnie koresponduje z fabułą metafizycznej powieści, której akcja rozgrywa się na pustynnej planecie. Ta sama zasada odnosi się do soundtracku Assassin’s Creed II i Imienia Róży Eco oraz ścieżki muzycznej Jessiki Curry do gry Dear Esther, która pogłębia mi lekturę joyce’owskiego Ulissesa. Z innych ciekawszych propozycji mam ost Michaela McCanna do gry Deus Ex: Human Revolution, który robi za podkładkę muzyczną do odświeżanej sobie właśnie bibliografii Dicka, dyskografia poczciwego Star One do przygód nie mniej poczciwego harrisonowskiego Stalowego Szczura czy przecudnie kosmopolityczno-kosmiczno-filozoficzne rozbudowane kompozycje Guilt Machine, które przygrywają mi przy kolejnej, sto czterdziestej ósmej lekturze Gry Endera. 

Nie wszystkie wybory są jednak tak oczywiste i bazujące na pierwszych skojarzeniach. Długo szukałem satysfakcjonującego tła muzycznego do czytanych właśnie Opętanych Palahniuka, w końcu doszedłem do wniosku, że tutaj pasuje chyba tylko stare dobre The Dresden Dolls  dark fantasy Karla E. Wagnera ma skłonność wzbudzania we mnie chęci do odpalenia jakiegoś dynamicznego elektronicznego kawałka, dukajowski Lód utkwił mi muzycznie gdzieś pomiędzy Jeffem Bealem (soundtrack Carnivale), a Chrisem Huelsbeckiem (Symphonic Shades).

Oczywiście w pewnym momencie musi się pojawić pytanie o prawo do ingerencji w zaplanowany przez twórcę (w tym przypadku – pisarza) odbiór jego dzieła. Czy ja, jako czytelnik, mam prawo w nieprzewidziany przez artystę sposób zniekształcać sobie muzyką aparat poznawczy podczas lektury jego dzieła? Szczególnie, że to naprawdę w istotny sposób modyfikuje ogólne wrażenia i nawet najbiedniejsze powieścidła z uniwersum Gwiezdnych Wojen są jakoś tak przyjemniejsze w odbiorze, gdy w czasie lektury za uchem gra mi znakomita ścieżka dźwiękowa Williamsa z wiadomego filmu. Ciekawi mnie Wasze zdanie na ten temat – no i, ma się rozumieć, własne partyzanckie soundtracki do czytanych książek, jeśli, podobnie jak ja, uprawiacie słuchanie doksiążkowe. Swoją drogą, przydałaby się jakaś zgrabniejsza nazwa tego zjawiska – proponuję, z angielska, soundbooking.

PS: Niniejsza notka powstawała przy grającej w tle płycie Into the trees smyczka nieocenionej Zoe Keating.

niedziela, 27 maja 2012

Analogowy Arjen w cyfrowym Czyśćcu

http://desmond.imageshack.us/Himg213/scaled.php?server=213&filename=arjenlucassenslostinthe.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Claudio Bergamina, całość tutaj.

Arjen wydał nową płytę. Ja wiem, że dla większej części populacji ta informacja to zwykła składowa zwyczajowego szumu informacyjnego, jaki towarzyszy nam każdego dnia podczas naszych internetowych wojaży, ale dla mnie i kilku innych osób wiadomość ta jest iście elektryzująca. Oto bowiem twórca legendarnego Ayreona, przeszło dwumetrowy Holender, znakomity kompozytor, piosenkarz i multiinstrumentalista Arjen Anthony Lucassen po raz pierwszy od niepamiętnych czasów decyduje się na nagranie solowego albumu, rezygnując przy tym z rozpoznawczego znaku swojej twórczości, mianowicie – wianuszka zaproszonych muzyków i śpiewaków oplatających kolejne jego projekty.

Śledząc ogół dokonań twórczych Lucassena trudno uwierzyć, że jest on tylko jedną osobą – i to nie z powodu olbrzymiego dorobku twórczego, jakim może się poszczycić holenderski rockman, a szerokiego spektrum jego twórczości. Mamy bowiem Arjena – barda snującego wielopłytową sagę science-fiction (Ayreon), Arjena – geeka, oddającego hołd swoim ulubionym filmom fantastycznonaukowym (Star One), Arjena – wizjonera, odważnie eksperymentującego z prog-metalem (Guilt Machine)… A to i tak zaledwie kilka jego twarzy. Muzyka Lucassena to kolaż folku, metalu, rocka, muzyki symfonicznej i elektroniki, który nie każdemu musi się podobać, bo jest na tyle specyficzny, że pewnych osób po prostu nie porwie i już. Muzycznie Arjen jest bowiem silnie zakorzeniony w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – prym wiodą u niego syntezatory i melodie rodem z jakiejś zaginionej płyty Pink Floyd. Nowy krążek Arjena to coś właśnie w tym stylu – swoisty hołd złożony idolom Lucassena i powrót do korzeni, znanych z pierwszych dokonań kompozytora. Jest folkowo, jest elektronicznie, jest progresywnie i bardzo, ale to bardzo emocjonująco.

Fabularnie Lost in the New Real – tak bowiem brzmi tytuł najnowszej „solówki” Arjena – dość silnie umiejscowiony jest we Ayreonverse (choć sam twórca zarzeka się, że to autonomiczny projekt). Głównym bohaterem jest znany z Into The Electric Castle oraz 01011001 Mr L, podstarzały, chory psychicznie hipis mający wizje końca świata (The truth is here), który jest zarazem reinkarnacją legendarnego ociemniałego minstrela Ayreona doświadczającego podobnych wizji za sprawą tak zwanej czasowej telepatii (The Final Experiment). Wszystko to strasznie pogmatwane i poplątane – fabuła sagi Ayreon nigdy nie odznaczała się przesadną klarownością – ale dla nerdów lubujących się w złożonych epopejach science-fiction Ayreon to spełnienie wszystkich mokrych snów. W każdym razie, Mr L, swego rodzaju porte parole samego Arjena, budzi się w komorze hibernacyjnej, gdzie zapobiegliwi konowałowie umieścili go kilkadziesiąt lat temu, nie potrafiąc wyleczyć jego schorzenia. Na szczęście udało się to lekarzom z bliżej niesprecyzowanej przyszłości,* którzy nieboraka rozmrozili, wykurowali i przyznali mu opiekuna dbającego o jego stabilność psychiczną i wprowadzającego w nowy, wspaniały świat - w tej roli znakomity Rutger Hauer, znany m.in. z roli replikanta Roy’a Batty’ego w Blade Runnerze. Ów opiekun nosi zaszczytne nazwisko Voighta Kampffa – nie muszę chyba tłumaczyć sympatycznego nawiązania?

Opowieść charakteryzuje się swobodą narracyjną – jest to nie tyle szczegółowy zapis wydarzeń, co suma przemyśleń niepotrafiącego odnaleźć się w nowej rzeczywistości bohatera. Dostrzegam tu pewną paralelę z samym autorem tego albumu. Arjen jest bowiem człowiekiem analogowym, zmuszonym do życia w cyfrowej rzeczywistości. Choć, jako osoba, odnajduje się w tym świecie znakomicie – ma bardzo sympatyczną stronę internetową, z fanami kontaktuje się m.in. za pomocą YouTuba, udzielił pozwolenia Machinimie na wykorzystanie swoich niektórych utworów – to, jako twórca, wyraźnie widać pewne wyobcowanie, niechęć do poddania się obecnym trendom, uroczą infantylność charakteryzującą jego projekty. Mr L(ucassen) to jednak całym sercem człowiek tej muzycznej epoki, o której wszyscy zgodnie mówią, że wtedy było lepiej. Dlatego ta osobliwa space/rock opera kończy się w tak zaskakująco smutny sposób – tytułowy bohater rezygnuje z życia w świecie do którego nie pasuje. Jest to dziwne, bo całość utrzymana jest w raczej pogodnym, iście hipisowskim duchu. Mam nadzieję, że poziom identyfikacji Arjena z jego fikcyjnym odpowiednikiem nie jest na tyle wysoki, by Arjen zdecydował się na tak drastyczny krok, jakim jest samobójstwo.

Walka starego z nowym – to jest, chciałem napisać, analogowego z cyfrowym – zbiera krwawe żniwo we wszystkich dziedzinach kultury popularnej. To już nie chodzi nawet o zmianę trendów w popkulturze i popsztuce, to jest bowiem procesem płynnym i znanym od dawien dawna. Nie, chodzi mi o coś innego – sam sposób myślenia o dokonaniach popkulturowych uległ diametralnej przemianie. Dziesięć lat temu nikt nie śmiałby narzucać twórcy określonych zabiegów fabularnych – dziś wkurzeni fani wymusili na BioWare zmianę zakończenia gry Mass Effect 3. Zmieniło się coś w mentalności człowieczej, odbiorca w pełni uświadomił sobie, że popkultura ma działać tak, jak on tego chce i w końcu ma narzędzie, by dać głos, gdy coś idzie nie tak. Popkultura analogowa nie miała takiego problemu, pomiędzy twórcą, a odbiorcą stała nieprzekraczalna bariera. Dziś jest inaczej, dziś twórca ma własnego bloga, twittera albo przynajmniej konto na Facebooku. Fani też zresztą reagują na słowa czy poczynania swojego pupila z błyskawiczną prędkością. Kiedyś spotkanie z żywym autorem książki było dla czytelnika niemal komunią – dziś może napisać doń maila i, z dużą dozą prawdopodobieństwa, otrzymać odpowiedź. Twórca i odbiorca jeszcze nigdy nie byli tak blisko siebie. Ma to swoje dobre i złe strony, ale fakt jest faktem – przeszliśmy z kultury analogowej do kultury cyfrowej, zwanej przez niektórych kulturą 2.0.

Ja przyznam, że nie do końca jestem pewien, do której z nich należę. Gdybym był zmuszony do odpowiedzi, pewnie powiedziałbym coś w stylu, że stoję okrakiem na dwóch, coraz bardziej oddalających się od siebie, kulturowych płytach tektonicznych. W końcu trzeba będzie przeskoczyć na jedną bądź drugą, bo nawet w tej chwili czuję bardzo silne otarcia i naprężenia w kroczu.

_____________
*ale na pewno przed 2084 rokiem, kiedy to kończy się historia ludzkości w Ayreonverse

niedziela, 4 września 2011

Nie schodźmy na Ziemię

fragment grafiki autorstwa Rudolfa Herczoga, całość tutaj.

Zespół Star One to inicjatywa muzyczna Arjena A. Lucassena (tego od mojej ulubionej rock opery), która ma bardzo ciekawy sposób na wyróżnienie się z tłumu. Utwory tej holenderskiej formacji to metalowe ballady snujące fabuły oparte na kanwie najpopularniejszych filmów fantastycznonaukowych. Każda piosenka to odrębna opowieść wzorowana na jednym z klasyków kina s-f. Jeśli ktoś jest miłośnikiem gatunku - a do tego lubi metal progresywny - obcowanie z twórczością Star One będzie dlań czymś nie do opisania. Niech zatem podczas czytania tej notki przygrywa nam jeden z utworów będących kwintesencją tego, co w science fiction kocham najbardziej – piosenka zatytułowana „Intergalactic Space Crusaders” będąca hołdem dla legendarnego brytyjskiego serialu Blake’s 7. Szybki, dynamiczny utwór z niesamowitym powerem, odważnie nawiązujący do złotej ery kiczowatych seriali o dzielnych kosmicznych poszukiwaczach przygód. Spójrzmy choćby na sam tytuł, który łączy w sobie obietnicę epickości (intergalactic), rozmachu (space) i urzekającej infantylności (crusaders). Totalny nerdgasm.

Tradycyjna space opera nie żyje. Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem dobry film czy serial science fiction rozgrywający się poza Ziemią. Produkcje w stylu Firefly i Battlestar Gallactica wypadają z ramówek stacji telewizyjnych wypychane przez zacne, lecz przyziemne seriale pokroju Fringe, kino rozczarowuje niewypałami (Riddick, widzę cię!) albo sequelami, prequelami, midquelami czy coś-tam-jeszcze-quelami zakurzonych klasyków (Scott, daj swoim filmom zestarzeć się z godnością, ‘key?). Jest jeszcze Doctor Who, ostatni bastion który jakoś ratuje tę tragiczną średnią, ale… Doctor Who to Doctor Who.

Co się dzieje? Jakoś trudno mi jest uwierzyć, że nagle zniknęła cała rzesza fanów kosmicznych wojaży, międzygalaktycznych konferencji, epickich wojen (koniecznie z błyszczącymi światłami i głośnymi wybuchami w próżni kosmicznej!), zawadiackich pilotów, pięknych buntowniczek, dziwacznych kosmitów i całego tego mandżuru, który w odpowiednich proporcjach robi mi tak dobrze że aż ach, a czasem nawet ach, ach! Argument o budżecie kwituję śmiechem, bo to pusty anachronizm ukuty w czasach, gdy technologia cyfrowych efektów specjalnych była jeszcze w powijakach. Nie – myślę, że sęk tkwi w czymś innym. Społeczeństwo zmądrzało. Jak to jednak zazwyczaj bywa – zmądrzało w najgłupszy możliwy sposób.

Prawda stara jak świat głosi, że im więcej wiemy, tym trudniej nas zaskoczyć. Dziś wiemy, że kosmicznej pustce nic nie ma prawa grzmieć, błyskać i piszczeć, że kosmici – o ile istnieją – to, co najwyżej, jakieś naskalne pierwotniaki, że technologia laserowa, jakkolwiek efektowna, to bardziej niż w militarystyce przydaje się w medycynie. Space operę dotknęła (choć w daleko mniejszym stopniu) choroba cyberpunku – rzeczywistość dopędza fikcję, a za moment odpali nitro i zostawi nas daleko w tyle. Może nie zaczniemy pruć przez przestrzeń kosmiczną na podobieństwo Sokoła Milenium – jeszcze nie teraz. Ale każde odkrycie przybliża nas do tego, każdy krok w stronę podboju kosmosu nieubłaganie zamyka kolejne drzwi z marzeniami o kosmicznych wojażach. To boli.

Tęsknię za tą oldskulową science-fition, choć jest w tej tęsknocie więcej z nostalgicznego pragnienia powrotu do barwnej, zmitologizowanej przeszłości, niż chłodnego, podyktowanego racjonalizmem osądu. Ale kto powiedział, że fantastyka naukowa musi być racjonalna? Miło po raz kolejny obejrzeć, jak zgraja pluszaków daje popalić siłom złowrogiego Imperium, jak szaleniec w błękitnej budce policyjnej znów ratuje galaktykę przed inwazją złowrogich solniczek. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że współcześni twórcy science-fiction nazbyt skupiają się na pierwszym członie nazwy tego gatunku. Opowieść dość swobodnie traktująca ogół naszej wiedzy o świecie wcale nie musi być prostacka czy infantylna – od tego mamy psychiczny kołek, by na czas trwania seansu/rozgrywki/lektury móc odwiesić nań niewiarę i odpłynąć. To od twórców zależy, jak przedstawią nam historię, jakich chwytów użyją, by przekonać nas, że niemożliwe jest możliwe, a czasem nawet pożądane. Jeśli zrobią to w sposób poprawny, nie widzę problemu, by chodzące na tylnych nogach i mówiące po angielsku nosorożce starły się w kosmicznej bitwie z dzielnymi rebeliantami wspieranymi przez Międzygwiezdną Straż Ostatecznego Wyzwolenia Kosmosu.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Mur na drodze ludzkiego równania

fragment grafiki autorstwa Chrisa Hoffmana, całość tutaj.

Temat niniejszych rozważań jest bezsprzecznie najbardziej kontrowersyjny w historii tego bloga, bardziej nawet, niż słynna notka o dmuchaniu małolat z zamierzchłych czasów, gdy jeszcze „Mistycyzm Popkulturowy” nosił inną nazwę i zajmował się innymi rzeczami. Zdaję sobie sprawę, że „The Wall” jest pozycją kultową dla całego pokolenia, a na ten blog zaglądają osoby, dla których rockowa opera Pink Floydów jest świętością, niczym – nie przymierzając – dla mnie „Gra Endera”. Ja to wszystko doskonale rozumiem, sam też do tego arcydzieła czuję jedynie najczystszy szacunek. Dlatego proszę o łaskawe potraktowanie i nieprzysyłanie mi tykających paczek.

Generalnie na MP staram się raczej pisać o zjawiskach, niż konkretnych utworach. No, chyba, że konkretny utwór sam w sobie jest zjawiskiem , jak to było w przypadku Scotta Pilgrima czy Civil War. Dziś chciałbym zestawić ze sobą dwie opery rockowe, które dużo dzieli, ale łączy chyba jeszcze więcej. Obie są arcydziełami muzyki rockowej, obie opowiadają o człowieku i jego walce z własnym jestestwem. Jedną z nich jest, oczywiście, „The Wall” Pink Floydów, drugą natomiast – „Human Equation” Arjena Lucassena. O tym pierwszym będzie nieco mniej, bo nie znać „The Wall” to trochę jak nie znać elementarza albo tabliczki mnożenia, natomiast „Human Eqation” jest prawdopodobnie najbardziej niedocenionym albumem w historii muzyki.

Wszyscy znamy (jeśli nie znamy, to się nie przyznajemy) historię rockmana Pinka, który snując opowieść o swoim życiu buduje niejako koncepcję muru oddzielającego nas od innych ludzi, a tworzonego przez z wolna narastające szaleństwo, ludzką obojętność… Symbol muru i cegieł z jakich jest on zbudowany przewija się przez cały album i stanowi jego osnowę dając możliwość rozmaitych interpretacji. Wszystko to podlane autentycznie doskonałą w każdym calu muzyką i przejmującym wokalem Watersa sprawiło, że „The Wall” na długie lata stało się najlepszą operą rockową. Nikomu nie udało się choćby zbliżyć do poziomu kultowego Pink Floyd. Do czasu.

Do czasu aż Arjen Lucassen podejmie w ramach projektu Ayreon tematykę ludzkiej empatii, egzystencji i uczuciowości. Oto bezimienny bohater ulega wypadkowi samochodowemu, który podejrzanie wygląda na próbę samobójczą. Uchodząc z życiem, pogrąża się w śpiączce, podczas której zmuszony jest stanąć do walki z własnymi lękami, wspomnieniami i uczuciami – które, dodajmy, otrzymały własne osobowości. Strach, Rozsądek, Miłość, Namiętność, Duma, Udręka i Gniew przekrzykują się wzajemnie w umyśle cierpiącego na amnezję bohatera, który powoli przypomina sobie swoje życie, sytuację w jakiej się znalazł i powody dla których zdecydował się na desperacki krok. W walce o przetrwanie pomagają mu czuwający przy szpitalnym łóżku Żona i Najlepszy Przyjaciel. Przez dwadzieścia dni śpiączki bohater przypomina sobie całe swoje życie – przemoc fizyczną i psychiczną, jakiej doświadczył w szkole i od stale wyzywającego go od nieudaczników i ofiar losu Ojca, pierwsze spotkanie z Żoną… Życie głównego bohatera obfituje w wiele złych i dobrych chwil, mnie osobiście najbardziej ujęło wspomnienie, w którym klęka on przed ukochaną, by się jej oświadczyć, ta zaś, nie orientując się o co chodzi, także klęka myśląc, że bohaterowi upadły klucze. Takich rzeczy jest więcej, dzięki czemu autentycznie przejmujemy się losem postaci i z zapartym tchem czekamy na rozwój wydarzeń. Bohater jest nam bardzo bliski, w przeciwieństwie do wyobcowanego i antypatycznego w sumie Pinka z „The Wall”.

„Human Equation” jest dziełem nieporównywalnie bardziej rozbudowanym, niż „The Wall” zarówno pod względem formy jak i treści. Lucassen rozpisał – jak to ładnie określił jeden z redaktorów Esensji – libretto na jedenaście postaci, a w każdą wciela się inny wykonawca, co przydaje produkcji unikalnego charakteru. Bohaterowie rozmawiają ze sobą, kłócą się i dyskutują, co jakiś czas wypływa nowy fakt z życia pogrążonego w śpiączce bohatera. Historia obfituje w przejmujące momenty – rozpaczliwa odpowiedź głównego bohatera na pytanie Udręki „Myślisz, że umrzesz?” (Day Four: Mystery), namowy Miłości i Namiętności, by poprosił on do tańca dziewczynę, która później stanie się jego Żoną (Day Eleven: Love) czy cyniczna tyrada Ojca (Day Sixteen: Loser) pozostają w pamięci słuchacza na długo. Muzycznie też jest niesamowicie – partie typowo rockowe przeplatają się z niemal klasycznymi brzmieniami instrumentów smyczkowych. Elementy folku oraz delikatne elektroniczne wstawki sprawiają, że „Human Equation” słucha się w skupieniu i napięciu.

Jest coś jeszcze, co sprawia, że osobiście wyżej cenię „Human Equation” od „The Wall”. Tym czymś jest opowieść. Jako osoba nastawiona przede wszystkim na parafabularność tego typu produkcji. U Lucassena opowieść jest bardziej zwarta, przemyślana, nawet jeśli lekko traci na tym wymowa całości. Ma też „Human Equation” coś, czego „The Wall” bardzo brakuje. Tym czymś jest zakończenie. Jak pamiętamy, arcydzieło Watersa jest zapętlone – końcówka ostatniej piosenki łączy się z początkiem pierwszej. „Ludzkie równanie” posiada natomiast prawdziwy epilog. I to jaki! Nie zdradzę fabularnego twistu, na jakim stykamy się pod koniec tej rockowej opery, ale trzeba napisać, że coś takiego – nie uniknę tu kolokwializmu – zwala z nóg.

Tak, osobiście uważam „Human Equation” na rzecz lepszą, niż „The Wall”. Niewiele, minimalnie, ale jednak doskonalszą, bardziej dopracowaną, stworzoną w większym rozmachem, niesamowitą werwą i polotem. I kompletnie niedocenioną przez nikogo poza garstką koneserów. Owszem, jeśli patrzeć przez pryzmat odkrywczości, to prekursorski „The Wall” nie daje „Ludzkiemu równaniu” najmniejszych szans, poza tym jednak dzieło Lucassena jest godnym następcą wizji Watersa.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...