Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Trek: Picard. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Trek: Picard. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 kwietnia 2020

RECENZJA: Picard - sezon 1

fragment grafiki promocyjnej

Kochani miłośnicy Star Wars. Chciałbym podzielić się z Wami pewnym wspaniałym uczuciem. Chodzi mi o satysfakcję, jakiej doznaje fan, który otrzymuje kontynuację dawno zakończonej opowieści i która jest po prostu bardzo dobra. Która przywraca ikoniczne już postacie, by w przejmujący, mądry sposób rozwinąć ich osobiste opowieści. Która konsekwentnie rozbudowuje świat przedstawiony, jednocześnie szanując swoje dziedzictwo. Która odpowiada na długo trapiące fanów pytania w zadowalający sposób. Która stanowi godną kontynuację dotychczasowej opowieści i sprawia, że znajomość poprzednich odsłon serii ubogaca doświadczenie. Nie jesteście nawet w stanie wyobrazić sobie, jak cudownym doznaniem jest oglądanie takiego sequela. 

Okej, przyznaję - to było wyjątkowo podłe z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę sympatyzuję z fanami Gwiezdnych Wojen, których rozczarowała najnowsza trylogia Star Wars. Trylogia, która starała się zadowolić wszystkich i ostatecznie nie zadowoliła nikogo. Aż za dobrze znam to uczucie, gdy po latach oczekiwań dostaję w końcu nową odsłonę ukochanej serii i zamiast satysfakcji spotyka mnie gorycz rozczarowania. Dlatego bardzo cieszy mnie, że Star Trek: Picard, najnowszy serial z tego uniwersum, jest… no cóż, naprawdę niezły. Nie przełomowy, nie wybitny, w żadnym razie nie stawiałbym go na podium w moim osobistym rankingu filmów i seriali ze świata Star Treka… ale po prostu całkiem dobry. 

Jak niektórzy i niektóre z Was wiedzą, obejrzałem całego Star Treka. Pisząc „całego” mam na myśli wszystkie odcinki wszystkich sezonów wszystkich seriali oraz wszystkie filmy. Zajęło mi to kilka długich i intensywnych lat, ale ostatecznie dokonałem tego. Oczywiście później miałem gigantycznego kaca neuronowego. Wiecie, o czym mówię – o tym doznaniu, gdy po przeczytaniu naprawdę długiego cyklu powieściowego albo mangi na kilkadziesiąt tomów opowieść nagle się kończy i przez pewien czas nie macie pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, bo ta historia nadal rezonuje Wam w głowie i trudno pogodzić się z tym, że to już koniec. 

No więc wyobraźcie sobie, że to uczucie dopada Was po kilkunastu miesiącach intensywnego oglądania narracji pokrywającej jakieś sześćset godzin, siedem seriali telewizyjnych, (z których najkrótszy ma dwa sezony) oraz trzynaście pełnometrażowych filmów kinowych. Kosmos, dosłownie. Czy było warto? No cóż… tak. Na przestrzeni już ponad pięćdziesięciu lat, jakie minęły od emisji oryginalnej serii telewizyjnej, Star Trek miał swoje liczne wzloty i upadki. Było kilka ewidentnie słabych seriali, a i te dobre z reguły potrzebowały dwóch nawet albo trzech sezonów zanim zaczęły naprawdę błyszczeć. 

Oczywiście, możliwe jest, że mój mózg zwyczajnie zabrania mi myśleć inaczej, bo w przeciwnym razie musiałbym dopuścić do siebie myśl, że zmarnowałem sześćset godzin mojego życia, których nikt mi już nie zwróci. Ale nie sądzę. 

Mój Boże, mam nadzieję, że nie. 

W każdym razie… to doświadczenie mnie zmieniło. I nie mam tu na myśli tego, że pogorszył mi się wzrok albo że przybrałem na wadze… chociaż przybrałem, ale nie mówmy o tym… ale to, że zostałem fanem Star Treka. Ta franczyza ma wszystko, co tylko mogłem sobie wymarzyć. Złożoną, wyrafinowaną fabułę w konwencji fantastyki naukowej, znakomite aktorstwo, ciekawe scenariusze i dające się lubić postacie. Ujął mnie przede wszystkim ciepły humanizm świata przedstawionego. Choć żaden z seriali nie uciekał przed mroczniejszymi motywami, Star Trek zawsze był bardzo optymistyczny. To opowieść o ludzkości, której udało się przezwyciężyć największe wady naszego gatunku i zbudować lepszą przyszłość. Jasne, te wady nadal istnieją, a utopia nie jest nam dana na zawsze – to coś, o co bez przerwy musimy walczyć, zarówno z najeźdźcami z kosmosu, jak i z ciemniejszymi stronami naszej własnej natury… ale Star Trek konsekwentnie mówi nam, że ta walka jest do wygrania, nawet jeśli nie obędzie się bez ofiar. 

Oczywiście, nie jest to uniwersalna recenzja wszystkich filmów i seriali z tego worka. Star Trek bywa bowiem bardzo zły i wtedy jest to… no cóż, doświadczenie samo w sobie. Istnieje coś takiego jak „dobry zły film”. Wiecie, The Room, Plan 9 z Kosmosu, Koty… rzeczy, które są bardzo nieudane, ale w ten specyficzny, fascynujący sposób. Wiele filmów i seriali określanych tym mianem to rzeczy z gatunku fantastyki naukowej. I nie ma w tym nic dziwnego. Science-fiction zawsze operuje na jakimś poziomie umowności, więc krytycznie złe dzieła z tego worka często mają ten dodatkowy bonus fascynującej abstrakcji, gdy twórcy próbują sprzedać nam jakieś idee, które w praktyce okazują się bełkotem albo pokazać nieistniejące w rzeczywistości istoty lub zjawiska, które na ekranie wyglądają absurdalnie. Star Trek ma bardzo bogatą historię odcinków tak złych, że aż dobrych, ponieważ ambicje scenarzystów i reżyserów często przerastały budżety poszczególnych seriali, a pomysły twórców bywały zbyt egzotyczne, by poskładać z nich sensowną opowieść. 

To jednak mniejszość. Pocieszna wprawdzie, ale w bardzo niewielkim stopniu definiująca Star Treka. Każdy serial w dużym stopniu komentował rzeczywistość, w której powstawał – to jedna z tych franczyz, której nie da się zarzucić, że ostatnio stała się nachalnie polityczna, ponieważ zawsze taka była i nigdy nie przestawała. Od aktualnej wówczas krytyki rasizmu i zimnowojennej paranoi w schyłkowych latach sześćdziesiątych (Star Trek: The Original Series), poprzez analizy rozmaitych problemów socjoekonomicznych i społecznych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Star Trek: The Next Generation), poprzez oswajanie traumy po atakach terrorystycznych na USA w pierwszej dekadzie XXI wieku (Star Trek: Enterprise). 

Wiele odcinków to prawdziwe scenopisarskie perły, które łączyły w sobie przenikliwy komentarz społeczny i samą esencję fantastyki naukowej. Star Trekowi często zarzuca się pewną statyczność i rozwlekłość. O ile nie jest to kompletnie pozbawiona podstaw krytyka, o tyle spokojniejsze tempo daje przestrzeń do bardziej precyzyjnego, głębszego poruszania złożonych idei. Odnoszę wrażenie, że nowsze seriale i filmy próbują walczyć z tym stereotypem Star Treka jako monotonnego snuja dla nudziarzy i wrzucają wiele zbędnych scen akcji, ale moim zdaniem to niepotrzebne. Siła tego uniwersum tkwi gdzieś zupełnie indziej. 

Gdy usłyszałem o tym, że stacja CBS ma zamiar wyprodukować nowy serial o Picardzie – jednym z głównych bohaterów legendarnego serialu Star Trek: The Next Generation – miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, wcześniejszy, nadal produkowany serial z tego worka, Star Trek: Discovery jest dość, eee, nierówny i po dwóch sezonach nadal nie udało mu się znaleźć dobrego pomysłu na siebie. Może stanie się to w trzecim, w którym główni bohaterowie zostają przerzuceni w odległą przyszłość, okres do tej pory nieeksplorowany w trekowym uniwersum. Oby. 

Z drugiej strony – hej, Patrick Stewart powraca do swojej ikonicznej roli Jeana Luca Picarda, idealistycznego kapitana gwiezdnego statku Enterprise! W serialu, który po raz pierwszy od dwa tysiące drugiego, gdy ukazał się film Star Trek Nemesis, kontynuuje rozwój całej historii uniwersum. Dwa poprzednie seriale, Star Trek: Enterprise oraz wspomniany już Star Trek: Discovery były prequelami rozgrywającymi się chronologicznie przed oryginalną serią z lat sześćdziesiątych. Trzy ostatnie filmy kinowe były natomiast restartem uniwersum, choć nadal podłączonym do głównej linii narracyjnej, to jednak opowiadającym inną, własną historię. 

Z trzeciej strony… okej, wyznam Wam coś. Mam bardzo mieszany stosunek do tego trendu powracania do ikonicznych postaci z kultowych filmów i seriali z poprzednich dekad. Pokazywania jesieni ich życia, najczęściej wiele, wiele lat po tym jak ich historie zostały zakończone, a narracje zamknięte. Oczywiście, w teorii jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia, który może zaowocować wieloma interesującymi, unikalnymi historiami. Popkultura nieczęsto interesuje się starością, podsumowywaniem własnego dorobku życiowego czy problemami, z jakim zmagają się osoby przytłoczone swoim dziedzictwem. A jak to wygląda w praktyce? 

Rzućmy okiem. 

W The Last Jedi stary, zgorzkniały Luke Skywalker bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W Loganie stary, zgorzkniały Wolverine bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W piątym sezonie Samurai Jacka, wyprodukowanym dwanaście lat po emisji czwartego, stary, zgorzkniały Jack bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon stary, zgorzkniały Tommy bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. 

Jeśli wydaje wam się, że przesadzam, to… no cóż, macie rację. Nie wszystkie tego typu historie wpadają w ten schemat, a nawet te które wpadają są przeważnie naprawdę bardzo dobre. Dlatego wcześniej powiedziałem, że mam mieszany, nie negatywny stosunek do tej konwencji. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo wiele tego typu historii jest do siebie podobnych, przez co doświadczony widz wie już mniej więcej, jakimi koleinami potoczy się taka opowieść. W jednym z pierwszych trailerów serialu widzimy scenę, w której młoda kobieta prosi głównego bohater o pomoc, co tylko wzmocniło to wrażenie, że otrzymamy kolejną historię idącą punkt po punkcie według tego schematu. I już teraz mogę napisać, że się nie pomyliłem. Co oczywiście nie przesądza sprawy, ale też jednocześnie dość jasno pokazuje, jakiego rodzaju będzie to opowieść. 

Fabuła serialu rozpoczyna się dwadzieścia lat po wydarzeniach ze Star Trek: Nemesis, w którym to filmie poniósł śmierć porucznik Data, android, wieloletni członek załogi Enterprise oraz serdeczny przyjaciel Picarda. To wydarzenie odcisnęło mocne piętno na psychice głównego bohatera, między innymi dlatego, że Data poświęcił życie, by uratować Picarda. W międzyczasie doszło również do kilku innych ważnych wydarzeń. Planeta Romulus uległa zniszczeniu. Federacja niechętnie, ale jednak zgodziła się pomóc w ewakuacji swoich odwiecznych wrogów, ale wycofała się z tej obietnicy. Powodem był zamach terrorystyczny na marsjańską stocznię, który postawił całą Gwiezdną Flotę w stan gotowości, przez co żaden z obiecanych przez Federację statków nie mógł udzielić pomocy uchodźcom. 

Jeśli oglądaliście film Star Trek J.J. Abramsa z dwa tysiące dziewiątego roku, być może pamiętacie, że główny antagonista, Nero, był Romulanem pochodzącym z przyszłości, w której jego planeta została zniszczona przez supernową, a Federacja w kluczowym momencie odmówiła pomocy. To jest właśnie ta przyszłość. Imperium Romulan – do tej pory jedna z najbardziej wpływowych sił w Galaktyce Drogi Mlecznej – zostało rzucone na kolana i stało się cieniem samego siebie. Część dawnego Imperium uformowała nową jednostkę polityczną, Wolne Państwo Romulan, które zajmuje się, między innymi, rehabilitacją osób zasymilowanych przez kolektyw Borg. 

Kolektyw Borg to rasa kosmicznych zombie cyborgów, które dysponują świadomością zbiorową. Rozmnażają się asymilując przedstawicieli innych ras i przerabiając ich na swoje jednostki, pozbawione wolnej woli. W przeszłości coś takiego przytrafiło się samemu Picardowi, gdy kolektyw próbował podbić Federację. Na szczęście proces okazał się odwracalny. Romulanie odnaleźli jeden z porzuconych przez kolektyw sześcianów, za pomocą których Borgowie poruszają się w przestrzeni kosmicznej i zajęli się odzyskiwaniem technologii oraz odwracaniem asymilacji odnalezionych tam dronów. 

Tajemnicza młoda kobieta, która zwróciła się o pomoc do Picarda… by nie zdradzić zbyt wiele, ma z tym wszystkim dużo wspólnego. Z niejasnych powodów ścigają ją szpiedzy należący do supertajnej romulańskiej organizacji. Bohaterka okazuje się androidem, takim samym jak zmarły Data. Badając zagadkę jej pochodzenia, Picard dochodzi do wniosku, że stworzył ją Bruce Maddox – naukowiec, który przed wieloma laty próbował rozebrać Datę na części, by dowiedzieć się więcej o jego działaniu. Picard wymusił wtedy proces sądowy, który zapewnił Dacie, oraz innym androidom jego typu, pełne prawa właściwe istotom ludzkim. Maddox zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Picard, by wyjaśnić całą tę sprawę, zbiera grupkę nowych i starych znajomych, po czym wyrusza na misję poszukiwawczą. 

W tym nakreśleniu fabuły pominąłem kilka elementów, by nie psuć nikomu niespodzianki w śledzeniu serialu od początku. Mam nadzieję, że udało mi się dość precyzyjnie wyjaśnić, o czym właściwie opowiada Star Trek: Picard. Nie jest to łatwą sztuką. Jak zdążyłyście się już pewnie zorientować serial jest BARDZO mocno zakotwiczony w mitologii uniwersum. Wiele najważniejszych wątków wymaga stosunkowo dobrej znajomości kluczowych odcinków serialu Star Trek: The Next Generation oraz Star Trek: Voyager. Na własny użytek zrobiłem listę filmów i odcinków, które warto powtórzyć sobie przed seansem pierwszego sezonu Picarda. Wrzucę ją tutaj, na wypadek gdyby ktoś był zainteresowany, ale… według mnie żaden serial nie powinien wymagać od widza odrabiania takiej pracy domowej. 

I nie jestem pewien czy Star Trek: Picard faktycznie tego wymaga. Scenarzyści starają się w miarę organicznie przekazywać najważniejsze informacje w dialogach albo za pomocą kontekstu danych scen. Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to działa. Myślę, że interesująca byłaby opinia osoby, dla której Star Trek: Picard jest pierwszym kontaktem z tym uniwersum. Sam – z oczywistych powodów – nie jestem w stanie stwierdzić, na ile ten serial broni się jako indywidualna historia. Intuicja podpowiada mi, że… średnio. I nie, nie tylko dlatego, że buduje swoją opowieść z komponentów wymyślonych wcześniej. 

Przez pierwszą połowę akcja serialu toczy się dwutorowo, w połowie sezonu oba wątki główne łączą się i zacieśniają coraz mocniej aż do finału. Jeden wątek poświęcony jest śledztwu, jakie prowadzi Picard. Drugi rozgrywa się na Artefakcie, porzuconym sześcianie Borgów. Każdy z tych wątków stopniowo dostarcza nam kolejnych elementów układanki, dzięki którym powoli odkrywamy, w jaki sposób łączą się poszczególne wątki. Niestety słowo-klucz brzmi „powoli”. 

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Star Trek: Picard początkowo pomyślany został jako o połowę krótsza produkcja i dopiero po zatwierdzeniu fabuły pierwszego sezonu podjęto decyzję do zamówieniu większej liczby odcinków. Nie mam na to żadnych dowodów, to tylko moja hipoteza, ale… Pierwsza połowa sezonu zawiera w sobie całkiem sporo zupełnie zbędnych scen, które powtarzają to, co widz już wie. Albo prezentują nowe problemy, których rozwiązanie nie przybliża nas do zrozumienia sytuacji, tylko zajmuje czas bohaterom. Wątek rozgrywający się na Artefakcie cierpi na to w trochę większym stopniu. Głównie dlatego, że ogranicza się wyłącznie do jednej lokacji, co z natury rzeczy nie pozwala nawet na stworzenie iluzji, że bohaterowie przemieszczają się coraz bliżej celu. 

Wątek Picarda i jego zbieraniny wypada tu nieco lepiej. Głównie dlatego, że poznajemy kilka zupełnie nowych postaci, wymyślonych specjalnie na potrzeby serialu. Każda z nich posiada jakąś indywidualną historię. Pilot Rios w niejasnych okolicznościach odszedł z Gwiezdnej Floty po śmierci jego poprzedniego kapitana. Doktor Jurati, specjalistka od badań nad androidami, nie ma już niczego do roboty, ponieważ Federacja zakazała tej gałęzi badań po ataku terrorystycznym na Marsa i teraz ta utalentowana naukowczyni stała się całkowicie zbędna korpusowi naukowemu Federacji. Raffi, była podkomendna Picarda została usunięta z Floty po tym jak jej w atmosferze skandalu odszedł z niej Picard, odizolowała się od rodziny i przyjaciół, wpadła w nałogi i dziś wiedzie żywot pariasa. Młody Romulan Elnor wychował się w grupie uchodźców, którym Picard w imieniu Federacji obiecał pomoc, a której to obietnicy nigdy nie dotrzymał, skazując chłopca na dorastanie w izolacji w klasztorze fatalistycznych romulańskich wojowniczek. Z czasem dołącza do nich (tak jakby) Siedem Z Dziewięciu, jedna z głównych bohaterek Star Trek: Voyager. Siedem, po wyzwoleniu z kolektywu Borg i powrocie na Ziemię, dołączyła do niezależnej organizacji paramilitarnej, która wzięła na siebie obowiązek dbania o prawo i porządek w dawnej Strefie Neutralnej między terytorium Federacji i Imperium Romulan. 

Wszystkie te postacie łączy fakt, że utopijna Federacja w ten czy inny sposób je zawiodła. To naprawdę mocny punkt wyjścia. Każdy system społeczny, niezależnie od tego jak wydajny i dobrze funkcjonujący, nigdy nie zaspokoi potrzeb wszystkich swoich obywateli i obywatelek – zawsze będą jakieś wyjątki, nieszczęśliwe przypadki, poszkodowani przez decyzje będące mniejszym złem. Star Trek: The Next Generation eksperymentował już z tym motywem przedstawiając wątek Maquis, bojowników o wolność pochodzących z planet, które Federacja oddała Cardassianom w ramach paktu o nieagresji, ale nigdy nie był to jakoś szczególnie znaczący motyw. Obserwacja, w jaki sposób tego typu osoby odnoszą się do Federacji i do siebie nawzajem, jak wypływają na wierzch urazy, pretensje i traumy mogła być czymś naprawdę interesującym. 

Mogła, ale okazała się… no cóż, bałaganem. Każda z tych postaci ma zarysowany indywidualny charakter, motywacje oraz garść osobistych wątków – to na plus. Problem pojawia się w momencie, gdy na przestrzeni pierwszego sezonu właściwie żadna z nich nie przechodzi znaczącej, zauważalnej ewolucji charakteru. Przytrafiają im się różne rzeczy, na które te postacie reagują (konfrontacja Raffi z synem i jego żoną, chwilowe podłączenie Siedem do kostki Borg), ale po incydencie wszystko wraca do poprzedniego stanu i wydarzenie zdaje się zupełnie nie mieć wpływu na zachowanie postaci czy jej odbiór rzeczywistości. Niektóre decyzje postaci wydają zupełnie nieintuicyjne i stojące w sprzeczności z tym, co wiemy o danych bohaterach (Elnor pozostający z Hugh na kostce) i wyglądają tak, jakby scenarzyści chcieli posterować sytuacją w pożądanym przez siebie kierunku nie dbając o to, w jaki sposób ucierpi przez to rozwój postaci. W finale sezonu niektóre istotne fabularnie postacie rozwijane od pierwszego odcinka praktycznie znikają i nie są nawet wspomniane, inne wydają się być w związku, choć na przestrzeni całego serialu zamieniły ze sobą może dziesięć kolokwialnych słów… Niespójne pisane postacie to chyba największy problem tego serialu. 

Bo cała reszta jest naprawdę dobra. Pod względem oprawy wizualnej to chyba najładniejszy Star Trek w historii marki. W przeciwieństwie do lubiącego głęboki półmrok Star Trek: Discovery, Picard na ogół rozgrywa się w bardzo jasnych, przestronnych lokacjach (nie licząc kostki, ma się rozumieć), efekty specjalne wyglądają bez zarzutu, otoczenie jest zróżnicowane, a ikoniczne elementy serii – mundury, projekty statków, dźwięki – zostały odwzorowane z dbałością o szczegóły oraz wyraźną ambicją, by zachować estetykę ustanowioną przez Star Trek: The Next Generation, choć oczywiście lekko odświeżoną i podrasowaną. 

Sama struktura narracyjna, gdy już przejdzie się do porządku dziennego nad rozwleczeniem fabuły, też wygląda dobrze. W ramach swojej podróży Picard odwiedził kilka znanych już miejsc (w tym wielokrotnie wspominany, ale nigdy dotąd niepokazany Instytut Daystroma) i całe mnóstwo nowych. Choć historia aż do epickiego finału pozostaje bardzo kameralna, to zróżnicowanie nadaje jej imponującej skali. Serial w znaczący, niegłupi sposób rozwija historię uniwersum, pokazując jak potoczyły się losy Federacji po wyniszczającej wojnie z Dominium i zniszczeniu Romulusa, przedstawił szereg nowych wydarzeń i frakcji, które powstały później. Co prawda wiele pytań pozostało bez odpowiedzi – co z Klingonami? co z Dominium? jak wygląda odbudowa mocarstwa Cardassian? czy ustanowiono wymianę handlową i dyplomatyczną z Kwadrantem Delta? – ale też Star Trek: Picard nie jest przekrojową opowieścią reprezentującą całą złożoną politykę uniwersum i nie musi pokazywać absolutnie wszystkiego. To, co pokazuje zupełnie mi wystarcza do szczęścia – a fakt, że zdradza przy tym olbrzymie przywiązanie do detali i najdrobniejszych wzmianek z ustanowionego już wcześniej kanonu naprawdę mocno cieszy i napawa otuchą. 

To nie jest idealny pierwszy sezon, ale prawie żaden serial ze świata Star Treka nie może poszczycić się mocnym startem. Jako że zamówiono już drugi sezon, a i kolejne prawdopodobnie będą powstawały dopóty, dopóki Patrick Stewart będzie skłonny wcielać się w rolę główną, w przyszłość Star Trek: Picarda patrzę raczej z nadzieją niż obawą. Serial ma sporo wątków do pociągnięcia i naprawdę interesuje mnie, dokąd udadzą się teraz bohaterowie serialu oraz jak potoczą się ich dalsze losy. Jeszcze raz – nie są to startrekowe wyżyny, ale jest na tyle dobrze, bym był w stanie z czystym sumieniem polecić ten serial wszystkim zainteresowanym. 

Obiecana lista odcinków poprzednich seriali: 


Star Trek: The Next Generation: 

S01E01: Encounter at Farpoint 
S01E12: Datalore 
S02E09: The Measure of a Man 
S02E16: Q Who 
S03E26: The Best of Both Worlds (part 1) 
S04E01: The Best of Both Worlds (part 2) 
S04E02: Family 
S04E03: Brothers 
S05E23: I Borg 
S06E24: Descent (part 1) 
S07E01: Descent (part 2) 
S07E24: All Good Things… 


Star Trek Voyager: 

S01E01: Caretaker 
S03E26: Scorpion (part 1) 
S04E01: Scorpion (part 2) 
S05E15: Dark Frontier (part 1) 
S05E16: Dark Frontier (part 2) 
S06E16: Collective 
S06E19: Child’s Play 
S07E02: Imperfection 
S07E25: Endgame 


Filmy kinowe: 

Star Trek: The First Contact 
Star Trek: Nemesis 
Star Trek (2009) 


Short Treks: 

S02E06: Children of Mars

piątek, 7 lutego 2020

Pierwszy odcinek Picarda był dobry

fragment grafiki promocyjnej

Star Trek: Picard to długo wyczekiwany przez fanów franczyzy serial rozbudowujący chronologię uniwersum o nowe wydarzenia pierwszy raz od… cóż, od bardzo dawna. Po zakończeniu emisji serialu Star Trek: Voyager w dwa tysiące pierwszym roku wszystkie kolejne telewizyjne iteracje Star Treka były prequelami – Star Trek: Enterpreise przedstawiał epokę pionierskich lotów ludzkości w głęboki Kosmos, a Star Trek: Discovery (do tej pory) pokazywał nam okres na dekadę przed oryginalną serią telewizyjną z lat sześćdziesiątych. Kinowy Star Trek: Nemesis z dwa tysiące drugiego roku był ostatnią poważną opowieścią dobudowującą kolejny segment historii Zjednoczonej Federacji Planet. Kolejne filmy kinowe rozgrywały się już bowiem w zupełnie innej rzeczywistości, w dodatku – we wcześniejszej erze.

Po drodze mieliśmy oczywiście drobne dodatki zdradzające nam dalsze dzieje oryginalnej linii czasowej Star Treka. W kinowym restarcie serii dowiedzieliśmy się o zniszczeniu Romulusa, a Short Trek pod tytułem Calypso pokazał nam odrobinę bardzo odległej przyszłości uniwersum. Wszystko to było jednak mało satysfakcjonującymi okruchami, które nijak nie były w stanie zaspokoić ciekawości fanów. Tym bardziej, że uniwersum Treka pozostawiono w bardzo interesującym punkcie – zakończenie wojny z Dominium, ostateczne (być może) pokonanie kolektywu Borg, potencjalne nawiązanie kontaktów z kwadrantem Delta, radykalne przekonstruowanie układu sił w kwadrancie Alfa, wspomniana już katastrofa, która spowodowała zniszczenie ojczystej planety Romulan, niepewny status ontologiczny komandora Daty… wszystko to stanowi bardzo mocny fundament pod nowe, fascynujące opowieści w tym uniwersum. 

Fundament, który do niedawna wykorzystywali jedynie twórcy niekanonicznych dzieł tworzonych przez podwykonawców na licencji serialu. Gdy dowiedziałem się, że w planach jest nowy serial rozgrywający się w tym uniwersum i mający opowiadać o losach emerytowanego Jean-Luca Picarda, naprawdę się ucieszyłem. Nie dlatego, że bardzo lubię tę postać (a lubię), ale dlatego, że w końcu franczyza zaczyna iść do przodu, zamiast cały czas opierać się na odtwarzaniu przeszłości, wypełnianiu białych plam, które nie domagały się wypełnienia i zamykaniu się w komfortowej klatce znajomych postaci, motywów i opowieści. Niedługo później pojawiła się zresztą informacja, że wspomniany wyżej Star Trek: Discovery w trzecim sezonie również przeniesie swoją fabułę w przyszłość (i to znacznie dalszą), więc można mieć nadzieję na to, że franczyza dokonała poprawnej – według mnie, bo nie wykluczam, że ktoś preferuje prequele – korekty kursu.

Pierwszy odcinek serialu Star Trek: Picard był… dobry. Nie jakiś wybitny, na pewno nie zwiastujący wyjątkowo dobry serial (choć potencjał jak najbardziej jest), ale zwyczajnie spełniający swoją rolę. Co nie było proste – pierwsze odcinki nowych seriali zawsze muszą dostarczyć kontekstu wydarzeń, przedstawić głównych bohaterów, antagonistów, konflikty, które napędzać będą serial oraz jego motywy przewodnie – i być przy tym zajmującymi fabułami samymi w sobie. A wszystko to wykonać ma ekipa produkcyjna, która na dobrą sprawę nie do końca wie jeszcze, jaki konkretnie serial chce tworzyć i dokąd uda im się doprowadzić zaplanowaną fabułę. W przypadku Star Treka dochodzi jeszcze zakotwiczenie opowieści w konkretnym punkcie uniwersum i respektowanie historii franczyzy znanej z bycia jednym z najbardziej spójnych narracyjnie i konceptualnie projektów o takiej skali.

Star Trek: Picard na ogół wychodzi z tego wyzwania obronną ręką. Historie o starszych wersjach ikonicznych postaci zwykle są dość powtarzalne i zazwyczaj sprowadzają się do „Stary, zgorzkniały i rozczarowany życiem heros bierze pod swoje skrzydła młodą, niedoświadczoną kobietę, która przypomina mu, co jest w życiu ważne”. Do tego sprowadzał się wątek Luke’a Skywalkera w The Last Jedi, historia Wolverine’a w Logan, Ezia Auditore w Assassin’s Creed: Embers, Jacka w piątym sezonie Samurai Jack, Tommy’ego Olivera w komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon i wielu, wielu innych tego typu opowieściach. Zarówno trailery, jak i pierwsza połowa odcinka sugerowały taki właśnie stan rzeczy i gdy utwierdziłem się już w przekonaniu, że mniej więcej wiem, w jaki sposób potoczy się dalsza opowieść… odcinek zrobił mi niespodziankę, komplikując sytuację w bardzo ciekawy sposób. Nie był to zwrot akcji, który kompletnie wyrzuca powyższy schemat fabularny za burtę, ale na pewno interesująco go komplikuje i zamyka pewne utarte ścieżki narracyjne, na które byłem już przygotowany.

Dobrze to wróży serialowi, by tego typu zabieg z jednej strony pokazuje, że twórcy scenariusza nie mają zamiaru iść po linii najmniejszego fabularnego oporu, z drugiej jednak – rozumieją, że niespodziewane zwroty akcji same w sobie są rozwiązaniem na krótką metę i zamykając jedne narracyjne drzwi zawsze trzeba otworzyć inne, wiodące do ciekawszych historii. Póki co udaje im się zachować tę równowagę. Ukazanie Zjednoczonej Federacji Planet jako instytucji moralnie wadliwej, bo pozwalającej na to, by polityczne animozje wzięły górę nad humanizmem (nieudzielenie pomocy uchodźcom z Romulusa z powodu przeprowadzonego w międzyczasie zamachu terrorystycznego na Marsie) zapewne poirytuje niektórych startrekowych purystów… ale też warto pamiętać, że Gwiezdna Flota nigdy nie była tak nieskazitelną organizacją jak chciał tego twórca franczyzy, Gene Roddenberry.

Padła również odpowiedź na pytanie czy Dacie udało się przedśmiertnie zgrać swoją świadomość do ciała bliźniaczego androida. Star Trek Nemesis pozostawił tę kwestię w niedopowiedzeniu. Pierwszy odcinek Picarda zdaje się rozwiewać wszelkie wątpliwości (chyba, że znów czeka nas zaskoczenie), podając jednoznaczną odpowiedź w trakcie ekspozycji głównego wątku sezonu. Który, póki co, zapowiada się całkiem interesująco. Historia tajemniczej młodej kobiety szukającej u Picarda ratunku przed polującymi na nią skrytobójcami jest dość mocno osadzona w głębokiej mitologii uniwersum, ale nie przeszkadza to aż tak bardzo, bo przeszłość nie konsumuje w tym wypadku teraźniejszości, a jedynie nadaje jej kontekstu. Scenarzystom udało się dorzucić do układanki odpowiednio wiele nowych elementów, by początek intrygi wypadł świeżo i nie robił wrażenia powtórki z rozrywki.

Jean-Luc Picard to już nieco inna postać – trudno, by przez dwie dekady od czasu, gdy wiedzieliśmy go po raz ostatni nie zaszły w nim pewne zmiany. Na samym początku widzimy go pogrążonego w apatii – przez emeryturę raczej lunatykuje siłą inercji, zamiast korzystać z jesieni życia i cieszyć się owocami swojej pracy. Wszystko przez wspomniany wyżej incydent z cynicznym odwołaniem ewakuacji Romulusa przez Federację, który spowodował odejście Picarda z Gwiezdnej Floty w przeświadczeniu, że nie jest to już „jego” Flota. Analogie do współczesnej polityki – szczególnie kryzysu uchodźczego i postawy Unii Europejskiej w jego obliczu – są wyraźne, ale przekazywane w na tyle niebezpośredni sposób, by sprawa była zuniwersalizowana. Póki co wątek służy mniej moralizowaniu, a bardziej nakreśleniu ram fabularnych i zrobieniu z Picarda dogłębnie rozczarowanego idealisty. Co ustawia go w interesującym miejscu, z którego może podążyć w wielu kierunkach. Nie mam pojęcia, który jest najbardziej prawdopodobny – dążenie do reformy Federacji, działania na własną rękę, stworzenie siły opozycyjnej albo po prostu załatwienie sprawy na własną rękę – i bardzo mi się to podoba.

Nie chcę porównywać Star Trek: Picard do Star Trek: Discovery bo to dwie zupełnie różne bestie. Ten drugi, mimo pewnych eksperymentów w treści, jest stosunkowo szablonową (i nie ma w tym nic złego!) iteracją Star Treka. Ten pierwszy do raczej osobista historia postaci osadzona w uniwersum Star Treka, ale nie w samej jego konwencji. Od razu napiszę, iż cieszę się z tego, że mamy oba te seriale nadawane mniej więcej równolegle (nawet jeśli poza USA legalne oglądanie obu wiąże się z koniecznością płatnej subskrypcji dwóch różnych platform streamingowych… takie rzeczy powinny być znacznie mniej powszechne niż są), bo po tylu latach posuchy w temacie tego typu różnorodność to najlepsze, co mogło przytrafić się fanom marki.

Bardzo ciężko pisać mi tu o jakichkolwiek konkretach, bo nadal nie jestem, na ile scenarzyści podążą ścieżkami wyznaczonymi przez pierwszy odcinek – ostatecznie pokazali w nim, że nie boją się odważnych zagrywek i nieoczywistych rozwiązań. Nie ma rozczarowania, nie ma objawienia – jest stabilny kurs dający nadzieję na bardzo porządny serial.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...