Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fullmetal Alchemist. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fullmetal Alchemist. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 listopada 2013

Europa made in Japan

fragment grafiki autorstwa Luizy Ho, całość tutaj.

Obejrzałem w końcu FullMetalAlchemist: Brotherhood, serię anime stworzoną na podstawie mangi FullMetal Alchemist autorstwa Hiromu Arakawy. Nie była to pierwsza ekranizacja tego komiksu – w 2003 roku ukazała się inna adaptacja FMA, nazwana po prostu FullMetal Alchemist. Różniła się ona znacząco od mangowego pierwowzoru, choć większość początkowych wydarzeń była zbieżna. Brotherhood zaczął powstawać w chwili, w której autorka mangi kończyła już pracę nad swoją najpopularniejszą serią, toteż nowsza ekranizacja jest wierna materiałowi źródłowemu od początku do końca – może tylko czasami zmieniając kolejność prezentowanych zdarzeń (choć nie ich chronologię). W niniejszej notce będę się odnosił do wszystkich trzech FullMetali – zarówno do mangi (której przeczytałem przeszło połowę), jak i ekranizacji (widziałem obie w całości), za bazę przyjmę jednak najnowsze anime. Z tego powodu wpis może się wydawać nieco nieskładny, za co z góry przepraszam. Postaram się też ograniczyć spoilery do absolutnego minimum.

Muszę się do czegoś przyznać – w moim późnogimnazjalnym/wczesnolicealnym okresie życia czytałem mangi, oglądałem anime i kupowałem magazyn Kawaii. Wiem, że się może wydawać wstrząsające w świetle tego, w jaki sposób dzisiaj odnoszę się do japońskiej popkultury. Nie umiem tego wyjaśnić, nie zaistniał żaden gwałtowny regres czy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Po prostu z upływem czasu czytałem i oglądałem coraz mniej mangi i anime, coraz bardziej zwracałem się w stronę komiksu europejskiego i amerykańskiego, brytyjskich seriali telewizyjnych, francuskiej animacji… i pewnego dnia, odpalając jakąś serię anime coś w moim umyśle zrobiło „meh!” i pewien etap w moim życiu dobiegł końca. Od tamtej pory owe „meh!” towarzyszyło mi za każdym razem, gdy sięgałem po jakiś japoński komiks czy animację, po barokowości i wysublimowaniu komiksów frankofońskich azjatycki styl rysunku wydał mi się absurdalny i karykaturalny. Podobnie sposób prowadzenia narracji, który nagle okazał się kompletnie do mnie nieprzemawiający. Dlatego bardzo prosiłbym o nieprezentowanie pod niniejszą notką komentarzy zawierających sobie frazę „W takim razie obejrzyj sobie…”, ponieważ najprawdopodobniej już oglądałem albo przynajmniej próbowałem oglądać większość popularniejszych anime. Poza tym – gdy deklaruję swoją niechęć do anime to nie jest to jakaś zakamuflowana prośba o przedstawienie mi czegoś, co ma mnie przekonać i przeciągnąć na właściwą stronę.

Po obejrzeniu FMA:B doszedłem do interesującego wniosku – niejednego zresztą, ale do tego jeszcze dojdziemy – o ile mangowa stylistyka jest dla mnie absolutnie nie do strawienia, o tyle powinienem jednak od czasu do czasu zacisnąć zęby i obejrzeć jakieś anime albo poczytać mangę. Ot, żeby nie zgnuśnieć i nie zahermetyzować się w jednym kręgu kulturowym, nie stracić perspektywy - albo wręcz nabrać nowej. Brotherhood był w tym o tyle przydatny, że w warstwie estetycznej zdaje się bardzo dużo czerpać z europejskiego mempleksu i w pewnym stopniu uświadomił mi, jak nasz kontynent i jego historia wyglądają oczami mieszkańca Kraju Kwitnącej Wiśni. Ostatecznie akcja FullMetal Alchemist rozgrywa się w rzeczywistości do złudzenia przypominającej któreś z europejskich mocarstw z początku XX wieku. Autorka mangi najwyraźniej wzorowała się na Wielkiej Brytanii, choć sytuacja geopolityczna Amestris pasuje bardziej do Niemiec. Rząd tego mocarstwa nosi znamiona wojskowej dyktatury, zaś agresywna polityka międzynarodowa i czystki etniczne narzucają silne skojarzenia z Trzecią Rzeszą.

Mój pierwszy problem z FMA – w różnej mierze dotyczy to wszystkich trzech produkcji – polega na tym, że cały ten europejski mempleks zostaje potraktowany w dużej mierze po macoszemu i raczej tylko na poziomie estetycznym. O ile bohaterowie noszą europejskie – głównie angielskie – nazwiska, podają sobie ręce zamiast się kłaniać (przynajmniej z początku, później twórcy anime zdają się o tym zapominać), o tyle ich zachowanie niczym nie odbiega od zachowań typowych postaci z większości anime. Podobnie alchemiczna zasada równowartej wymiany, która pełni ważną rolę w mitologii serialu, stając się czymś w stylu filozofii życiowej większości bohaterów, więcej ma wspólnego z karmiczną sprawiedliwością czy też równowagą Yin i Yang, niż chrześcijańskim „A kiedy ktoś chce się z tobą sądzić i zabrać twoją suknię, oddaj mu i płaszcz” (Mt 5,40). O chrześcijaństwie wspominam z tego powodu, że w FullMetal Alchemist pojawia kilka silnych nawiązań do tradycji judeochrześcijańskich, ale znów – są one tylko fajnymi fabularnymi gadżetami pokroju homunkulusów biorących swoje imiona od grzechów głównych. To jest, jak zauważyłem, znamienne dla japońskich twórców popkultury, zawierać w swoich dziełach nawiązania do innych kultur na bardzo płytkim, trywialnym poziomie estetyki – podczas gdy w sytuacji odwrotnej, zachodni twórcy, jak mi się zdaje, przejawią chęć zgłębienia także sposobu myślenia, filozofii i uwarunkowań kulturowych. Nie twierdzę, że japońskie podejście jest w jakiś sposób szkodliwe czy niepoprawne, bo to autonomiczna twórczo decyzja na poziomie koncepcyjnym – ubrać japoński sposób myślenia, kreowania opowieści w europejskie ciuszki. Problem polega na tym, że autorka mangi, intencjonalnie lub nie, poruszyła przez to kilka drażliwych i trudnych kwestii.

Jedną z nich jest sprawa eksterminacji ludności Ishvalu. Choć autorka mangi oparła tę historię na dziejach Ajnów, to umieszczenie jej w kontekście pseudoeuropejskim musi się kojarzyć z Holocaustem. Szczególnie, że Arakawa podrzuca tu i ówdzie drobne wskazówki, na przykład ubiór patriarchy Ishvalskiego przywodzący na myśl żydowski chałat. Jest to o tyle interesujące, że większość bohaterów biorących udział w czystkach etnicznych (Roy Mustang, Maes Huges, Riza Hawkeye i naprawdę wielu innych) jest przedstawiona w sposób pozytywny, bardziej jak wspaniałe osoby, które popełniły błąd. W naszym kręgu kulturowym istnieje tendencja do popkulturowego odczłowieczania postaci odpowiedzialnych za czystki etniczne, a jakakolwiek relatywizacja najczęściej budzi duże kontrowersje, stąd ten wątek może deprymować zachodniego odbiorcę. Koncepcja Boga przedstawiona w FMA (manga i drugie anime – w pierwszym ten wątek pominięto) także kłóci się z europejskim wyobrażeniem o Stwórcy. Trudno mi jest o tym pisać bez uciekania w potężne spoilery, ale wystarczy wspomnieć, że Bóg w świecie FullMetal Alchemist nie jest bytem jednoznacznie dobrym – w istocie ma bardzo upiorną, przerażającą reprezentację fizyczną przywodzącą na myśl któregoś z Wielkich Przedwiecznych, niż dobrotliwego staruszka z brodą siedzącego na chmurze i przyglądającego się maluczkim z wysokości.

Głównym tematem fabuły FMA jest nie tyle spirytualizm – zakręcony, tajemniczy i ewidentnie w modnej wersji pop – co próba odkupienia własnych grzechów z przeszłości. Obaj główni bohaterowie podróżują po świecie, by odzyskać swoje ciała utracone wskutek złamania alchemicznego tabu ludzkiej transmutacji, ambitny wojskowy Roy Mustang chce objąć władzę nad krajem, by uniknąć rzezi i czystek etnicznych, w jakich sam musiał brać udział, ojciec Eda i Ala także ma zaszłe sprawy, za które musi odpokutować. Jako, że na drodze stają im homunkulusy, które reprezentują chrześcijańskie grzechy główne (choć przynajmniej niektóre z nich są przedstawione w sposób bardzo niejednoznaczny moralnie) cała opowieść w warstwie metaforycznej przybiera postać wręcz moralitetu. Oczywiście jest to moralitet, w którym bohaterowie biegają po ścianach, prowadzą długie walki przeplatane jeszcze dłuższymi rozmowami i slapstickowe, antyklimatyczne wstawki „komediowe”, które pasują tam jak pięść do nosa.

Ale, ale – mimo  wszystko, nie uważam FMA za słabą opowieść. Wyjąwszy może pierwszą ekranizację, którą dość szybko dopadł paskudny kryzys tożsamości, zarówno manga, jak i drugie anime to zaskakująco niezłe fabuły. Bardzo złożone, momentami błyskotliwe z bardzo silnym punktem, jakim są bohaterowie. Arakawa ma naprawdę spory dryg do kreowania zróżnicowanych, intrygujących i dających się lubić bohaterów i z tego drygu korzysta. Momentami jednak przesadza, co jest szczególnie odczuwalne w finale opowieści, który jest nieprzyzwoicie wręcz rozwleczony pomiędzy kilkanaście przeplatających się wątków. To sprawia, że akcja, choć dynamiczna i angażująca emocjonalnie, wlecze się jak mucha w smole. Tego jest po prostu za dużo, percepcja odbiorcy przeskakuje pomiędzy kolejnymi wątkami i nagle w precyzyjnie zaplanowaną intrygę wkrada się chaos. Wielki finał opowieści i jej punkt kulminacyjny jest w anime rozwleczony na jakichś piętnaście odcinków i muszę przyznać, że przez grubo połowę z nich odczuwałem znużenie przemieszane z konfuzją. Strasznie mi zależało na tym, żeby oni w końcu przestali się lać i przeszli do rzeczy. Może to jest też powód, przez który odebrałem zakończenie jako nieco rozczarowujące. Taka dekompresja fabuły nie służy niczemu, a tu mieliśmy tego aż za dużo.

Mimo to, polecam. Zapewne wielbiciele japońskiej popkultury ocenią FMA lepiej, niż ja. A ja uważam, że to ponadprzeciętna rozrywka w interesującej oprawie estetycznej z naprawdę fajnymi bohaterami. I warto się z nią zapoznać, nawet jeśli jest się mangowym hejterem. Słowo mangowego hejtera. Wszystkie sześćdziesiąt cztery odcinki, składające się na FullMetal Alchemist: Brotherhood obejrzałem w ciągu niespełna tygodnia, poświęcając temu serialowi każdą wolną chwilę. Po zakończeniu czułem fizyczne niemal wyczerpanie - już dawno nie fundowałem sobie podobnego maratonu. I to chyba najlepiej świadczy o FMA. A jeśli macie szansę przeczytać mangę - zróbcie to.

niedziela, 22 stycznia 2012

Krzyż przed Mordorem

fragment grafiki autorstwa Ignacio Bazána Lazcano, całość tutaj.
Umieszczanie w dziełach czysto popkulturowych (istnieje coś takiego jak "czysta popkultura"?) odniesień do religii chrześcijańskiej (lub jakiejkolwiek innej współczesnej) jest czymś odmiennym, niż nawiązywanie do tradycji religii starożytnych kultur czy cywilizacji. Powód jest oczywisty – do obecnej religii wiele osób ma bardzo emocjonalny, osobisty stosunek. Dlatego z uniwersum Marvela obok Spider-Mana, Captaina America czy Iron Mana może występować Thor, ale już Jezus Chrystus – w żadnym wypadku. Nie oznacza to bynajmniej, że inżynierowie i artyści popkulturowi kompletnie rezygnują z umieszczania w swoich dziełach motywów i symboli chrześcijańskich. Owszem, robią to nader często, jednak są sytuacje i sytuacje. Na chwilę obecną przychodzą mi do głowy cztery typy dzieł kultury popularnej, które czerpią z mitologii chrześcijaństwa.

Pierwszym typem są dzieła de facto propagandowe, wycelowane w target środowisk chrześcijańskich. Wszystkie te czwartoligowe zespoły grające chrześcijańskiego rocka i pop, te wszystkie Arki Noego, Dzieci z Brodą czy twory pokroju Porozumienia,* Skillet czy, nieco mniej hardkorowo, Maleo Reggae Rockers, seriale typu Joan z Arkadii czy chrześcijańscy naśladowcy Coelho. Zazwyczaj kontent tego typu jest bardzo niskiej jakości, razi infantylizmem i uproszczeniami niegodnymi religii, która w toku swojego istnienia wyprodukowała tyle traktatów teologicznych i filozoficznych. Drugi typ to utwory obliczone na skandal, chcące wybić się z tłumu drapieżnym, antyreligijnym „bluźnierczym” przesłaniem. Najlepszym przykładem będzie tu pewnie inkwizytorski cykl opowiadań pióra Jacka Piekary czy „Kaznodzieja” Ennisa. Rzeczy najczęściej średnio strawne, które przepadłyby bez otoczki kontrowersji i skandalu, jaką gwarantują antychrześcijańskie motywy. Trzecim typem dzieł nawiązujących do tradycji chrześcijaństwa są nieliczne, ale bardzo ciekawe spojrzenia „ludzi z zewnątrz” – artystów pochodzących z innych kręgów kulturowych, którzy – poprzez świeże spojrzenie – mogą nam powiedzieć coś bardzo ciekawego o kulturze, którą oddychamy na co dzień. Narzucają się tu przede wszystkim dwie produkcje z Kraju Kwitnącej Wiśni – manga „Fullmetal Alchemist” i anime „Neon Genesis Evangelion” z mnogością mniej lub bardziej widocznych nawiązań do religii i kultury chrześcijańskiej.

Czwartą i, z mojego punktu widzenia, najciekawszą kategorią tego typu kontentu są na wpół mityczne Dzieła, Które Pokazują Coś Ciekawego. Nie korzystają z chrześcijańskiego warzywniaka memetycznego po to, by strzelić komuś z liścia, ale żeby opowiedzieć ciekawą historię w ciekawy sposób. Jako, że przeważająca większość z nas (wszyscy?) jest kulturowymi chrześcijanami, nawet jeśli z wiarą nam nie po drodze. Oznacza to, że na niektóre sygnały będziemy reagować inaczej, niż na inne. Mitologia rodem z Pisma przez niektórych zwanego Świętym jest nieodwołalnie wbudowana w naszą cywilizację, a opowieści o stworzeniu świata, Adamie i Ewie, Mojżeszu, ukrzyżowaniu Chrystusa nie da się amputować z naszej kultury. I, koniec końców, to dobrze.

Chrześcijan łatwo jest obrazić. Wystarczy pokazać gdzieś krzyż na tle nagiego pośladka, by zabrzmiały trąby jerychońskie, choć to może życie w Polsce wykrzywia mi optykę, a w innych krajach do tych kwestii podchodzi się bardziej liberalnie. Ale nie sądzę. W każdym razie, chrześcijanie oburzają się widząc nawiązania do najbardziej charakterystycznych symboli swojej wiary, wszelako jeśli w grę wchodzą odniesienia bardziej subtelne (albo choć mniej popularne) wrzasku nie ma. Niech za przykład posłuży niesamowity serial „Carnivale”, gdzie odniesień do chrześcijaństwa jest zatrzęsienie – od Drzewa Poznania, przez krzew gorejący, aż po (przewrotnie zinterpretowaną) Apokalipsę. Bluźnierczo traktowanych krzyży brak. Podobnie zresztą brytyjski „The Fades”, gdzie odniesienia do chrześcijaństwa opierały się głównie na delikatnych nawiązaniach, średniowiecznym toposie psychomachii (czyżbym nadinterpretował?) i jednej dość wyraźnej ikonie chrześcijaństwa. Fabuła ufundowana jest na bazie walki Dobra ze Złem. O obu serialach napiszę jeszcze kiedy indziej (bo oba na to zasługują jak mało które).

W każdym razie - kiedy widzę w jakimś popkulturowym dziele nawiązanie do chrześcijaństwa automatycznie włącza mi się w mózgu czerwona lampka - a nuż ktoś znowu gra na religii, by się wybić? To trochę krzywdzące dla mitologii chrześcijańskiej, obiektywnie rzecz biorąc bardzo ciekawej i inspirującej - jeśli, rzecz jasna, zdławimy nasz kulturowy (bądź światopoglądowy) chrześcijanizm i do sprawy podejdziemy na chłodno. Z doświadczenia wiem, że nie każdemu przychodzi to z łatwością.
__________
*moja młodsza siostra tego słucha. It… is… wrong. Jeśli bycie chrześcijaninem wiąże się z utratą gustu muzycznego, to cieszę się, że zrezygnowałem.

niedziela, 2 października 2011

Kwadratowa rzeczywistość

fragment grafiki autorstwa Alvina Lee, całość tutaj.

Dwa lata temu japońska spółka Square Enix wykupiła podupadający brytyjski koncern Edios Interactive, mekkę graczy spod znaku „kiedyś-gry-były-lepsze-nie-to-co-teraz-tylko-coraz-ładniejsza-grafika-i-zero-klimatu-same-popłuczyny-po-dawnych-hitach-ide-odpalic-pierwszego-Dooma”. Kiedy dowiedziałem się o tej transakcji, na plecy wpełzł mi zimny dreszcz – Japończycy uzyskali prawa do takich tytułów jak Tomb Raider, Thief, Legacy of Kain czy Deus Ex. Poczułem się jak polski rolnik z wąsami, który widzi, że Niemcy wykupują sąsiednią działkę. Oczyma wyobraźni już widziałem, jak skośnoocy developerzy psują legendarne marki swoim porytym podejściem do gamingu. Teraz oczywiście wiem, że obawa była równie racjonalna, co strach przed tym, iż wykupiony przez koncern Disney’a Marvel zacznie wydawać komiksy z Myszką Miki – ale wtedy podnosiły mi się włoski na karku.

Rzeczywistość nie była na szczęście tak przerażająca. Pierwsza gra Square Enix Europe (jak każe się obecnie nazywać Edios) była godną następczynią zacnych protoplastów. Mowa tu oczywiście o Deus Ex: Human Revolution, która przywróciła mi wiarę w gry komputerowe. Zapowiedź kolejnej – wskrzeszenie Tomb Raidera – też wygląda co najmniej obiecująco. W planach jest jeszcze kolejna część Thiefa, o którą jestem spokojny, bo dłubią przy niej ludzie od najnowszego Deus Exa, w którym skradanie się było jednym z najmocniejszych punktów gry. Przewiduję też kolejną grę z cyklu Legacy of Kain – grzechem byłoby pominąć tę markę, tym bardziej, że wątki z epickiej sagi Kaina i Raziela zostały ładnie domknięte w ostatniej produkcji, dzięki czemu można zrobić gładkie wejście w nową opowieść dla nieznających poprzednich części graczy.

Pisałem już o mojej, delikatnie mówiąc, niechęci do japońskich gier video (i ichniejszej popkultury w ogóle), choć moje preferencje nie przesłaniają mi faktu, że Nippon to, obok Francji, zielona wyspa na kryzysowej mapie kultury popularnej – powstaje tam mnóstwo oryginalnego, nietuzinkowego kontentu, który potrafi zachwycić oryginalną stylistyką, pieczołowitością wykonania i wiadrami potencjału. Rzeczą, która chyba najbardziej interesuje mnie w przestrzeni memetycznej tego kraju jest fakt, że o ile ich kultura dokonuje sukcesywnej ekspansji na cały świat, o tyle, wedle moich obserwacji, odwrotny trend – czyli inspiracje japońskich twórców dokonaniami ludzi z Zachodu – jest już jakby mniej powszechny i, jeśli do niego dochodzi, to tylko na ich warunkach, dzięki czemu popkultura Kraju Kwitnącej Wiśni jednocześnie czerpie z ogólnoświatowej puli kulturowej i zachowuje swą egzotyczną odrębność. I tego właśnie, jako mieszkaniec beznadziejnie pod tym względem zapóźnionego i zdominowanego przez amerykańską papkokulturę kraju Japończykom darować nie potrafię. Wiem, że to bardzo irracjonalna wymówka, ale fakt jest faktem. Dobra, przyznaję – trochę mi z tego powodu wstyd.

Coś się jednak w japońskiej popkulturze zaczyna psuć, a zawistny diabełek w mojej głowie zaczyna wywijać dzikie pląsy w chwili, gdy czyta o tym, jak to decyzja przekazania prac nad najnowszym Silent Hillem czeskiemu Vatra Games została kompletnie zjechana przez miłośników, a promująca grę piosenka autorstwa KoRnu zniszczyła życie wszystkim fanom zasnutego mgłą miasteczka. Z innymi legendarnymi seriami rodem z drugiej strony planety też ponoć nie dzieje się najlepiej – piąta część Tekkena okazała się ostatnią dobrą grą z tego cyklu, Final Fantasy zaczęło rozmieniać się na drobne już w zamierzchłych czasach części oznaczonej numerem X, Gran Turismo zostało pokonane przez oczekiwania, jakie fani pokładali w tej serii, Pro Evolution Soccer, który miał być (i przez chwilę istotnie był) killerem monopolizującej ten segment sportówek serii FIFA, dziś stoi w cieniu gry EA, Resident Evil wreszcie, który miast straszyć, stawia na adrenalinę. Tendencja jest ciekawa i, po części wynikająca z coraz śmielszego inspirowania się japońskich developerów trendami zachodnimi. Coś się dzieje, mili państwo – Japończycy przełamują pewną barierę popkulturową, szerzej otwierają się na kulturę popularną produkowaną z lewej strony mapy świata.

Choć sytuacja jest kompletnie inna, można ją nieco porównać z zachłyśnięciem się Polski amerykańską kulturą, która u progu lat 90tych dosłownie utopiła naszą przestrzeń memetyczną – tylko w tamtych wariackich czasach wydawanie miesięcznika z komiksami o amerykańskich superbohaterach mogło się udać. Japończycy, odnoszę wrażenie, przeżywają coś nieco podobnego, nie wiem jednak, co takiego mogło wpłynąć na tą dość monolityczną popkulturowo nację, że otwiera się ona na olewaną dotychczas zachodnią kulturę popularną. Czyżby ciężka ręka kryzysu zmusiła Square, Konami i Capcom do poszerzenia kręgu odbiorców? A może to tylko incydentalne eksperymenty developerów, które czystym przypadkiem zbiegły się w czasie (mało prawdopodobne)?

Otwarcie się Japończyków na zachodnie gry widać też było podczas ostatniego Tokyo Game Show, gdzie zaprezentowano japońskie trailery m.in. do nadciągającego Bioshocka i Deus Exa. O ile ta pierwsza gra – z wielu względów, z których najważniejszą jest chyba odjechana konwencja – może się Japończykom spodobać, o tyle mam wątpliwości, czy DE:HR znajdzie tam szerokie grono fanów. Ta gra jest po prostu zbyt głęboko osadzona w gibsonowsko-dickowskim cyberpunku, mało tam Shirowa (który, odnoszę wrażenie, też jest bardziej strawny dla nas, niż dla swoich rodaków), by gracze z Nipponu znaleźli tam to, co ich ujmie. Widać to też po japońskim trailerze, który jest zwyczajnie, po japońsku, za bardzo efekciarski, co zakłamuje stosunkowo głęboką, antyglobalistyczną wymowę gry. Jedno, co mnie cieszy, to promowanie na TGS Assassin’s Creed: Revelation, bo gra, nie dość, że w dużym stopniu opiera się na silnie zakorzenionym w Japonii kulcie przodków, to jeszcze pokazuje, że nasi ninja są o wiele fajniejsi, niż ich ninja. A jeśli jakiś japoński gracz przy okazji zainteresuje się historią renesansowej Europy – tym lepiej.

Bo, widzicie – ja uważam, że to najwyższy czas, by mega kreatywni Japończycy szerzej otworzyli się na zachodnią kulturę, bo za każdym razem, kiedy to robią, wychodzi im coś wyjątkowego. Fullmetal Alchemist, Blame!, Silent Hill, Metal Gear Soild… przykłady można mnożyć. Jeśli po pewnym okresie „niebezpiecznych wahań popkulturowych” japońscy artyści i rzemieślnicy odnajdą złoty środek, może czekać nas zalew naprawdę ciekawych, oryginalnych produktów made in Japan.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...