Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lost in Space. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lost in Space. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 lipca 2020

Merytokracja. Zagubieni w Kosmosie


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

Zagubieni w Kosmosie to familijny serial fantastycznonaukowy z dwa tysiące osiemnastego roku, będący adaptacją innego, znacznie starszego serialu pod tym samym tytułem. Akcja Zagubionych w Kosmosie rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Ziemia, wskutek tajemniczej katastrofy, powoli przestaje być przyjaznym miejscem do życia i ludzkość, by przetrwać, wysyła statki kosmiczne celem kolonizacji zdatnej do zamieszkania planety w układzie Alfa Centauri. Liczba miejsc na pokładzie jest jednak ograniczona. Dlatego każda osoba, która chce się uratować, musi najpierw przejść szereg egzaminów, które sprawdzą, czy jest ona warta przeżycia. W dalszej części mojego materiału pojawią się spoilery, więc póki co zatrzymajmy się w tym miejscu. Serial jest całkiem niezły i naprawdę go polecam. Wrócimy do niego. 

Merytokracja jest pojęciem nadużywanym tak często i tak powszechnie, że paradoksalnie, by wytłumaczyć, co oznacza ten termin, najprościej będzie zacząć od tego, czym merytokracja nie jest. Przede wszystkim – nie jest samym założeniem, że ludzie powinni wykonywać zajęcia, do których się nadają. To zdrowy rozsądek. Wszyscy, niezależnie od ideologii, tak właśnie myślą. Nawet anarcho-komuniści, który posługują się hasłem „od każdego według jego zdolności, każdemu według jego potrzeb” sygnalizują, że to dobry pomysł i coś, czego warto się trzymać. Kwestia tego, co to właściwie znaczy „najlepiej się do czegoś nadawać” nie jest już taka oczywista i każda osoba ma na ten temat własną opinię, ale sama zasada jest całkowicie niekontrowersyjna. Bardzo trudno będzie Wam znaleźć osobę, która na poważnie twierdzi inaczej. 

Merytokracja to ideologia, która zakłada, że podstawą budowy społeczeństwa powinna być wartość danej osoby. Wiele ideologii zakłada, że będziemy dawać władzę ludziom z jakiegoś konkretnego powodu. Arystokracja jest założeniem, że rządzić powinny osoby najlepiej urodzone, plutokracja, że osoby najbogatsze, teokracja, że osoby najwyżej postawione w hierarchii religijnej. I tak dalej. Merytokracja to ideologia wychodząca z założenia, że wartość człowieka zależy od jego inteligencji, talentów, zdolności oraz umiejętności. I my, jako społeczeństwo, powinniśmy zorganizować się w taki sposób, by największą władzę miały osoby najmądrzejsze i najbardziej uzdolnione. Oczywiście, natychmiast pojawia się pytanie „jak ocenimy, kto jest najmądrzejszy i najbardziej uzdolniony?”. Odpowiedź brzmi – poprzez testy. System edukacji do pewnego stopnia działa merytokratycznie. Edukacja licealna kończy się egzaminem maturalnym. A im lepiej pójdzie nam matura, tym większy mamy wybór uczelni wyższej, gdzie możemy kontynuować naszą edukację. Gdybyśmy mieszkali w merytokratycznym kraju, nie wybieralibyśmy prezydenta za pomocą głosowania. Zamiast tego wszyscy kandydaci przechodziliby testy zaprojektowane w taki sposób, by sprawdzić, który z nich najlepiej nadaje się do tej roli. 

Jeśli uważacie, że w praktyce ten system byłby okropny, to… prawdopodobnie zaskoczy Was fakt, że twórca pojęcia merytokracji uważał tak samo. Sama koncepcja jest oczywiście znacznie starsza, ale słowo „merytokracja” powstało w latach pięćdziesiątych XX wieku. Wymyślił je brytyjski socjolog i polityk Michael Dunlop Young. Young chciał skrytykować wówczas nowy model angielskiego systemu edukacji, który dzielił uczniów na trzy różne kategorie, w zależności od tego, w czym sprawdzali się najlepiej. I w ten sposób już bardzo wcześnie określał ścieżkę rozwoju młodych Brytyjczyków. 

Young zrobił zatem coś, co robią wszyscy mieszkańcy Wysp Brytyjskich, którzy chcą skrytykować politykę – napisał dystopijną powieść science-fiction. Od razu mówię – nie jest specjalnie porywająca i, o ile mi wiadomo, nigdy nie ukazała się w Polsce. To raczej polityczny esej dla niepoznaki ubrany w fabułę. Nie będę jej tu streszczał, zdradzę tylko, że merytokracja doprowadza w niej do katastrofalnych podziałów społecznych i pod koniec powieści rozpętuje się rewolucja. 

A zatem mamy do czynienia z ideologią, która została wymyślona wyłącznie po to, by ją wykpić, wyśmiać i zademonstrować, jak fatalnym byłaby pomysłem, gdyby wcielić ją w życie. Nic zatem dziwnego, że – jak w przypadku chyba każdego mieszkańca Wysp Brytyjskich, który napisał dystopię – masa osób nieironicznie uznała, że jest to dobry pomysł. Oczywiście. Okej, być może jestem w tym momencie odrobinę nieuczciwy. Rozumiem dlaczego założenie, że ludzie generalnie powinni zasłużyć sobie na swoją pozycję społeczną może wydawać się atrakcyjne. Przede wszystkim brzmi to uczciwie. Na pewno znacznie bardziej niż arystokracja, w której nasza pozycja społeczna zależy od urodzenia, a zatem od czegoś, nad czym nie mamy żadnej kontroli. Poza tym to raczej dobry pomysł, bo dzięki temu najwięcej władzy będą miały najmądrzejsze i najbardziej uzdolnione osoby, dzięki czemu podejmowały one będą decyzje, najlepsze dla nas wszystkich… bo będą. Prawda? Hm… 

Will, najmłodszy członek rodziny Robinsonów z serialu Zagubieni w Kosmosie, jako jedyny nie zdaje testu, co stawia pod znakiem zapytania los całej rodziny. Jego matka, Maureen, używa swoim koneksji i pieniędzy, by sfałszować wyniki testu i chłopiec mimo wszystko mógł, wraz z resztą rodziny, uciec w kosmos przed nieuniknioną śmiercią na dogorywającej Ziemi. Maureen Robinson była naukowczynią, która pracowała przy budowie statków kosmicznych służących do ewakuacji ludzkości. Była więc jedną z najbardziej wpływowych i znaczących osób na świecie. Użyła tego znaczenia i tych wpływów, by oszukać merytokratyczny system i uratować swojego syna. Okradając w ten sposób z szansy na życie jakieś inne dziecko, z jakiejś innej rodziny, które pomyślnie przeszło test. 

Nie twierdzę, że na jej miejscu postąpiłbym inaczej. Wątpię. Prawdopodobnie zrobiłbym dokładnie to samo. Ciężko jednak w tym momencie nie zauważyć, że istnieje w tym systemie pewna nierównowaga, która jest w niego wbudowana. I nawet nie mówię tu o oszustwie Maureen, które jest umyślnym złamaniem zasad. Mówię tu o czymś nieco bardziej fundamentalnym. 

Wyobraźmy sobie merytokratyczne państwo, w którym nasz pozycja społeczna zależy niemal wyłącznie od tego, w jaki sposób pójdą nam testy. Powiedzmy, że mamy w tym systemie dwie osoby, które są równie uzdolnione i inteligentne. Jedna z nich wychowała się jako jedyne dziecko zamożnych rodziców, mieszkała w dużym mieście z dostępem do edukacji oraz kultury, rodzina opłacała jej kursy oraz zajęcia wyrównawcze i zapewniła komfortowe warunki do nauki i rozwoju. Druga osoba wychowała się z pięciorgiem rodzeństwa, w małej miejscowości, z niezamożnymi rodzicami, którym musiała pomagać w pracy oraz tracić czas na dojazdy do szkoły. O kursach czy zajęciach wyrównawczych mogła jedynie pomarzyć. Zresztą, i tak nie miałaby na nie czasu, bo cały czas musiała dorabiać i dorzucać się do rodzinnego budżetu, przez co cały czas była zmęczona, pozostawało jej mniej intelektualnej energii do nauki i tak dalej. Pytanie brzmi – która z tych dwóch osób, przypominam, równie inteligentnych i uzdolnionych, ma większe szanse na pomyślne zaliczenie testu? 

No właśnie. 

Merytokracja niejako mimochodem zakłada, że wszyscy i wszystkie zaczynamy z bloków startowych ustawionych w dokładnie tym samym miejscu. A tak nie jest. Bynajmniej. Możemy zresztą pójść o krok dalej i zauważyć, że w systemie merytokratycznym mniej uzdolnione osoby urodzone w rodzinach zamożnych mają większe szanse na zdanie testu niż bardziej uzdolnione i utalentowane, które miały gorsze warunki rozwoju. I to wcale nie jest rezultat działań ludzi psujących ten system. Ta nierówność wbudowana jest w samo jego istnienie. Żeby merytokracja miała sens, musielibyśmy najpierw zapewnić wszystkim porównywalne warunki rozwoju. Ale wtedy to nie byłaby już merytokracja. Wtedy to byłby… eee… (w trakcie brzmienia mojego nienaturalnie długiego „eeeeee” na wyciemnionym ekranie stopniowo pojawiają się napisy „o cholera” „szlag” „wkopałem się” „jak wypowiedzieć słowo «socjalizm» by normikom nie siadła pikawa?” „a mogłem pójść na informatykę”. W tle soundtrack Cwał Walkirii) jakiś zupełnie inny system społeczny. A i nawet w takim układzie dochodzą zmienne pokroju wydarzeń losowych, takich jak choroby, wypadki czy katastrofy naturalne, przez które uzdolniona i utalentowana osoba może mieć gorszy wynik w teście mierzącym jej cechy. 

A to przecież dopiero początek. Przypuśćmy, że w jakiś sposób uda nam się ominąć albo przynajmniej zminimalizować ten problem. Pytanie brzmi – kto stworzy testy, które określać będą poziom inteligencji i uzdolnienia. Osoby stojące najwyżej w merytokratycznej hierarchii, co widzieliśmy na przykładzie Maureen, nadal są ludźmi i w krytycznych sytuacjach będą zachowywali się jak ludzie. 

Pozwólcie, że posłużę się pewnym przykładem. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wiele filharmonii zaczęło prowadzić tak zwane niejawne przesłuchania. Oznaczało to, że osoba ubiegająca się o pracę w orkiestrze występowała przed oceniającymi za kurtyną. Po wprowadzeniu tej praktyki, nagle połowa kobiet więcej zaczęła przechodzić ten etap rekrutacji. Czy to oznacza, że wszyscy oceniający byli podłymi seksistami, którzy nienawidzili kobiet i dopiero po fizycznym uniemożliwieniu im identyfikacji płci ocenianej osoby byli w stanie profesjonalnie podejść do swojej pracy? …nie, w żadnym razie. Po prostu wszyscy i wszystkie mamy wdrukowany zestaw nieuświadomionych przekonań i te przekonania zawsze wpływają na nasz osąd drugiej osoby. 

Stereotyp twierdzący, że kobiety są z natury mniej inteligentne i mniej uzdolnione został obalony już dawno temu. Jednak zestaw przyzwyczajeń społecznych i wzorców kulturowych zbudowanych na tym założeniu nadal trzyma się bardzo mocno, bo to nie jest coś, co można odrzucić z roku na rok. Czy nawet z dekady na dekadę. Na poziomie świadomym wiemy, że talent i doświadczenie nie mają nic wspólnego z płcią konkretnej osoby. Jednak na poziomie podświadomym… wszyscy potrzebujemy grubej kurtyny, ponieważ w interakcjach z każdym człowiekiem przyjmujemy na jego albo jej temat intuicyjne założenia. Te założenia mogą dotyczyć płci, kolory skóry, wieku albo wyglądu tej osoby. I przeważnie oceniamy ją pod kątem tych założeń, niezależnie od tego, czy jest to usprawiedliwione czy nie. Nikt nie jest ponad to i praktycznie nie da się tego wyeliminować. Kurtyny pomagają, ale one nie wystarczą. 

Jest też jeszcze jedna kwestia i tyczy się ona założenia, że w ogóle jesteśmy w stanie stworzyć jakieś sensowne oceny uzdolnienia i inteligencji różnych osób. Te terminy nie są esencjalne – nie ma jednej, uniwersalnej definicji inteligencji. To nie jest cecha którą można rozwijać jak statystykę w grze video. Żaden test nie jest w stanie przewidzieć, jakie konkretne cechy okażą się optymalne, ponieważ rzeczywistość nie działa w taki sposób – jest zbyt nieprzewidywalna. 

Wróćmy do Zagubionych w Kosmosie i Willa Robinsona. Po awarii statku i lądowaniu na nieznanej planecie chłopiec zaprzyjaźnia się z obcą formą życia, robotem, którego napotkał w trakcie zwiedzania okolicy. Kombinacja empatii, inteligencji emocjonalnej oraz ciekawości świata, którą wykazał Will sprawiła, że udało mu się nawiązać relację z tą istotą, która później wiele razy ratowała życie jemu, jego rodzinie oraz innym kolonistom. Chłopiec oblał test, który nie brał tych cech pod uwagę, a to właśnie one doprowadziły do przyjaźni Willa z Robotem i przyczyniły się do ocalenia rodziny Robinsonów i reszty kolonistów. Oczywiście, żaden test nie był w stanie przewidzieć takiego obrotu spraw jak napotkanie robota z Kosmosu, ale… to właśnie pokazuje, jak ograniczona jest perspektywa merytokracji. Czasami cechy oraz właściwości, które uznane zostały za nieistotne albo nawet zbędne, mogą okazać się kluczowe w konkretnych, specyficznych sytuacjach. I nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć, niezależnie od naszego ilorazu inteligencji, bo nawet najmądrzejsi ludzie na świecie nie potrafią przewidywać przyszłości. 

Mit merytokracji opiera się na założeniu, że wszyscy zaczynamy z porównywalnego poziomu i mamy mniej więcej taką samą szansę rozwoju, co reszta. A tak nie jest i nawet gdyby na samym początku tak było, to różnice pojawiłyby się bardzo szybko i jeszcze szybciej zaczęłyby się pogłębiać. Mit merytokracji opiera się na założeniu, że będziemy testowani uczciwie, przez stuprocentowo obiektywne i bezstronne osoby, które nie będą miały własnych celów i żadnych uprzedzeń. A to niemożliwe, bo wszyscy mamy jakieś uprzedzenia i jesteśmy w stanie co najwyżej zminimalizować ich wpływ na nasze osądy. Mit merytokracji opiera się w końcu na założeniu, że kryteria, za pomocą których będziemy testowani są perfekcyjnie dobrane. A nigdy tak nie będzie, ponieważ zawsze może zaistnieć szansa, że zostaniemy postawieni przed problemem, którego testy nie wzięły pod uwagę. 

Powtórzę jeszcze raz to, od czego zacząłem ten materiał, na wypadek gdyby ktoś zapomniał – wszystko to nie oznacza, że nie powinniśmy organizować pracy w taki sposób, by wykonywały ją osoby, które nadają do tego najlepiej. To jest dobry pomysł i wszyscy tak uważają. Nie jest jednak dobrym pomysłem budowanie na tej zasadzie całego porządku społecznego. Wartość ludzkiego życia nie zależy od tego, jak użyteczna jest konkretna osoba. A nawet gdyby tak było, i tak nie jesteśmy w stanie określić, czy i w jakim stopniu ktoś może być użyteczny. 

Świat jest po prostu zbyt skomplikowany. 


Bibliografia: 

„Nie wierzcie w merytokrację” Clifton Mark https://krytykapolityczna.pl/swiat/nie-wierzcie-w-merytokracje-mark/
Niejawne przesłuchania – badania https://www.nber.org/papers/w5903
Michael Kinsley „Myth of Meritocracy” 

piątek, 27 kwietnia 2018

Merytokracja w kosmosie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Mit merytokracji opiera się na założeniu, że pozycja danej jednostki ludzkiej w społeczeństwie wynika wyłącznie (a przynajmniej w dominującej mierze) z posiadanych przez nią kompetencji. Osoby sprawne, inteligentne, pracowite i zdeterminowane desygnowane są do odniesienia sukcesu, osoby niesprawne, krótkowzroczne i leniwe spadają na samo dno drabiny społecznej. Ten mit trzyma się we współczesnej świadomości zbiorowej bardzo mocno – kultura masowa prezentuje nam szeroki wachlarz postaci zarówno fikcyjnych (Tony Stark) jak i realnie żyjących (Elon Musk, Steve Jobs, Mark Zuckerberg) wpisujących się w mit „genialnego miliardera”, którego splendor legitymizowany jest przez kreatywność, charyzmę oraz inteligencję. 

W Lost in Space – netfliksowej adaptacji serialu z lat sześćdziesiątych pod tym samym tytułem – planeta Ziemia stała się, wskutek niesprecyzowanej katastrofy ekologicznej (jak się później okazuje spowodowanej przez siły zewnętrzne), niezdolna do podtrzymania egzystencji ludzkiej rasy. To spowodowało wymuszenie ekspansji homo sapiens na inną planetę, znajdującą się w układzie Alfa Centauri bliźniaczkę Ziemi o bardzo podobnym biomie. Dobór kolonizatorów nowego świata jest całkowicie merytokratyczny – do ucieczki z konającej Ziemi zaproszona jest każda jednostka ludzka, która zaliczy arbitralny test mierzący jej predyspozycje konieczne do przetrwania na obcej planecie. Serial nie precyzuje, jakie konkretnie kryteria doboru w nim zastosowano, w retrospekcjach widzimy bowiem jedynie jeden z egzaminów, polegający na pracy umysłowej w stresującej sytuacji. 

Bohater tej retrospekcji – Will, najmłodszy członek rodziny Robinsonów – oblewa test, co w teorii nieodwracalnie zamyka mu drogę ucieczki do nowego świata. Jego matka, Maureen, kontaktuje się zatem z odpowiednimi osobami, pociąga za kilka kluczowych sznurków i podsuwa odpowiednim ludziom strategiczne ilości gotówki, by sfingować zaliczenie egzaminu przez syna. Rodzina Robinsonów przynależy do – co najmniej – wyższej klasy średniej. Patriarcha rodu, John Robinson, jest żołnierzem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, Maureen jest inżynierką lotów kosmicznych i astrofizyczką, co w TV Landzie oznacza, że zarabia dużo pieniędzy (a nie, jak w rzeczywistości, że mieszka kątem u rodziców i żebrze o granty naukowe na uniwersytecie). Ich dom naszpikowany jest nowoczesną technologią, dzieci odbierają interdyscyplinarną edukację już w bardzo młodym wieku. Judy – najstarsza córka Maureen z poprzedniego małżeństwa – mimo ledwie osiemnastu lat na karku jest w pełni wykształconą lekarką. 

Maureen jest bogatą, wykształconą kobietą z licznymi znajomościami w środowisku osób odpowiedzialnych za organizację kolonizacji oraz zasobnymi środkami finansowymi. Innymi słowy – jest uprzywilejowana w sposób, który umożliwia jej przekroczenie merytokratycznej bariery i przerzucenie syna, który oblał test do lepszego świata. Gdyby Maureen była kasjerką z prowincji nie byłaby w stanie czegoś takiego dokonać – możliwe, że nie byłaby w stanie w ogóle podejść do testu, bo oznaczałoby to co najmniej jeden dzień poświęcony czemuś innemu niż praca i, co a tym idzie, mniej pieniędzy na zaspokojenie podstawowych potrzeb swoich i swojej rodziny. Gdyby jedno z jej dzieci nie zaliczyło testu, zmuszona byłaby pozostać na dogorywającej Ziemi (bo podróż do sąsiedniego układu słonecznego jest w jedną stronę) albo porzucić dziecko, by zapewnić jego rodzeństwu przetrwanie – dramatyczny dylemat dla matki. 

Serial w żaden sposób nie sygnalizuje tych implikacji – wątek oblanego przez Willa testu wykorzystany jest wyłącznie do przydania temu małoletniemu bohaterowie dylematu związanego z niskim poczuciem własnej wartości. Will, dając sobie sprawę z faktu (albo przynajmniej silnie podejrzewając), że nie zaliczył testu, zmaga się z samooceną i wątpliwościami, że nie zasługuje na życie w nowym, lepszym świecie. Mam dla młodego Robinsona dobrą wiadomość – merytokracja jest mitem nie tylko w kontekście przywileju. Właściwie każdy istniejący test jest wadliwy, z wielu powodów, spośród których największym jest czynnik ludzki. Innymi słowy – testy tworzą ludzie, na podstawie własnego pojmowania sytuacji, własnych arbitralnych założeniach i własnych podświadomych uprzedzeń. 

W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku w największych amerykańskich orkiestrach kobiety stanowiły zaledwie pięć procent członków zespołów. W ciągu ostatnich czterdziestu lat nastąpił w tym względzie gigantyczny progres – w dzisiejszych czasach średnio jedna trzecia muzyków w najbardziej prestiżowych amerykańskich orkiestrach to kobiety. Kluczowe okazało się wprowadzenie tak zwanych „niejawnych przesłuchań” (blind auditions). Osoby zgłaszające się na przesłuchania występowały za kurtyną, przez co oceniający ich nie widzieli, więc wygląd danej osoby, jej kolor skóry i płeć nie wpływały w żaden sposób na ocenę umiejętności – liczyły się jedynie umiejętności muzyczne danej osoby. Ten zabieg w krótkim czasie spowodował znaczący wzrost zatrudniania kobiet. Nie był jednak idealny – po pewnym czasie odkryto, że prowadzący przesłuchania muzycy nadal mają możliwość podświadomego domniemywania płci kandydatów na podstawie dźwięku ich kroków – kobiety noszący buty na obcasie były przez to możliwe do zidentyfikowania w trakcie przechodzenia za kurtyną. Po pewnym czasie niektóre orkiestry zaczęły instruować kandydatki, by przed wejściem na zasłoniętą kurtyną scenę zdejmowały buty. Oczywiście, to zabezpieczenie również nie jest idealne – ponieważ żadne nie jest. 

Merytokracja w Lost in Space zakłada, że kolonizatorami nowej planety zostaną najlepsi z najlepszych – inteligentni, wytrzymali psychicznie i fizycznie ludzie, którzy będą mieli największą szansę przetrwania w nowym świecie, odbudowania ziemskiej cywilizacji i stworzenia społeczeństwa, któremu uda się przetrwać w innej części Wszechświata. Sam serial pokazuje jednak, że merytokracja jest mitem. Naiwnością byłoby założenie, że Maureen była jedyną osobą, która posunęła się do łapówkarstwa by przepchnąć kogoś z rodziny przez testy. Pytaniem jest, ile rodzin postawionych w podobnej, co Robinsonowie sytuacji zmuszonych było do pozostania na Ziemi i zmagania się z postępującą degeneracją klimatu. Nie dlatego, że nie dorastali do standardów wytyczonych przez testy – ale dlatego, bo zabrakło im przywileju, dzięki któremu byliby w stanie oszukać system. 

Lost in Space od Netfliksa nie jest dobrym serialem – choć wizualnie zachwyca zarówno pod względem efektów specjalnych, projektów i scenerii, to cierpi na irytujące przeciąganie fabuły, nieciekawych bohaterów, z którymi ciężko jest nawiązać emocjonalne więzi oraz zużyte koncepcje fantastycznonaukowe prezentowane bez najmniejszych bodaj ambicji stworzenia z nich czegokolwiek interesującego. Mimo to, serial – trochę niechcący i całkowicie na marginesie – znakomicie pokazuje, w jaki sposób działa merytokracja. Kolonie na planecie w układzie Alfa Centauri jedynie w teorii będą rajem zbudowanym rękami czempionów gatunku homo sapiens wyłonionych w uczciwym, obiektywnym teście. W praktyce przed kataklizmem uciekną do gwiazd wyłącznie ci, którzy byli uprzywilejowani już wcześniej – i swój przywilej zaniosą ze sobą na inne planety.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...