fragment okładki, całość tutaj. |
Looney Tunes: Rabbits Run to pierwszy od pięciu lat pełnometrażowy film animowany, w którym głównymi postaciami są bohaterowie doskonale znanych nam i lubianych kreskówek spod znaku Braci Warner. Jako, że to produkcja docelowo skierowana od razu na rynek DVD nie spodziewałem się po niej niczego specjalnie dobrego. I słusznie, bo to - nie oszukujmy się - zwyczajny średniak. Co prawda ma kilka mocnych punktów i generalnie wstydu marce Looney Tunes nie przynosi (w przeciwieństwie do najnowszej produkcji telewizyjnej z Bugsem w roli głównej), a poza tym robi naprawdę fajne rzeczy z paroma ikonicznymi postaciami tego panteonu.
Pierwszym zaskoczeniem jest fabuła - zamiast spodziewanej komedii pomyłek otrzymałem bowiem… film sensacyjny. Looney Tunes: Rabbits Run opowiada o Loli, która wskutek splotu niezwykłych okoliczności wchodzi w posiadanie rzadkiego kwiatu będącego kluczem do wynalezienia niewidzialności. Na wspomnianą roślinę polowała armia (z Foghornem Leghornem w roli generała) we współpracy z FBI (któremu w tej akcji przewodzi agent Elmer Fudd). Tymczasem Lola - świeżo zwolniona z pracy za bujanie w obłokach - używa pyłu kwiatowego, by stworzyć specjalną mieszankę perfum mających zapewnić jej sławę i chwałę. Oczywiście FBI szybko ją namierza i rozpoczyna się trwająca aż do wielkiego finału gonitwa. W ucieczce Loli pomaga świeżo poznany taksówkarz (Bugs Bunny). Tymczasem sprawa ulega komplikacjom gdy okazuje się, że łapy na miksturze niewidzialności chce położyć jakaś tajemnicza siła z zewnątrz - pozwolę sobie nie zdradzać, kto to taki, choć trailer filmu dość perfidnie to zaspoilerował. Były szef Loli (w tej roli Giovanni Jones, znany jako śpiewak operowy z klasycznej animacji Long-Haired Hare) również chce zdobyć miksturę Loli, święcie przekonany, że w istocie jest ona niesamowicie wartościowymi perfumami. W całą tę aferę miesza się jeszcze włamywacz i bandyta Yosemite Sam, który co prawda nie ma najmniejszego pojęcia, co się wokół niego dzieje i co chodzi z tą różową fiolką, którą wszyscy obsesyjnie chcą zdobyć, ale mimo to przyłącza się do wielkiej gonitwy za parą uciekających z Nowego Jorku do Francji królików.
Jak wypada zaimplementowanie sensacyjnej formuły do świata Looney Tunes? Nieźle, choć bez fajerwerków. Sama fabuła jest maksymalnie sztampowa i jeśli ktoś obejrzał choćby kilka filmów sensacyjno-komediowych nie znajdzie w Rabbits Run niczego odkrywczego. Ot - para głównych bohaterów ucieka przed kolejnymi zagrożeniami, epizodyczni bohaterowie okazjonalnie pomagają (albo przeszkadzają) im w ich ucieczce i tak aż do końca filmu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to fakt, że w filmie jest zdecydowanie za mało zwariowanego slapsticku spod znaku Texa Avery’ego, choć w trakcie ucieczki Loli i Bugsa okazji do tego typu atrakcji było całe mnóstwo. Co prawda totalnie ześwirowany finał w pewnym stopniu mi to wynagrodził, ale i tak przez większość czasu twórcy tej kreskówki jakby zapominali o konwencji Looney Tunes i zamiast tego tworzyli „normalną” komedię sensacyjną z gadającymi zwierzętami w roli głównej.
Postacie… mają, hmm, interesujące osobowości. Czytałem, że Rabbits Run w dużej mierze odtwarza sylwetki charakterologiczne bohaterów wymyślone na potrzeby The Looney Tunes Show, którego jeszcze nie oglądałem, więc nie mogę tego potwierdzić. W każdym razie - część zmian charakterologicznych jest… dziwna. Bugs przez większość czasu nie jest tricksterem, tylko everymanem i notorycznie pada ofiarą slapstickowych gagów, Daffy - który pojawia się jedynie na kilka minut, po czym znika z horyzontu zdarzeń - jest kompletnym idiotą pozbawionym jego unikalnego uroku narcyza z przerośniętym ego… trochę to dziwi i rozczarowuje. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że postaci z Looney Tunes to aktorzy i potraktujemy cały film z poziomu meta (to znaczy, że prezentowane w nim zdarzenia nie są „prawdziwe”, a jedynie wymyślone na potrzeby filmu akcji, w którym występują animowani aktorzy) coś takiego jest znacznie łatwiejsze do przełknięcia. Tym bardziej, że nie jest aż tak źle - w finale Bugs na chwilę odzyskuje swoją osobowość karmicznego prankstera, a nieco wcześniej wskakuje w damskie ciuchy. Kiedy Królik Bugs przebiera się za kobietę, wiedzcie, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Inne zmiany charakterów wypadły całkiem nieźle. Swoistej rehabilitacji za całe dekady upokorzeń doczekał się Elmer, który w Rabbits Run jest całkiem kompetentnym i rozsądnym agentem FBI. W filmie pojawiają się również Mac i Tosh, dwóch nierozłącznych, przekomicznie uprzejmych względem siebie gofferów, (gatunek żyjących w Ameryce Północnej gryzoni - w polskiej wersji językowej przerobiono ich na susły), których w tej animacji sportretowano jako gejowską parę, potwierdzając tym samym wcześniejsze moje podejrzenia wobec tych postaci. I wiecie co? To wyszło po prostu znakomicie - kłótnia małżeńska tej dwójki była jedną z najzabawniejszych scen w całej animacji. Ten zabieg okazał się naprawdę fajnym rozwinięciem i pogłębieniem tych gości, w dodatku idealnie pasującym do ich wcześniejszych inkarnacji (nie oszukujmy się, Mac i Tosh już w kreskówkach z lat czterdziestych zachowywali się jak stare małżeństwo) i otwierającym furtkę do wielu nowych, świeżych gagów.
Poza tym, Rabbits Run jest gigantycznym festiwalem gościnnych występów - co kilka minut musiałem pauzować film, by przekonać się czy wypatrzona gdzieś w tle postać nie jest aby zmyślnym cameo jakiegoś mniej znanego bohatera Looney Tunes. W pewnym momencie wypatrzyłem nawet… Normana! Wielkie podziękowania dla ekipy tworzącej ten film za naszpikowanie go potężną liczbą smaczków dla hardcorowych fanów Zwariowanych Melodii - jedynie oni wypatrzą (i zachwycą się) Dana Backslide’a z The Dover Boys, który na ćwierć sekundy pojawia się w jednej scenie albo Bizarro Daffy’ego z Duck Amuck, który przemyka przez ekran w czasie finałowego zamieszania. Widać, że - mimo wszystkich mniej lub bardziej uzasadnionych zmian - ten film stworzyli ludzie mający do Looney Tunes ogromny szacunek i jeszcze większe serce. Zaiste, do pełni szczęścia brakowało mi jedynie Timber Wolfa.
Ale wiecie, co jest w tym filmie najlepsze? Lola. Jej inkarnacja z Rabbits Run jest po prostu wspaniała. Jak pamiętamy Lola zadebiutowała w Space Jam, gdzie cała jej charakteryzacja sprowadzała się do bycia seksowną, wysportowaną i… trochę płaską charakterologicznie Smerfetką. Tutaj Pierwsza Dama Looney Tunes jest bardzo zwyczajną dziewczyną, z którą każdy może się identyfikować, a jednocześnie bujającą w obłokach gadułą, która wszakże ma dość rozumu, by wiedzieć, co robić by przetrwać i dość determinacji, by dążyć do upragnionego celu. Nie jest chodzącym stereotypem, nie jest karykaturą przesadnej kobiecości - w jakiś sposób wszystkie jej cechy charakteru doskonale ze sobą współgrają tworząc tym samym bardzo sympatyczną, wyrazistą bohaterkę. Zaskoczyło mnie, że Lola jest właściwie protagonistką Rabbits Run - dostaje więcej czasu antenowego, niż Daffy czy nawet Bugs, a cała fabuł kręci się właściwie wokół niej. Gdyby była źle skomponowaną, irytującą postacią cały film byłoby nie do wytrzymania. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie i to między innymi dzięki Loli Rabbits Run ogląda się bardzo przyjemnie.
Niestety pod względem audiowizualnym jest… cóż, źle. Animacja jest chwilami wręcz boleśnie oszczędna, projekty otoczenia maksymalnie uproszczone, a animatorzy chwytają się wszelkich możliwych sztuczek, by uprościć sobie robotę - idę o zakład, że cały wątek mikstury niewidzialności był wymyślony po to, by w niektórych scenach przyoszczędzić na animacji. Po pewnym czasie można się przyzwyczaić, ale i tak od czasu do czasu jakieś skróty animacyjne są tak boleśnie widoczne, że budzi to niesmak. Projekty postaci na szczęście nie są tak skopane jak w nieszczęsnym Wabbicie i bohaterowie na ogół przypominają samych siebie… może z wyjątkiem Elmera, któremu podejrzanie się schudło. Piosenki są dwie i o ile pierwsza jest straszna i kaleczy uczy, o tyle druga litościwie nie zapada w pamięć i już pięć minut po zakończeniu segmentu muzycznego nie byłbym w stanie jej zanucić. Przyzwoicie wypadły głosy postaci - pod Bugsa, Daffy’ego i kilka innych postaci głos podkłada weteran dubbingu Jeff Bergman i sprawdza się w tych rolach bardzo dobrze. Lola przemawia do nas głosem Rachel Ramras, nieznanej mi dotychczas aktorki - i wypada naprawdę świetnie, choć momentami może trochę zbyt powściągliwie (ale to naprawdę drobiazg). Z ciekawostek - głosu Yosemite Samowi użycza nie kto inny jak Maurice LaMarche, doskonale znany z roli Mózga z kreskówki Pinky and the Brain. Ze wszystkich występujących w Rabbits Run aktorów jemu chyba najlepiej wychodzi podrabianie głosu Mela Blanca. Trochę żałuję, że tragicznie zmarły przed kilkoma dniami Joe Alaskey nie wziął udziału w tej produkcji - dobrze byłoby usłyszeć go po raz ostatni.
Słowem - Looney Tunes: Rabbits Run to średniak, ale bardzo sympatyczny. Jeśli nie przeszkadzają Wam wymienione przeze mnie w notce wady i niedociągnięcia, spokojnie możecie sięgnąć po ten film i całkiem nieźle się przy nim bawić. Nie jest to w żadnym razie mistrzostwo świata na miarę produkcji Chucka Jonesa czy ekipy, która w latach dziewięćdziesiątych produkowała Tiny Toon Adventures i Animaniacs, ale powiedzmy to sobie otwarcie - tamte czasy już raczej nie wrócą. A nawet jeśli, to na pewno niezbyt szybko. Ale jeśli przyszłe produkcje w bohaterami Zwariowanych Melodii w rolach głównych będą utrzymywały poziom Rabbits Run to i tak będę usatysfakcjonowany.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz