Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Genndy Tartakovsky. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Genndy Tartakovsky. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 czerwca 2017

Mój problem z piątym sezonem Samurai Jack

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

No więc właśnie – Samurai Jack dość niespodziewanie powrócił (po dwunastu latach!) z piątym sezonem mającym w zamierzeniu stanowić konkluzję całości. Genndy Tartakovsky, intelekt artystyczny stojący za powstaniem tego legendarnego serialu animowanego, kilkukrotnie próbował stworzyć finał tej opowieści w formie pełnometrażowego filmu, jednak z różnych względów mu się to nie udawało. Rok temu kanał telewizyjny [adult swim] pospieszył artyście z odsieczą, proponując stworzenie nowych odcinków. I tak powstał finałowy sezon Samurai Jacka, który oglądałem na bieżąco, najpierw wpadając w zachwyt, potem zaś… potem zaś sprawa się skomplikowała na tyle, bym napisał o tym notkę na bloga. 

Od razu zaznaczę – nie uznaję tego sezonu za spektakularną katastrofę. Bynajmniej, są w nim fragmenty (czy nawet całe odcinki), które spokojnie można nazwać najlepszym, co ten serial całościowo ma do zaoferowania. Są również rzeczy – również zarówno fragmenty, jak i całe odcinki – które są absolutnie najgorszym, co Samurai Jack ma do zaoferowania. To dziwaczna przeplatanka doskonałych konstrukcyjnie kompozycji wizualnych, interesujących, odważnych fabularnych motywów i artystycznego zacięcia z absolutnie zniweczonym dawkowaniem napięcia, ogranymi kliszami fabularnymi i drewnianymi dialogami. Postaram się w miarę precyzyjnie wymienić, co mi się w tym sezonie nie podobało – z góry ostrzegam przed spoilerami. 

Zacznę od romantycznej relacji Ashi i Jacka, która była jednym z najbardziej kontrowersyjnych elementów piątego sezonu Samurai Jacka. I trochę trudno się temu dziwić – zaskakuje mnie, że nikt z pracujących przy serialu osób nie zauważył całego szeregu niefortunnych implikacji, jakie idą za tym wątkiem. Głównym problemem jest radykalna niesymetryczność tego związku. Jack jest przeszło siedemdziesięcioletnim mężczyzną z potężnym bagażem życiowym, ogromnym doświadczeniem i kompetencjach społecznych, które nabył w trakcie swojego życia. Jack potrafi perfekcyjnie egzystować w otaczającym go świecie i doskonale rozumie procesy nim rządzące. Zupełnie odwrotnie, niż Ashi, dla której świat zewnętrzny wciąż stanowi zagadkę. Jest to nawet wyszczególnione w scenie, w której Córki Aku natykają się na parę leśnych zwierząt okazujących sobie nawzajem czułość, co budzi ich konfuzję. Ta scena dość wyraźnie sugeruje, że jakiekolwiek pozytywne relacje są Ashi zupełnie obce, zaś od tamtego momentu, do chwili jej pocałunku z Jackiem minęło zbyt niewiele czasu, by bohaterka była w stanie przyswoić sobie niuanse międzyludzkich relacji romantycznych. 

Fakt jej wyobcowania ze społeczeństwa jest zresztą podkreślany przez beztroskę, z jaką dziewczyna podchodzi do faktu, że w trakcie walki straciła swoje ubranie – oraz niezrozumienie, czemu budzi to dyskomfort u Jacka. Wszystko to daje rezultat w postaci implikacji, że Ashi prawdopodobnie nie rozumie swoich uczuć do głównego bohatera, ponieważ praktycznie nie miała żadnych okazji do nauczenia się, co one oznaczają. Wszystko to budziło mój dyskomfort w trakcie oglądania, szczególnie podczas ósmego odcinka, który jest po same brzegi upakowany wizualnymi metaforami zbliżenia seksualnego między Ashi i Jackiem, fallicznymi i waginalnymi symbolami oraz wszelkimi innymi dwuznacznymi sugestiami, które w żadnym wypadku nie przeszłyby przez cenzorskie sito Cartoon Network. Fizycznie oboje są w dość zbliżonym wieku, jednak pod względem dojrzałości emocjonalnej, życiowego doświadczenia i realnego wieku przepaść między obojgiem bohaterów jest tak duża, że siłą rzeczy musi to budzić pewien niesmak. Niefortunnie dla serialu odcinek, w którym zaczęły pojawiać się sugestie romansu Jacka i Ashi zbiegł się w czasie z publikacją wideoeseju Born Sexy Yesterday, którego autor w precyzyjny sposób wskazywał na problematyczność dokładnie tego archetypu postaci, w jaki wpisana jest Ashi. 

Gdyby jednak był to jedyny problem ze zwieńczeniem odysei przeniesionego do przyszłości samuraja, nie byłoby aż tak źle. Piąty sezon cierpi jednak na mocno wadliwą strukturę narracyjną. Nie powinno to dziwić, ostatecznie cztery pierwsze sezony były raczej tematyczną antologią powiązaną głównym bohaterem – z wyjątkiem pierwszych trzech odcinków i (bardzo niewielu) historii dwuodcinkowych każdy epizod można było oglądać w dowolnej kolejności, ponieważ jakakolwiek przyczynowość narracyjna między nimi… no cóż, nie istniała. Na swój sposób był to rozsądny zabieg, bo pozwalał twórcom serialu na zabawę tymi motywami popkulturowymi, na które w danym momencie mieli ochotę, kompletnie nie przejmując się ciągłością fabularną. Piąty sezon został jednak pomyślany w inny sposób – jako jedna, spójna opowieść z kilkoma przeplatającymi się wątkami. Czy takie odejście od formuły, do której przyzwyczaiły nas cztery poprzednie sezony było dobrym pomysłem, to kwestia subiektywnego odbioru. Mnie to nie przeszkadzało. A raczej – nie przeszkadzałoby mi to, gdyby zrobiono to poprawnie. 

A zapowiadało się naprawdę dobrze. Dostaliśmy intrygujący pomysł wyjściowy – Jack stracił swój miecz i od pięćdziesięciu lat błąka się po świecie, starając się unikać zagrożeń, byle tylko Aku nie dowiedział się, że samuraj jest wobec niego niemal zupełnie bezbronny. Aku tymczasem pogrążył się w apatii po tym, jak zniszczył wszystkie portale czasu, uniemożliwiając tym samym Jackowi powrót do przeszłości. Okazało się jednak, że przeniesiony w czasie samuraj się nie starzeje i po przeszło połowie stulecia nadal ma ciało, kondycję i witalność dwudziestoparolatka. Na ich obu ten impas działa w destruktywny sposób. Scenarzyści wrzucili więc do tego równania nową zmienną – Córki Aku, siedem dziewcząt od dziecka poddawanych katorżniczemu treningowi w celu przygotowania ich do uśmiercenia tytułowego bohatera serialu. 

Córki Aku jako koncept sprawdzają się znakomicie, ponieważ stanowią mroczne odbicie samego Jacka. Tak jak i on, od małego trenowane były w celu uśmiercenia jednego, konkretnego celu i są zdeterminowane by tego dokonać. Główna – kluczowa – różnica tkwi w tym, że o ile Córki Aku były szkolone, by zabić Jacka, o tyle Jack był szkolony, by uratować ludzkość. Właśnie tak, nie by zabić Aku – ale by uratować świat. To dość subtelna, lecz fundamentalna różnica. Pierwszy odcinek serialu oraz liczne retrospekcje pokazują nam dorastanie tytułowego samuraja, podróżowanie po świecie, nawiązywanie przyjaźni i cieszenie się życiem. Jack, choć przez cały czas przygotowywany był do swojej misji, nie został okradziony z dzieciństwa tak, jak Ashi i jej siostry trzymane w zamknięciu i maltretowane przez inne członkinie sekty. Córki Aku całe swoje życie podporządkowywane były jednemu celowi i wszystko poza nim było dla nich bez znaczenia. Jack był je w stanie pokonać właśnie z tego powodu – one nie dbały nawet o swoje własne bezpieczeństwo. 

Pierwsze trzy odcinki, w trakcie których Jack zmagał się z Córkami Aku, były zdecydowanie najlepszą częścią sezonu – silnym startem bardzo mocno zarysowującym oś konfliktu między fanatycznymi wyznawczyniami Aku, a dręczonym halucynacjami Jackiem. To był właśnie Samurai Jack w swojej szczytowej formie, skupiony na akcji, niedopowiedzeniach, graficznej konceptualizacji poszczególnych scen i unikalnej estetyce. Klejnotem w tej koronie był według mnie drugi odcinek, konkretnej cała sekwencja walki z Córkami Aku, a jeszcze konkretniej – pełne napięcia i audiowizualnych odniesień do Dobrego, Złego i Brzydkiego starcie w „grobowcu świetlików”. To był właśnie Genndy Tartakovsky, jakiego ja osobiście lubię najbardziej – eksperymentujący z formą, wykorzystujący narzucone limity, by stworzyć coś wyjątkowego. Pierwsze sześćdziesiąt minut piątego sezonu Samurai Jacka to jeden z najlepszych kawałków animacji, jakie miałem przyjemność w swoim życiu oglądać. 

Niestety później… wszystko się psuje. No dobrze, może nie „wszystko”, ponieważ wizualnie, montażowo i kompozycyjnie nadal jest to co najmniej bardzo dobra robota. Problem polega na tym, że narracyjnie serial zaczyna się zataczać i przewracać o własne nogi – a że przez trzy pierwsze odcinki zdołał się już porządnie rozpędzić, późniejsza zniżka formy jest tym bardziej zauważalna. Przede wszystkim boli to, w jaki sposób poprowadzono wątek Scaramouche’a, robotycznego zabójcy na usługach Aku. Scaramouche pojawił się w pierwszym epizodzie jako swego rodzaju odwołanie do korzeni – głupkowaty, przerysowany i kampowy złoczyńca, który swoim urokiem osobistym i poczuciem humoru daje tak potrzebną chwilę oddechu pomiędzy cięższymi momentami. Ten bohater ginie w pierwszym odcinku zaraz po tym, gdy dowiaduje się, że Jack stracił swój legendarny miecz będący jedynym orężem, jaki jest w stanie skrzywdzić Aku. I gdyby rola Scaramouche’a w serialu zakończyła się w tym momencie, byłoby znacznie lepiej. Dzieje się jednak inaczej, zabójca „ożywa” po kilku odcinkach i niemal do samego finału śledzimy jego własny wątek – powolną podróż do wieży Aku, by poinformować go o fakcie, iż Jack nie ma już swojego miecza – który prawie nic nie wnosi do fabuły serialu, a jedynie marnuje cenny czas. 

Czas, którego zabrakło na rozwinięcie postaci daleko istotniejszych, czy to fabularnie czy to pod względem popularności. Scaramouche gościł na ekranie dłużej, niż Szkot, prawdopodobnie drugi po Jacku najważniejszy bohater pozytywny serialu, który z kolei dostał zaledwie cameo w połowie sezonu i niewiele dłuższą scenę w finale. Ale to drobiazg, w końcu Szkot, choć lubiany przez widzów i regularnie przewijający się przez serial, nie był postacią esencjonalną. Bardziej boli fakt, że twórcy nie odpowiedzieli na wiele pytań, które zadali już na przestrzeni tego sezonu. Choćby matka Ashi – druga najważniejsza antagonistka w serialu, o której do samego końca nie dowiadujemy się niemal niczego. Tajemnicze widmo, które prześladowało głównego bohatera przez pierwsze odcinki zostaje bez większego problemu pokonane przez Jacka w ciągu kilkunastu sekund. To kolejny problem tego sezonu – zaciąganie u widzów kredytu zainteresowania, którego Genndy i spółka nie potrafią spłacić. Mocno reklamowany powrót Strażnika – jednej z niewielu postaci z klasycznej serii, która była w stanie pokonać Jacka – ograniczył się do… nawet nie cameo, tylko kilku sekund zbliżenia na leżące na ziemi rozbite okulary sugerujące, że ich właściciel nie dożył do chwili ponownego spotkania z Jackiem. 

I tu dochodzimy do samego finałowego starcia, które jest – według mnie – mikrokosmosem wszystkim problemów trapiących ten sezon. Przede wszystkim odcinek jest za krótki – dwadzieścia minut na rozwiązanie wszystkich wątków, finałową walkę i epilog to o wiele za mało, daje się więc odczuć pośpiech. Starcia są krótkie i niesatysfakcjonujące, zwroty akcji nie mają czasu, by wybrzmieć i pozwolić odbiorcom na emocjonalną reakcję. Chronologia wydarzeń łamie się pod naporem nielogiczności – w jednej chwili widzimy porozrzucanych po całym świecie sojuszników Jacka, zaś w kolejnej są już oni na arenie wydarzeń i szturmują wieżę Aku. W dodatku reżyserzy beztrosko marnują cenny czas tego odcinka, poświęcając parę dobrych minut przedstawienie wszystkich córek Szkota albo długie sceny przygotowania ślubu Jacka i Ashi, choć można było spożytkować ten w znacznie bardziej produktywny sposób. Dialogi są koszmarne, zaś rozwiązania fabularne to koktajl z najbardziej ogranych klisz fabularnych, jakie istnieją w popkulturze – tak, Ashi odzyskuje kontrolę nad swoim zachowaniem pod wpływem Jacka wyznającego jej miłość. Tak, dziewczyna umiera w najmniej logicznym momencie, który w teorii ma wzbudzić u widzów szok i współczucie, w praktyce jednak, poprzez oczywistość (i ordynarność) tego zagrania fabularnego budzi niesmak. Na tym etapie naprawdę było już to tylko bezsensowne okrucieństwo w stosunku do głównego bohatera i tani sposób wrzucenia mu na grzbiet dodatkowego bagażu doświadczeń. 

Tym bardziej, że kierunek, w jakim to wszystko zmierzało wydawał się diametralnie inny od tego, co ostatecznie otrzymaliśmy. Przez pierwszą połowę sezonu scenarzyści wyraźnie budowali fundament pod określony rozwój sytuacji – dręczony wyrzutami sumienia Jack musi w końcu stawić czoła swoim traumom, pogodzić się ze stratą rodziców oraz wszystkich tych osób, których przez lata nie był w stanie uratować oraz uświadomić sobie, że nie da się zmienić przeszłości – można tylko walczyć o lepszą teraźniejszość i przyszłość. Fabuła dążyła do takiego właśnie rozwiązania. Jack mógł w końcu dojrzeć jako postać i przez pewien czas naprawdę dojrzewał – głównie za sprawą Ashi, dzięki której znowu miał o co walczyć. Wydaje mi się, że taki był pierwotny plan zakończenia serialu – samuraj przestaje szukać drogi powrotnej do domu, uśmierca Aku w przyszłości i pozostaje w niej, pomagając swoim sojusznikom w odbudowaniu świata, który uratował. 

Pod koniec sezonu coś się jednak zmienia – następuje raptowny skręt w stronę najbardziej wytartych klisz oraz zakończenia, które tylko pozornie jest szczęśliwsze. Tak, Jackowi udaje się powrócić do swoich czasów i uśmiercić Aku zanim demon przejmuje władzę nad światem… ale, robiąc to, unicestwił całą linię czasową, w której spędził ostatnie pięćdziesiąt lat. Wszyscy ludzie i nieludzie, których spotkał, których ratował i z którymi się zaprzyjaźnił – wszyscy zginęli. Gorzej, niż zginęli – oni nigdy nie zaistnieli. Szkot, skoczne małpy, psi archeolog Rotchild, Olivia, Da Samurai, ociemniali łucznicy, zwierzęta, które pomagały mu w tym sezonie oraz sama Ashi – wszystkie te postaci zostały bezceremonialnie wymazane z egzystencji, co esencjonalnie sprawia, że wszystko, czego Jack dokonał w przyszłości nie miało absolutnie żadnego znaczenia, każdy akt szlachetności i wielkoduszności jakiego się wtedy dopuścił został zmarnowany na istoty, które sam samuraj swoją decyzją wykasował z czasoprzestrzeni. I nie można nawet mieć nadziei na to, że oni wszyscy istnieją gdzieś w jakiejś rzeczywistości alternatywnej, bo twist z Ashi dobitnie pokazuje, iż tego typu rzeczy w uniwersum Samurai Jacka po prostu nie istnieją. Powoduje to dość złożony problem natury etycznej, którego serial jednakowoż nigdy nie podnosi. 

I żebyśmy się dobrze rozumieli – nie mam pretensji o to, że jakiś wątek potoczył się nie po mojej myśli. Tartakovsky miał pełne prawo rozegrać tę opowieść w sposób, jaki uznał za stosowny. Problem polega na tym, że to zakończenie niespecjalnie trzyma się kupy w kontekście tego wszystkiego, co sugerowały rozwiązania fabularne z wcześniejszych odcinków, jest narracyjnie kontrintuicyjne i – co z tego wszystkiego jest tak naprawdę największym i jedynym znaczącym problemem – jest po prostu źle napisane, z powodów o których pisałem wyżej. Czy zatem warto obejrzeć ten sezon? Jak najbardziej tak. Czy można się przy nim dobrze bawić? Oczywiście. To, że jakiś tekst ma zauważalne wady nie oznacza, że całkowicie okrada nas to z radości, jaką daje lektura. Piąty sezon serialu Samurai Jack to specyficzny zwierz. Gdy robi coś dobrze – robi to po prostu doskonale. Ale gdy się na czymś wywraca – robi to tak, że boli wyjątkowo dotkliwie.

sobota, 1 kwietnia 2017

Back to the past

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Genndy Tartakovsky to zapewne nieobca wam persona – twórca takich seriali, jak Dexter’s Laboratory, Sym-Bionic Titan czy Star Wars: Clone Wars zdążył się już na stałe wpisać do panteonu najważniejszych postaci amerykańskiego przemysłu animacyjnego i jego nazwisko bez poczucia zażenowania można wymieniać jednym tchem obok takich tuzów, jak Tex Avery, Chuck Jones czy Walt Disney. Bo i rola, jaką ten amerykański animator rosyjskiego pochodzenia odegrał w rozwoju kreskówkowego medium jest niebagatelna i kiedyś napiszę o tym sążnistą notkę. Dziś jednak chciałbym się skupić na chyba najbardziej rozpoznawalnym serialu animowanym stworzonym przez Tartakovsky’ego. 

W Samurai Jack najbardziej interesującym jest dla mnie fakt, że powstawał bez udziału scenarzystów – wszystkie historie były wymyślane przez storyboardzistów. I to widać, bo fabuła większości epizodów sprowadza się do tego, że główny bohater musi kogoś uratować, zdobyć jakiś artefakt, pokonać jakiegoś przeciwnika albo coś w tym rodzaju. Wymusiło to kilka interesujących zabiegów mocno indywidualizujących tę kreskówkę – w większości współczesnych seriali animowanych to słowo góruje nad obrazem, gra aktorska jest głównym czynnikiem charakteryzującym rysunkową postać, zaś humor opiera się w znacznej mierze na żartach słownych, przede wszystkim dlatego, że mówiącą postać łatwiej (i taniej) jest zanimować, niż – na przykład – postać biegnącą albo padającą ofiarą slapstickowego gagu. W Samurai Jack jest natomiast odwrotnie – zdarzają się odcinki, w których pada raptem kilka, kilkanaście zdań ekspozycji fabularnej, a całość opiera się właśnie na animacyjnych popisach ekipy produkującej kreskówkę. Nie oznacza to oczywiście, że aspekt dubbingowy został przez twórców serialu zaniedbany – bynajmniej, wśród gościnnych aktorów głosowych znajdziemy takie ikoniczne nazwiska jak choćby Rob Paulsen (Pinky i Yakko z Animaniacs), Tara Strong (Twilight Sparkle z My Little Pony: Friendship is Magic), Joe Alaskey (jakaś połowa obsady Tiny Toons Adventures), Jennifer Hale (komandor Shepard z Mass Effect), Maurice LaMarche (Brain z Animaniacs) i… mógłbym tak wymieniać jeszcze bardzo długo. Generalnie jeśli istnieje jakiś ikoniczny amerykański aktor podkładający głosy pod kreskówkowe postaci, to prawdopodobnie przewinął się przez Samurai Jacka. Dwiema wisienkami na tym torcie są oczywiście Phil LaMarr odgrywający rolę głównego bohatera serialu i przecudowny Mako użyczający swoich strun głosowych głównemu antagoniście. 

Mimo to opowieść została wykreowana w bardzo przemyślany sposób. Główny bohater posiada miecz będący jedyną istniejącą bronią, która jest w stanie zranić Aku, potężnego zmiennokształtnego demona będącego zarazem głównym antagonistą serii. To oznacza, że Aku – rozsądnie – unika bezpośredniej konfrontacji, nasyłając na Jacka najemników, roboty i łowców głów. Akcja kreskówki toczy się w dystopijnej przyszłości, zamieszkiwanej przez liczne rasy pozaziemskie oraz roboty – Jack może szlachtować te ostatnie bez obaw, że cenzorzy stacji Cartoon Network będą mieli pretensje o realistyczne przedstawianie przemocy, nawet jeśli roboty krwawią (olejem), a ich okablowane trzewia narzucają skojarzenia z ludzkimi narządami wewnętrznymi. To sprawia, że serial momentami bywa naprawdę makabryczny i bardzo intensywny. Świat przedstawiony daje olbrzymie pole do popisu dla twórców serialu, którzy nie są skrępowani żadnymi konwencjami gatunkowymi – Jack może w jednym odcinku walczyć z kosmitami, w drugim z prastarymi demonami, w trzecim przemierzać morskie głębiny, w czwartym towarzyszyć wyposażonym w futurystyczną broń Spartanom (w hołdzie złożonym wiadomemu komiksowi Franka Millera), w piątym siekać na kawałki zombie, a w szóstym ratować dzieci zahipnotyzowane przez demonicznego didżeja. Serial nie posiada ustalonej chronologii wydarzeń, większość odcinków można oglądać w dowolnej kolejności bez strachu, że straci się w ten sposób jakieś fabularne niuanse. Bo to nie o fabułę w Samurai Jack chodzi, a o postmodernistyczną żonglerkę popkulturowymi motywami. Właściwie każdy odcinek posiada własny, indywidualny klimat, choć estetycznie wszystkie podporządkowane są surrealistycznej wrażliwości graficznej Genndy’ego Tartakovsky’ego. Brak rozbudowanych fabuł sprawia, że odcinek trzeba wypełnić czymś innym – w tym przypadku dostajemy długie, statyczne ujęcia krajobrazów i szerokich planów. Wszystko to sprawia, że Samurai Jack posiada bardzo specyficzną atmosferę. 

Twórcy korzystają z każdej, absolutnie każdej sztuczki ułatwiającej im pracę. Zapętlanie kilkusekundowych sekwencji animacyjnych? Jest. Lustrzane odwracanie raz już wykorzystanych fragmentów? Jest. Długie ujęcia krajobrazu, w trakcie których na ekranie nic się nie rusza? Jest, i to cała masa. Główny bohater został zaprojektowany w taki sposób, by możliwie łatwo dało się go animować – sięgające do ziemi kimono pozwala pominąć animację nóg, kwadratowe palce i klockowata szczęka również stanowią niemałe ułatwienie w kreowaniu ekspresji Jacka. Sama animacja bywa bardzo ekonomiczna i w normalnej sytuacji mocno krytykowałbym lenistwo ekipy produkcyjnej… ale ekipa produkcyjna Samurai Jacka nie jest leniwa. Bynajmniej – wszystkie te skróty animacyjne, wygodne projekty postaci, triki umożliwiające zaoszczędzenie czasu i energii nie są w tym konkretnym wypadku wymuszone niskim budżetem czy brakiem umiejętności animatorów. Są narzędziem, które z jednej strony pozwala twórcom na stworzenie indywidualnego, unikalnego stylu animacji, z drugiej daje duże pole do popisu w kwestii reżyserii i twórczego wykorzystywania narzuconych sobie ograniczeń. Warto pamiętać, że pionierem limitowanej animacji jest nie kto inny, jak Chuck Jones, który również wykorzystywał rozmaite sztuczki, by wyróżnić swoje prace na tle konkurencji (głównie Disneya). Limitowana animacja nie jest zła sama z siebie – jest po prostu mniej kosztowna, niż animacja tradycyjna, więc rzadziej jest świadomie wybranym narzędziem artystycznym, a częściej sposobem na zaoszczędzenie pieniędzy producenta. Genndy Tartakovsky jest mistrzem w wykorzystywaniu ekonomicznej animacji i to widać – choć animacja na ogół jest oszczędna, nigdy nie jest tania, tandetna, ani paździerzowa. 

Poza tym – cały czas piszę „oszczędna animacja”, jakby Samurai Jack był stereotypową kreskówką od Hanna-Barbera, a przecież tak nie jest. To prawda, że animatorzy pozostawiali sobie mnóstwo furtek, by nie przepracowywać się w trakcie tworzenia kolejnych segmentów… ale na ogół niezbyt często z nich korzystają. Ekonomicznie ułożone włosy głównego bohatera mają tendencję do wymykania się z samurajskiego koku, nogi głównego bohatera widzimy w trakcie biegu czy pokazowych walk, zaś kiedy już dochodzi do dynamicznych scen – a dochodzi bardzo często, bo to przecież sama esencja serialu – długie i złożone choreograficznie sekwencje zaskakują starannością wykonania. Jeśli Samurai Jack w czymś zawodzi, to są to – niekiedy – mało płynne, wybijające z immersji przejścia między ujęciami. Nie są to momenty częste, ale zdarzają się regularnie – czasami może się wydawać, że ktoś ocenzurował odcinek albo popełniono jakiś błąd w montażu, bo ujęcie kończy się za szybko, nim jeszcze zdąży należycie wybrzmieć. To dziwi, bo montażowo serial jest prawdziwą perełką – twórcy nie boją się niekonwencjonalnych mechanizmów narracyjnych, jak używanie dzielonego ekranu wyświetlającego symultanicznie dwie, trzy czy nawet więcej scen, a kreskówka wygląda przez moment trochę jak ruchomy komiks. W niewłaściwych rękach taki zabieg jest bardzo nieporęcznym, konfundującym narzędziem dezorientującym percepcję widza, który nie wie, na czym powinien skupić wzrok. Na szczęście Genndy potrafi korzystać z dzielonego ekranu i nigdy nie doprowadza do takich sytuacji. Podobnie sprawa ma się z umyślnym zwężaniem obrazu, pozostawiając w polu widzenia jedynie szeroki prostokąt czy jakiś drobny detal. Wszystko to sprawia, że Samurai Jack operuje wysoce zindywidualizowanym, niepodrabialnym stylem kreowania opowieści i klimatu. 

W chwili, w której powstaje ta notka odbywa się właśnie emisja piątego sezonu serialu, stworzonego kilkanaście lat po czwartym. O ile jakość serialowych powrotów zza grobu pozostawia zwykle wiele do życzenia, o tyle Samurai Jack stanowi w tym wymiarze chwalebny wyjątek – nowe odcinki nie tylko nie przynoszą wstydu poprzednim czterem sezonom, ale momentami wręcz przebijają je jakością i koncepcją. Tartakovsky bardzo dojrzał twórczo przez tę dekadę i nie waha się, by to pokazać. Mimo wszystko, wciąż jest to ten sam Samurai Jack, którego pokochaliśmy oglądając Cartoon Network w naszej młodości – Genndy doskonale odnalazł się w tej konwencji i piąty sezon nie odstaje estetycznie od tego, co zwykliśmy kojarzyć z tym serialem. Nawet, jeśli Samurai Jack stał się dużo mroczniejszy (emisja na kanale [adult swim] pozwoliła na mocne rozluźnienie cenzury) i stanowi zwartą fabularnie całość, to nie mam wrażenia zbyt dużego odejścia od korzeni i poetyki serii. Jack is back i – o czym informuję z prawdziwą przyjemnością – jego powrót nie mógł być bardziej udany.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...