Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brian Michael Bendis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brian Michael Bendis. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 sierpnia 2013

Zgwałcić Ms. Marvel

fragment grafiki autorstwa Sany Takedy, całość tutaj.

Komiks superbohaterski to – obok gier video – jeden z najsilniejszych obecnie bastionów maczyzmu, dlatego kiedy w jakimś komiksie superbohaterskim pojawia się motyw przemocy o charakterze seksualnym, automatycznie włącza mi się w mózgu czerwona lampka. Choć, jak już zdążyliście się zapewne zorientować, jestem bardzo wyczulony na kwestie seksualne i genderowe w popkulturze, to nie znaczy, że wszelkie tego typu zagrywki fabularne z punktu uznaję za złe czy niewłaściwe. Wszystko zależy od bardzo wielu czynników – sposobu, w jaki temat zostanie przedstawiony i potraktowany przez twórców, kontekst kulturowy, sensowność danej sytuacji, wpływ na postać i tak dalej. Problem polega na tym, że w mediach tak zmaskulinizowanych jak te wyżej wymienione gwałt i molestowanie seksualne bardzo często wykorzystywane są jako metoda przyciągnięcia uwagi nastoletnich heteroseksualnych odbiorców, którzy liczą na „momenty”. Szczególnie w komiksach superbohaterskich, w których kobiety wciąż są na ogół przedstawiane tak, aby były możliwie atrakcyjne dla męskich odbiorców.

Choćby kwestia ubioru – zdecydowana większość bohaterek nosi obcisłe, wiele odsłaniające kostiumy, co dosyć często kłóci się z ich sylwetkami charakterologicznymi (o ile takowe posiadają). Nie zawsze jest to pozbawione sensu – są bohaterki, które traktują swoją seksualność w sposób swobodny (She-Hulk) albo pragmatyczny (White Queen), więc wyzywające stroje są stosunkowo zgodne z ich charakterami. Problem polega na tym, że to nie działa w drugą stronę – bohaterki, u których obcisłe trykoty z wycięciami w strategicznych miejscach byłyby nie na miejscu i tak je noszą. To oczywiście wątpliwej wartości spadek po pionierskich czasach komiksów superhero, gdy rola kobiet w komiksie ograniczała się do bycia wpatrzoną w głównego herosa niczym w obraz głupiutką nimfą. Kiedy w komiksach na poważnie zaczęły pojawiać się superbohaterki, wciąż nie wykraczały poza barwne tło, na którym młody czytelnik z chęcią zawiesił oko – szczególnie, gdy heroina wpadła w niecne łapy obdarzonego supermocami złoczyńcy, który rozebrał ją i skrępował, co zdarzało się ustawicznie. I choć podejście do traktowania przez scenarzystów kobiecych heroin znacznie się zmieniło, to ta ewolucyjna kość ogonowa w postaci wiele odsłaniających strojów pozostała.

W takich sytuacjach niemożliwa do uniknięcia wydaje się kwestia przemocy seksualnej. W końcu obdarzeni supermocami złoczyńcy na ogół nie mają dżentelmeńskich inklinacji i, w obliczu pokonanych, skąpo odzianych, pięknych heroin mogą zachować się bardzo różnie. Siłą rzeczy musiały zdarzać się jakieś incydenty na tle seksualnym. Postanowiłem zagłębić się w ten temat, żeby sprawdzić, jak współczesny (i nie tylko współczesny) komiks superbohaterski radzi sobie z takimi – szalenie przecież trudnymi – tematami. W swoich rozważaniach ograniczyłem się tylko do komiksów Marvela. Z prostej przyczyny – marvelową mitologię znam po prostu najlepiej. Choć i tak daleko mi do statusu znawcy, czy nawet dobrze oblatanego fana. Z tego też względu niniejsza notka ma raczej charakter luźnych rozważań i analiz, niż czegoś bardziej ambitnego.

Już na samym wstępie muszę wspomnieć o chyba najbardziej rażącym przykładzie przedmiotowego potraktowania kobiecej postaci w komiksie superbohaterskim, a przy tym jednej z najbardziej pokręconych fabuł w historii Marvela. Chodzi mi tu, oczywiście, o jubileuszowy, dwusetny numer serii Avengers, wydany pod koniec lat siedemdziesiątych. Opowiada on o tym, jak  Carol „Ms. Marvel” Danvers  orientuje się, że jest w ciąży, która – na dodatek – postępuje kilkanaście razy szybciej, niż zazwyczaj. Dzięki temu w kilka dni powiła dziecko, które równie szybko osiągnęło wiek dojrzały i przedstawiło się jako Marcus. Rzeczony Marcus okazał się synem Immortusa (jeden z bardziej znanych przeciwników Avengers). Po śmierci ojca (notabene Immortus zginął z własnej ręki, zabijając swoją wersję z przeszłości) bohater utknął w alternatywnej rzeczywistości, z której postanowił się wydostać za pomocą Ms. Marvel. Wykorzystując odziedziczoną po ojcu technologię Marcus sprowadza ją do swojego wymiaru, zapładnia ją sobą samym (w „tradycyjny”, nie technologiczny sposób), po czym odsyła. Po wyjaśnieniu tego fenomenu Carol decyduje się odejść ze swoim „synem”, zaś Avengers życzą im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.

Ta historia jest tak paskudna, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Ms. Marvel od samego początku była kreowana na marvelowy „symbol kobiecości”, co już w samo w sobie jest w pewien sposób seksistowskie, bo uprzedmiatawia tę bohaterkę, sprowadzając ją do kategorii szablonu, schematu, symbolu (eksperyment myślowy – wymieńcie choćby jednego superbohatera jednoznacznie kreowanego jako „symbol męskości”), ale mniejsza o to, bo takie podejście i tak jest krokiem naprzód. Carol była przedstawiana jako postać silna i niezależna. W tym komiksie heroina została zmanipulowana, upokorzona i zgwałcona. A potem… nie dość, że wybacza swojemu gwałcicielowi, to jeszcze zakochuje się w nim i decyduje na wspólne życie. I Avengers nie widzą w tym nic dziwnego. Podejrzewam, że w zamierzeniu ta historia miała być romantyczna. Nie jest romantyczna. Jest obrzydliwa. Zwróciła na to uwagę imienniczka Ms. Marvel, Carol A. Strickland, historyczka komiksowa, która kompleksowo rozłożyła ten komiks na czynniki pierwsze w swoim eseju The Rape of Ms. Marvel. Poparł ją Chris Claremont, autor kultowej The Dark Phoenix Saga, który zresztą próbował odkręcić cała sytuację w jednym z rocznicowych numerów Avengers. Ujawniony został tam fakt, że Carol cały czas była pod mentalnym wpływem Marcusa. Po odzyskaniu kontroli Ms. Marvel nie wróciła w szeregi Avengers (przynajmniej nie tak od razu), ponieważ miała żal do kolegów z drużyny, że wykazali się tak wielkim brakiem empatii i brakiem rozsądku, pozwalając Marcusowi nią manipulować.

Komiks Avengers #200 ukazał się przeszło trzydzieści lat temu. Jak tego typu tematy porusza się w bardziej współczesnych komiksach? Z moich luźnych badań wynika, że… zaskakująco dojrzale. To znaczy – owszem, dzisiejszy przemysł komiksowy wciąż boryka się z wieloma problemami dotyczącymi seksualizacji bohaterek, ale akurat w kwestii przemocy seksualnej marvelowscy scenarzyści na ogół wykazują się dojrzałością i traktują ten temat z wyczuciem. Postaram się omówić kilka najbardziej interesujących przykładów, z zaznaczeniem, że jest ich znacznie więcej, niż te wymienione i opisane niżej.

Kiedy Laura „X-23” Kinney pojawiła się komiksie po raz pierwszy, była już doskonale znana fanom mutantów – ta postać zadebiutowała bowiem w popularnej kreskówce X-Men Evolution. Taka migracja ze szklanego ekranu na karty komiksu nie jest może czymś bardzo częstym, ale od czasu do czasu takie sytuacje się zdarzają – najbardziej znanym przykładem jest chyba Harley Quinn z Batman: The Animated Series. Wróćmy jednak do Laury – jej „papierowy” debiut nastąpił w trzecim numerze miniserii NYX opowiadającej o grupie młodych mutantów z nizin społecznych, którzy walczą nie tyle ze złem, co z trudami życia na ogarniętych wojnami gangów slumsach. Ten naturalizm i osadzenie fabuły w mikrokosmosie nowojorskiej dzielnicy ujął mnie na tyle, że do dzisiaj uznaję NYX za jeden z najciekawszych komiksów Marvela. Laura w NYX była nastoletnią prostytutką pogrążoną w stanie podobnym do katatonii, co sprawiło, że dostawali jej się najgorsi klienci (w myśl zasady, że i tak nie będzie protestować). Z marazmu (i burdelu) wyrwały ją dopiero pozostałe bohaterki (niemal wszystkie główne postaci NYX to kobiety), z którymi Laura na krótko się związała. To było w ogóle bardzo odważne zagranie – poruszenie tematyki przemocy seksualnej wobec nieletnich na tkance amerykańskiej popkultury, w komiksie dla młodzieży… W każdym razie, szacunek dla scenarzysty – Joe Quesady – za odpowiedzialne ujęcie tematu. Empatyzujemy z Laurą (choć z uwagi na jej „suchy” charakter nie jest to łatwe) i jej współczujemy. Najciekawsze jest jednak to, co z bohaterką zrobiono później. W dwóch miniseriach (których fabuła toczy się przed i po NYX) przybliżono nam origin Laury, o czym szeroko rozpisałem się w tej notce. A zatem, w telegraficznym skrócie – Laura jest klonem Wolverine’a stworzonym przez The Facility („spadkobierców” Weapon X), która wynajmowała Laurę różnym organizacjom, mafiom i złoczyńcom, po uprzednim wyszkoleniu dziewczynki na zabójcę idealnego.

Historia Laury to jedna z najciekawszych, najmądrzej przedstawionych fabuł w Marvelu ostatnich lat. Nowi bohaterowie w Marvelu kończą zwykle jako mięso armatnie, po tym jak zostaną wyeksploatowani do cna i fani przestaną się nimi interesować (casus chociażby Dakena, syna Wolverine’a). Z X-23 było inaczej, a to ze względu na fakt, że przez bardzo długi czas opiekę nad nią piastowali ci sami scenarzyści, którzy mieli pomysł na ewolucję Laury i konsekwentnie ten pomysł realizowali. Zarysowaną przez Quesadę sytuację obdarzyli kontekstem jednostki zdominowanej przez wolę innych (naukowców, alfonsów, Cyclopsa), jednocześnie pokazując, jak powoli Laura zaczyna się usamodzielniać, szukać własnej drogi, kształtować swoją niezależność i indywidualizm. W tym wypadku motyw przemocy seksualnej był rozsądnym posunięciem, w dodatku przedstawionym bardzo rozważnie – mocno, ale nie w sposób przegięty.

Innym interesującym przypadkiem jest Kate Bishop – członkini oryginalnego składu Young Avengers, w którym nosiła pseudonim Hawkeye. W Young Avengers Special poznajemy przeszłość dziewczyny. Pochodząca z dobrej rodziny o wysokim statusie materialnym społeczniczka została pewnego wieczoru napadnięta, co spowodowało u niej dużą traumę i sprawiło, że Kate zaczęła szkolić się w sztukach samoobrony, by taka sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła. Co ciekawe, nie jest do końca jasne, czy wzmiankowana napaść miała podłoże seksualne – w komiksie nie zostały pokazane żadne szczegóły, zaś narracja pozostawała niejednoznaczna. Możliwe, że napaść w ogóle pozbawiona była elementów przemocy seksualnej, a była po prostu napadem rabunkowym. Ale na dłuższą metę nie ma to znaczenia. I w tym przypadku temat potraktowano raczej porządnie, choć nazbyt powierzchownie – o ile mnie pamięć nie myli, poza YAS w żadnym innym komiksie nie poruszono tego tematu. Inna sprawa, że Kate Bishop do bohaterka o bardzo silnej osobowości i bardzo możliwe, że po prostu nie wraca myślami do tej napaści, o czym świadczyć może fakt, iż opowiedziała tę historię tylko jednej osobie – Jessice Jones, która także ma za sobą epizod z molestowaniem seksualnym.

Jessica Jones zadebiutowała w komiksie Alias autorstwa Briana Michaela Bendisa. Komiks powstał na potrzeby imprintu MAX, w którym Marvel prezentował komiksy dla dojrzałych, pełnoletnich czytelników. Sam Alias jest naprawdę świetnym komiksem opowiadającym o trzeciorzędnej heroinie, która zawiesiła kostium na kołku i założyła agencję detektywistyczną. Nim do tego doszło, Jessica, kryjąc się pod pseudonimem Jewel, działała jako jedna z licznych nowojorskich superbohaterek. Jej brak doświadczenia w tej profesji i splot nieszczęśliwych okoliczności sprawił, że natknęła się na Purple Mana – jednego z pomniejszych przeciwników Daredevila. Purple Man zdominował świadomość i wolę Jessiki, dla kaprysu niemal zmuszając ją do rozebrania się pośrodku kawiarni. Przez następne osiem miesięcy Jessica znajdowała się pod całkowitą kontrolą Purple Mana, który traktował ją jak niewolnicę i zabawkę. Co jednak wyraźnie podkreślono – ani razu jej nie zgwałcił. „Jedynie” kazał jej obserwować, jak napastuje przypadkowe kobiety oraz, mentalnie manipulując jej uczuciami, rozkochał ją w sobie, doprowadzając do sytuacji, w której to ona zabiegała o stosunek, a on jej go odmawiał.

To chyba najbardziej kontrowersyjne z omawianych tu przypadków (oczywiście nie licząc tego z Avengers #200), choć mnie osobiście bardzo podobał się ten wybieg fabularny, o ile o czymś tak perwersyjnym i traumatycznym dla głównej bohaterki można powiedzieć, że „się podoba”. To bardzo mocny zabieg, ale skuteczny – empatyzujemy z Jessicą, która przepracowuje tę, przez dłuższy czas tajoną, traumę. Cały Alias jest generalnie o radzeniu sobie z własną przeszłością, bezwładem egzystencjalnym i marazmem, z którego główna bohaterka koniec końców wychodzi zwycięsko, realizują się zarazem jako żona i matka (w związku ze, znanym skądinąd, Lukiem Cagem), jak i jako superbohaterka. Alias to także komiks pokazujący nam świat superbohaterów niejako od kuchni, znajdują się w nim motywy i wątki, na które w tradycyjnych seriach superbohaterskich nie ma miejsca. Najlepszym przykładem jest chyba epizod, w którym Ms. Marvel nie bierze udziału w kosmicznej eskapadzie Avengers z powodu… przeziębienia. Dzięki czemu Jessica może się z nią skontaktować. Generalnie polecam Alias wszystkim szukającym w komiksach silnych, niezależnych postaci kobiecych i po prostu dobrych scenariuszy w ciekawej, niesztampowej oprawie graficznej.

Motywów przemocy seksualnej wobec kobiet jest w komiksach Marvela znacznie więcej i gdybym miał opisywać wszystkie, notka byłaby kilka razy dłuższa. Już teraz jednak można wyciągnąć nader zaskakujący (przynajmniej dla mnie) wniosek – przemoc seksualna w komiksach Marvela traktowana jest na ogół z wyczuciem i odpowiedzialnością, służy rozwojowi postaci, nie prostemu, dwuznacznemu moralnie, szokowaniu. Owszem, zapewne zdarzają się wpadki, jednak podczas moich badań natrafiłem tylko na wątki, w najgorszym razie, dyskusyjne. Oczywiście z wyjątkiem tego nieszczęsnego Avengers #200, ale to było trzydzieści lat temu i od tamtego czasu zmieniło się naprawdę wiele. I to na lepsze. To nie zmienia faktu, że w dużej mierze komiksy superhero są po prostu seksistowskie – ale ten akurat aspekt jest bardzo dobrze wyważony i potraktowany przyzwoicie. Poprzednia notka mogła zasugerować, że ja jestem absolutnie przeciwko jakimkolwiek opresyjnym przedstawianiu kobiet w popkulturze. No więc nie jestem – wszystko zależy od tego, w jaki sposób dany zwrot fabularny wpływa na rozwój postaci, czy jest uzasadniony fabularnie, czy w jakiś interesujący sposób stawia bohaterkę (czy bohatera) w nowej sytuacji, jak zmienia status quo.

PS: Za ilustrację niniejszej notki posłużył fragment okładki trzynastego numeru serii Heroes for Hire v2. Tak - naprawdę Marvel opublikował komiks z okładką rodem z hardkorowego hentaja. 

niedziela, 12 sierpnia 2012

Szczucie cycem

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jak ja to uwielbiam – czytam najnowszy komiks z Marvela. Zachwycam się tym, że scenarzysta prowadzi popularną heroinę jak pełnokrwistą, pełnowymiarową postać. Widzę jej rozterki, twardy mimo wszelkich przeciwności losu charakter. widzę, jak w kryzysowej sytuacji obejmuje dowództwo nad drużyną i wyciąga ją tym samym z opresji. A potem widzę, że do walki zakłada szpilki i strój kojarzący się raczej ulicą Czerwonych Latarni (nie mylić z Red Laterns z konkurencyjnego wydawnictwa), niż z terenową misją superludzi. I opadają mi ręce.

Forum Avalonu od pewnego czasu dostarcza mi paliwa do kolejnych notek. Poprzednio było o podejściu superherosów rodem z Domu Pomysłów do kwestii uśmiercania wrażych jednostek, tym razem punktem zapalnym był post użytkownika Demogorgon, który podlinkował wpis na blogu Escher Girls, w którym rysowniczka przedstawia historię swojej próby zaistnienia na komercyjnym rynku komiksowym. Przygotowała portfolio, w którym znalazła się, między innymi, bardzo przyzwoita grafika przedstawiająca Batwoman i ruszyła na San Diego Comic Con w poszukiwaniu sławy, chwały i zarobku. Co usłyszała? Zanim przeczytacie, przyjrzyjcie się tej grafice. Obejrzyjcie ją sobie dokładnie, poświęćcie na to przynajmniej piętnaście sekund.

Już? Nie wiem, jakie były Wasze wrażenia, ale mnie ilustracja bardzo się spodobała. Tymczasem od przedstawiciela dużego wydawnictwa komiksowego rysowniczka usłyszała, że jej Batwoman jest… gruba i ma za małe piersi. Teraz zerknijcie jeszcze raz. I zastanówcie się – czy te zarzuty mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości? Na odchodnym autorka rysunku usłyszała radę, by inspiracji poszukała na okładkach Sport’s Illustrated. Jeśli wierzyć bohaterce tej anegdoty, nie była to bynajmniej odosobniona opinia.

Przedstawianie kobiet w komiksach – nie tylko zresztą Marvela – to temat złożony. Od dłuższego czasu superbohaterki przestają być jedynie seksownym tłem dla swoich męskich kolegów. Scenarzyści dostrzegli siłę kobiecego charakteru i na ogół nauczyli się już kreślić psychologicznie prawdopodobne kobiece sylwetki. Tylko co z tego, skoro rysownicy najwidoczniej utknęli w latach dziewięćdziesiątych i traktują kobiety jako… No właśnie nie wiem. Większość bohaterek nosi się iście po dziwkarsku, i to niezależnie od ich charakteru czy sposobu prowadzenia. Black Widow, która zajmuje wysokie stanowisko w S.H.I.E.L.D., a zazwyczaj nosi na sobie obcisły, lateksowy kombinezon z dekoltem do pępka. W takim przypadku trudno się nie zastanawiać, czy aby na pewno owe stanowisko zawdzięcza umiejętnościom militarnym… ale dosyć dywagacji. Pomijając wszystko inne – taki uniform jest po prostu niepraktyczny. Jaki jest sens odsłaniania tej części ciała, która w razie strzelaniny jest najbardziej narażona na obrażenia? Oczywiście – fanserwis. Tyle tylko, że ów fanserwis rozwala wszystkie starania scenarzysty. Co z tego, że bohaterka jest przedstawiona, jako silna, zdecydowana i odpowiedzialna, skoro do walki zakłada szpilki, a na okładce pręży się w klasycznej, acz anatomicznie absurdalnej pozie „boobs & butt”, a w czasie scen walk jej pozy i wyrazy twarzy kojarzą się raczej z niemieckim kinem niezależnym? I, co najdziwniejsze, jest to regułą dla większości rysowników, choć przoduje w tym niejaki Greg Land, który w komiksowym fandomie dorobił się mało chwalebnego przydomka „Pornface”.

Problem nie polega na tym, że kobiety są nadnaturalnie atrakcyjne w komiksach (bo to samo dotyczy też mężczyzn). To przecież zrozumiałe, że w radiu chcemy słyszeć spikerów o przyjemnej barwie głosu i dobrej dykcji, a w filmach widzieć atrakcyjnych ludzi. Nie protestowałbym zatem, gdyby nie fakt, że kobiety w komiksach są tak bezrefleksyjnie uprzedmiotowiane. Choć, całym szczęściem, w coraz mniejszym stopniu przez scenarzystów. Rysownicy, jako się rzekło, w większości zatrzymali się niestety w epoce Roba Liefielda. I to boli.

Boli też fakt, że wciąż silna jest w rysownikach maniera obdarzania każdą kobietę doskonałą (a zatem identyczną) figurą i twarzą, przez co Rouge od Ms. Marvel możemy odróżnić co najwyżej po fryzurze. A przecież – niezależnie od tego, co mówią psycholodzy ewolucyjni – nie istnieje jeden określony kanon kobiecego piękna. Owszem, większość mężczyzn uzna za atrakcyjną kobietę o dużych piersiach i odpowiednich proporcjach ciała oraz twarzy. Ale przecież taki zabieg nieuchronnie prowadzi do ataku klonów, spośród których ciężko wyłowić jakąś wyróżniającą się heroinę.

Są, oczywiście, wyjątki. Komiks Alias Briana Michaela Bendisa opowiadający naturalistyczną historię o ex-superbohaterce, która założyła agencję detektywistyczną zyskał na banalnym zabiegu rysownika, Michaela Gaydosa, który obdarzył bohaterkę wyglądem przeciętnej, w miarę atrakcyjnej kobiety po trzydziestce. Mimo umyślnej szpetoty rysunków Gaydosa, komiks tym właśnie cieszył oczy, że główna jego bohaterka wyglądała po prostu naturalnie. Nie ma talii osy, nie ma piersi wielkości Mount Everest ani nóg po szyję. Jest po prostu w miarę atrakcyjna – i to ją wyróżnia z całego stada przesadzonych seksbomb. Nie wspominając już o świetnie skrojonym charakterze i znakomitych scenariuszach, jakie odgrywała w ramach pisanej przez Bendisa serii. Czyli się da. Innym dobrym przykładem jest X-23 Marjorie M. Liu, która jest obecnie jedną z najlepszych scenarzystek w Marvelu. Żeby nie było – kiedy piszę „scenarzystek” mam świadomość, że nie ma na tym polu zbyt wielkiej konkurencji. Szkoda, bo więcej im więcej tak utalentowanych kobiet w Domu Pomysłów, tym lepiej. Uroda X też jest rzeczą kontrowersyjną – ale to bardzo dobrze, bo właśnie o to chodzi, by wygląd tej czy innej bohaterki budził zróżnicowane opinie. Niech heroiny będą niskie i wysokie, o obfitych i małych biustach, o pełniejszych i mniej pełnych kształtach. Konkurencyjne wydawnictwa (wyjąwszy, ma się rozumieć, te, które swoje komiksy sprzedają właśnie za pomocą roznegliżowanych okładek) nie mają z tym większych problemów. Kirkman w swojej najpopularniejszej serii od pewnego czasu nakazał zmienić wygląd Eve, głównej kobiecej bohaterki, na… dość niekonwencjonalny i na pewno stojący okoniem wobec zjawiska, które tu opisuję. I co? I nic – Invincible wciąż sprzedaje się znakomicie, seria w najlepsze dobija do setki i się nie zatrzymuje. Czyli się da.

Bardzo podoba mi się to, co robi Terry Moore – twórca mocno niezależny, acz mający pokaźne, wierne grono fanów i fanek. Moore znany jest z talentu do prezentowania w swoich komiksach kobiecej urody w bardzo naturalny sposób. I, bogowie – jak on to robi! Kobiety u Moore’a są najczęściej głównymi bohaterkami, fabularnie prowadzone są w sposób bardzo naturalny, a wyglądają – cudownie. Moore idzie pod prąd opisywanego tu trendu, jego kobiety wyglądają jak kobiety, a nie te przesadzone chimery rodem z Marvela czy DC (inna sprawa, że Moore ma z superhero mało wspólnego). Prezentują rozmaite typy urody, a czasem nawet – o, zgrozo! – są zwyczajnie nieładne. Jak w życiu. I w to mi graj.

niedziela, 18 marca 2012

Terror politycznej niepoprawności

fragment grafiki autorstwa Toma Chu, całość tutaj.
„Terror politycznej poprawności!” – grzmią skryci pod płaszczykiem internetowej anonimowości komentatorzy popularnych serwisów zajmujących się popkulturą, gdy tylko gdzieś przewinie się informacja o tym, że w jakimś filmie czy serialu w zwyczajowej ekipie herosów ratujących świat pojawi się osoba o odmiennym kolorze skóry bądź orientacji seksualnej. Zawsze mnie zastanawiało, skąd to się w ludziach bierze? Termin politycznej poprawności niesie ze sobą pewien niejasny zakres semantyczny – do jakiej konkretnie polityki odnosi się owa poprawność? Patrząc po ludziach (nad)używających tego terminu można wysnuć tezę, iż chodzi o złą, lewicową Cywilizację Śmierci©, która narzuca normalnym ludziom obrzydliwe zachodnie standardy… i tak dalej.

Do napisania tej notki natchnęły mnie dziwne głosy krytyki pod adresem nowego Ultimate Spider-Mana (dla niedoinformowanych – Peter Parker w serii Ultimate Spider-Man zginął, zaś scenarzysta serii, Brian Michael Bendis, zaczął opisywać historię innego chłopca, który uzyskał pajęcze moce, niejako przejmując pałeczkę po Parkerze). Miles Morales, tak bowiem zwie się ten młodzian, jest pół-Latynosem, pół-Afroamerykaninem, co z jakichś powodów nie spodobało się części czytelników. Oliwy do ognia dodała (niepotwierdzona) plotka, że Miles może w przyszłości okazać się homoseksualistą. I nagle zagrały trąby jerychońskie, podniosło się larum, że jak tak można, wysuwano jakieś dziwne argumenty… Oczywiście, zarzut politycznej poprawności został odpalony już na samym początku dramy. Ja zaś zacząłem się zastanawiać, o co tym ludziom chodzi.

Kiedy Stan Lee stworzył oryginalnego Spider-Mana, uczynił z niego fajtłapowatego nerda, który przypadkiem uzyskał niesamowite moce. Trzeba wziąć poprawkę na to, że w latach sześćdziesiątych, kiedy narodziła się ta postać, bycie nerdem nie wiązało się z wysokim statusem w rówieśniczej społeczności – wszak mem chuderlawego okularnika majtającego nogami wystającymi z kosza na śmieci, gdzie wepchnęli go członkowie szkolnej drużyny futbolowej jest żywy do dziś, choć szczęśliwie z roku na rok staje się coraz bardziej anachroniczny. Spider-Man dzisiejszych czasów, by oddać ducha pierwowzoru, także powinien być przedstawicielem społeczności o raczej niewielkim prestiżu społecznym – a wychowany na slumsach ciemnoskóry nastolatek z całą pewnością jest kimś takim. Nie widzę tu jakiegoś sztucznego wypychania na piedestał przedstawiciela mniejszości etnicznej, rozumiem, czemu Bendis podjął taką decyzję i bardzo mi się ona podoba. Ja w ogóle nie wierzę w istnienie politycznej poprawności, wierzę za to w ludzi, którzy wierzą w istnienie takowej i – wskutek dobrej bądź złej woli – zwyczajnie szkodzą. Takim przypadkiem było bezsensowne obsadzenie w roli nordyckiego boga Heimdala czarnoskórego aktora w marvelowej adaptacji komiksu „Thor”. To było naprawdę głupie.

Zrozumcie, drodzy sceptycy, ta wasza wyimaginowana „polityczna poprawność” to jedynie rezultat rozwoju kultury popularnej, zwiększania się stopnia świadomości społecznej. Geje i czarnoskórzy pojawiają się w dziełach popkultury, ponieważ – niespodzianka – geje i czarnoskórzy także są jej odbiorcami. Nie mówiąc już o tym, że im bardziej różnorodni (etnicznie, seksualnie, kulturowo) są bohaterowie fabuł, tym ciekawsze interakcje można między nimi wprowadzić, co odbija się pozytywnie na poziomie całości. Nie ma w tym żadnego spisku, żydowskiego synodu czy homoseksualnego lobby, które w jakiś mityczny sposób wywiera naciski na biednych twórcach, uniemożliwiając im wprowadzanie jednolitego etnicznie lub seksualnie składu ekipy. W dodatku, nie rozumiem, co to komu przeszkadza. Nie zawaham się stwierdzić, że ludzie używający tego terminu są najzwyczajniej w świecie głupi i robią to kompletnie bezmyślnie, a na dodatek są w swej głupocie szkodliwi dla ogółu, bo rozpylają złe memy, którymi krztusi się mniej refleksyjna część społeczeństwa.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...