Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ink. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ink. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 listopada 2011

Miasto-Masa-Magia

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Urban fantasy to podgatunek fantastyki, w którym drzemią olbrzymie pokłady potencjału, z których jednak mało kto odważa się korzystać. Wyjątkiem są tu, oczywiście, seriale telewizyjne, które umieściwszy akcję w konwencji miejskiej fantastyki mogą w ten sposób przyoszczędzić na dekoracjach. W dziedzinie seriali urban fantasy faktycznie mieliśmy ostatnio całkiem dużo dobrego. Począwszy od niezwykle popularnych także i w naszym kraju Czarodziejek, poprzez świetny Lost Room, gaimanowskie Neverwhere aż po ostatnie dokonania w tym polu takie jak Grimm (słabe) czy brytyjskie The Fades (cudo!). Z filmami jest już sporo gorzej – o blockbusterach nie ma nawet co pisać, te muszą być błyszczące, wybuchające i epickie, podczas gdy formuła urban fantasy wymusza raczej kameralne historie. Za najgodniejszych przedstawicieli tego gatunku na wielkim ekranie wskazałbym Mirrormask (znowu od Gaimana) i urzekającą, offową impresję Ink. Twórcy niezależni stosunkowo często uciekają się do miejskiej fantasy, dokładnie z tych samych powodów, co producenci seriali.

Książki i komiksy? Nieprzypadkowo łączę obie te kategorie, bo w naszym kraju zagraniczne urban fantasy to głównie książki pisane przez scenarzystów komiksowych – Neila Gaimana i Mike’a Carey’a. Z innych niepolskojęzycznych autorów parających się tym gatunkiem przychodzi mi do głowy właściwie tylko Emma Bull, a i tę autorkę znam jeno ze słyszenia. Polscy pisarze zaś stosunkowo często sięgają po ten gatunek – do tego gatunku zaliczyć wszak można wędrowyczowski cykl Pilipiuka, nocarską trylogię Magdaleny Kozak czy opowiadania o Dziadku Mrozie i Matyldzie śp. Tomasza Pacyńskiego. Nie są to może rzeczy specjalnie wybitne, ale jak się nie ma, co się lubi, to się nie lubi tego, co się ma. Ale i tak się czyta. Krótko muszę wspomnieć o osobliwym podgatunku urban fantasy zwanym z angielska paranormal romance. Jeśli komuś budzi to skojarzenia z okrutnie popularną sagą „Zmierzch” to dobrze trafił – od tego się, z grubsza, zaczęło. Jako, że o „Zmierzchu” nie mam do powiedzenia niczego dobrego, a nie chcę zadzierać z jego fankami, kończę w tym miejscu.

Uwielbiam miejską fantastykę, mniej więcej z tych samych powodów, z których ubóstwiam cyberpunk – oba te gatunki dają twórcom wyjątkową dobrą pozycje wyjściową do przyjrzenia się współczesności. To nie jest tak, że fantastyka jest – jak chcieliby niektórzy – kompletnie oderwana od rzeczywistości. Wprost przeciwnie, dobra fantastyka musi na jakimś poziomie podjąć poważniejszy dialog z otaczającą twórcę, a wraz z nim przeważnie i odbiorę, rzeczywistością. Bez tego mamy tylko płytkie, surrealistyczne historyjki w najlepszym razie do poczytania przed snem. Urban fantasy jest też czymś znacznie bliższym ludziom, jako, że rozgrywa się na przestrzeni doskonale nam znanej – ciemny zaułek ulicy, piwnica w wielkopłytowym bloku, skwer, którym zawładnęły szare gołębie… Miejsca, które mijamy w drodze do pracy, szkoły, na uczelnię. Myśl, że te, zdawałoby się, przyziemne obiekty mogłyby być areną fantastycznych zdarzeń oczywiście bardzo nam się podoba – dzięki temu nasze własne życia choć na moment przestają być tak zwyczajne i beznamiętnie realistyczne.

W przestrzeni memetycznej od dłuższego czasu krąży konstrukt zwany miejską legendą (urban legend). Są to – najprościej rzecz ujmując – rozmaite społeczne anegdotki (niekoniecznie rozgrywające się w przestrzeni miejskiej) o wątpliwej autentyczności i dużym potencjale do modyfikacji i rozpowszechniania. Współczesne legendy, opowiadane na forach internetowych, spotkaniach ze znajomymi czy nudnych wykładach na uczelni. Ludzie nie potrafią żyć bez tego typu opowieści – ani kiedyś, ani teraz. Po prostu krasnoludki zmieniły się w słoneczko, spermę w hamburgerach pewnej dużej sieci fast foodów czy ikonicznego już diabła krążącego po Polsce w czarnym BMW z przyciemnianymi szybami i rogami zamiast lusterek wstecznych (pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta historia, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy, w trzeciej klasie podstawówki). I, tak jak klasyczne fantasy w dużej mierze czerpie z rozmaitych legend, tak urban fantasy, analogicznie, nawiązuje czasem do miejskich legend, głównie starają się przekonać czytelnika, że przedstawione przypadki, choć nieprawdopodobne, w pewien sposób wpisują się w otaczającą nas rzeczywistość na tyle, by odwieszenie niewiary na kołek stało się łatwiejsze, niż w przypadku fantastyki naukowej czy tzw. high fantasy.

niedziela, 1 maja 2011

Im gorzej, tym lepiej


fragment grafiki autorstwa Aliny Urusov, całość tutaj.

The Dresden Dolls, bostoński duet muzyczny grający specyficzną tylko dla siebie muzykę (określaną mianem „punkowego kabaretu”) aranżuje swoje kompozycje za pomocą jedynie dwóch instrumentów muzycznych – fortepianu i perkusji. Owszem, w ich piosenkach słychać czasem bas czy skrzypce, jednak występują one sporadycznie i raczej na zasadzie przyprawy, niż dania głównego. Paradoksalnie, to ograniczenie (warto zauważyć, że nienarzucone odgórnie, a wynikające ze specyfiki zespołu) stanowił o oryginalności, niestety nieistniejącego już, zespołu. Wszystkie trzy albumy wydane przez TDD są wypełnione po brzegi oryginalnymi piosenkami i podczas słuchania uczucie wtórności nie towarzyszyło mi ani razu.

Zoe Keating, kanadyjska wiolonczelistka znana ze współpracy z wieloma artystami (m.in. ze średnim w sumie, ale darzonym przeze mnie dużą sympatią zespołem The Rasputina) w swoich autorskich kompozycjach stosuje ciekawą technikę nakładania na siebie wykonywanych przez siebie na wiolonczeli ścieżek muzycznych w celu uzyskania zwartej kompozycji, dzięki czemu utwory z jej albumów brzmią, jakby wykonywała je nie jedna osoba, a szesnaście (stąd tytuł, jednej z jej płyt „One cello x 16”). Na stronie internetowej artystki można posłuchać kilku jej kompozycji, szczególnie polecam ośmiominutowe Exurgency – kiedy wyobrażam sobie ogrom pracy, jaki Keating musiała włożyć w jego stworzenie ogarnia mnie autentyczny podziw. Pozostałe utwory też budzą szacunek, zwłaszcza szerokim spektrum brzmień, jakie można wycisnąć z wiolonczeli. Czasem artystka za jej pomocą niemal symuluje dźwięki innych instrumentów (założę się, że taki zabieg określony jest jakimś specjalistycznym terminem, którego nie znam), przekonując nas, że słyszymy skrzypce, bębny, flet(!), choć oczywiście głębsze wsłuchanie się w utwór demaskuje te machlojki. Nie przestają nas one jednak zachwycać.

Zasada jest prosta: Czasem przed artystą - albo rzemieślnikiem - stają jakieś ograniczenia wynikające bądź to z czynników od niego niezależnych (ograniczone fundusze na projekt, brak czasu, brak środków) bądź to narzuconych przez samego siebie (przyjęta konwencja). Takie przypadki są niekiedy czymś bardzo ciekawym, bo ograniczenia mogą być dla niektórych świetnym stymulantem kreatywności. Tam, gdzie czegoś się nie da – zrobić inaczej. Gdzie coś nie gra – połączyć z czymś innym. Podejrzewam, że zarówno kompozycje The Dresden Dolls jak i Zoe Keating nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie przyjęte przez twórców ograniczenia.

Nie jest to zresztą tylko i wyłącznie domena muzyki. Być może niektórym z was obił się o uszy tytuł „Ink”. „Ink”, znakomity (opinia mocno subiektywna) film urban fantasy, zrobiony za nędzne 250 tyś. dolarów poraża rozmachem i klimatem wykreowanego świata przedstawionego. Choć nie jest bez wad, cenię go sobie wyżej, niż większość hollywoodzkich pulpecików z przereklamowanym „Avatarem” na czele. W tym przypadku ograniczenia były niezależne od twórców (zwłaszcza sterującego całym projektem Jamina Winansa), niszowość produkcji wymuszała niski budżet. Tym niemniej, film przepełniony jest ciekawymi zabiegami, z których odważne zastosowanie filtrów graficznych wcale nie jest najbardziej interesujące.

A zatem producenci powinni zatrzeć ręce – obciąć filmowcom budżety i sprawdzić jak poradzą sobie przy ograniczonych środkach. Okazałoby się, kto jest artystą, kto wprawnym rzemieślnikiem, a kto wspierającym się na tanich chwytach naciągaczem. Coś takiego oczywiście nie nastąpi, bezprecedensowy sukces „Avatara” dobitnie pokazał, jakiej rozrywki łaknie publiczność, ale dla widzów odrobinę bardziej szanujących swoje szare komórki byłaby to sytuacja po prostu zbawienna.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...