Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Interstate 60. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Interstate 60. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Black hearts, red spades

fragment grafiki autorstwa Chrisa Shehana, całość tutaj.

W ramach odtrutki po serii bardzo słabych gier AAA, w które grałem przez kilka ostatnich miesięcy (a, wbrew pozorom, Tomb Raider nie był najgorszą z nich), zachęcony pozytywnymi głosami z Jawnych Snów postanowiłem zagrać w Kentucky Road Zero. Gra jest to zaiste niesamowita – podzielona na epizody produkcja pełnymi garściami czerpiąca z prozy Marqueza i filmografii Lyncha spokojnie może zostać uznana za Grę Roku. O samym Kentucky napiszę szerzej innym razem (najpewniej, kiedy dane mi już będzie zapoznać się ze wszystkimi pięcioma epizodami), bowiem podczas gry naszły mnie bardzo silne skojarzenia z jednym z moich ulubionych filmów, który – dziwnym trafem – nie doczekał się jeszcze notki.

Interstate 60 filmem jest dziwnym. Stojący za jego powstaniem Bob Gale nadał mu wyraźny rys głupiej amerykańskiej komedii dla nastolatków, zapewne po to, by nie wprowadzać w konfuzję dystrybutorów. Tymczasem Interstate 60 to film aspirujący (trochę na wyrost, przyznajmy) do miana ambitnej popkulturowej przypowieści. Podobieństwa do Kentucky Route Zero są liczne i bardzo wyraźne. I tu, i tam mamy bohatera podróżującego tajemniczą drogą, która najwyraźniej nie istnieje, mającego dostarczyć przesyłkę do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie (a zapewne nawet i w rzeczywistości). I tu, i tam bohater spotyka na swojej drodze ludzi i miejsca jakby z pogranicza jawy i snu. Jednak oba utwory wyraźnie różnią się w swojej tonacji – o ile Kentucky jest opowieścią o odchodzeniu, starzeniu się i śmierci (przynajmniej na tym etapie, na którym zdążyłem ją poznać), o tyle Interstate 60 mówi o dorastaniu, dojrzewaniu i stawaniu się sobą.

Główny bohater Interstate 60, Neal Oliver w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin życzy sobie odpowiedzi – co dalej? Jego życie toczy się w, wydawałoby się, wymarzonym kierunku – ojciec chce załatwić Nealowi ekskluzywne studia prawnicze, śliczna narzeczona zaczyna urządzać im wspólne życie… A jednak Neala coś gryzie, coś nie pozwala mu na porzucenie marzeń o zostaniu zawodowym artystą i odnalezieniu tajemniczej dziewczyny nawiedzającej go w snach i uśmiechającej się do niego z billboardów. Chłopak pragnie odpowiedzi – czy opłaca się porzucić wygodne, poukładane życie, by ścigać marzenia? Traf chce, że słyszy to niejaki O. W. Grant (w tej roli, jak zwykle niesamowity, Gary Oldman), tajemniczy i ekstrawagancki trickster, zapomniany bożek rodem z płynnej i niedookreślonej mitologii amerykańskiej. Za sprawą machinacji Granta i niejakiego Raya (Christopher Lloyd) Neal wyrusza w podróż do Danver (ważne – Danver, nie Denver), którego nie ma na żadnej mapie USA. Nie znaczy to jednak, że nie można tam dojechać – można, oczywiście. Drogą międzystanową numer 60. Która nie istnieje. Przynajmniej nie zawsze, nie wszędzie i nie dla każdego.

Pełen tytuł filmu brzmi Interstate 60: Episodes of the road I to całkiem nieźle oddaje jego konstrukcję, opartą właśnie na stosunkowo autonomicznych epizodach, jakie przytrafiają się Nealowi podczas jego podróży. Powiedzmy sobie szczerze – fabuła oparta na schemacie „młody człowiek wyrusza na pielgrzymkę, w czasie której dowiaduje się, Co Jest W Życiu Ważne oraz Odkrywa Samego Siebie” nie jest ani niczym oryginalnym, ani niczym ciekawym. W przypadku Interstate 60 to zaledwie szkielet fabularny, który jest na tyle elastyczny, by swobodnie móc do niego doklejać kolejne, daleko bardziej interesujące, elementy. Oczywiście od samego początku domyślamy się, że Nealowi powiedzie się w jego podróży i wszystko zakończy się cukierkowym happy endem – mówi nam o tym pogodna konwencja filmu – ponieważ wiedzieliśmy mnóstwo takich fabuł. W każdym innym przypadku strasznie bym na to sarkał, ale nie w tym – ponieważ oklepaną konwencję po brzegi wypełniono co najmniej interesującą zawartością.

Na swojej drodze Neal spotyka różne, dziwne osoby. Młoda kobieta poszukująca idealnego doznania seksualnego, starszy mężczyzna, który wypowiedział niewłaściwe życzenie w obecności O.W. Granta, sam One Wish Grant (w roli mentora wdrażającego Neala w prawidła niezwykłej drogi międzystanowej), śmiertelnie chory na raka były szef agencji reklamowej, który w szokujący sposób zmaga się z powszechnymi w dzisiejszych czasach kłamstwami. Miejsca, które główny bohater mija w drodze do Danver także nie są typowe – miasto z zalegalizowanym narkotykiem o nazwie Euforia, Muzeum Nieautentycznych Dzieł Sztuki, miejscowość zamieszkiwana przez prawników. Każda osoba i każde miejsce to w pewny sposób oddzielna historia, w krzywym zwierciadle pokazująca problemy nękające amerykańskie społeczeństwo. Cały Interstate 60 to taka średnio zakamuflowana satyra na USA, mimo wszystko jednak zaskakująco pogodna i optymistyczna. Nie ma tam jadu i sarkazmu znanego choćby z (również znakomitego!) God Bless America, to raczej szereg satyrycznych złośliwości przedstawionych z mniejszą (miasto prawników) lub większą (uczulony na kłamstwa mężczyzna) subtelnością.

Jednak poza byciem satyrą na amerykański styl życia, Interstate 60 to także niegłupio skonstruowany film metafizyczny. Choć konkluzje i pointy poszczególnych epizodów sprowadzają się na ogół do banałów (bądź sobą, idź własną ścieżką, ścigaj marzenia, mów co myślisz, ale myśl co mówisz) to jednak nie sposób nie docenić pomysłowości i sprawności z jaką Bob Gale komponuje kolejne fabułki. Scena z kartami to absolutne mistrzostwo, podobnie jak przemowa jednej z postaci drugoplanowych, która opowiada o turnerowskiej koncepcji pogranicza i kwituje swój wykład niesamowicie celną pointą – szkoda, że Turner nie dożył czasów, w których mógłby zobaczyć, co się dzieje ze światem, w którym nie ma już żadnych pograniczy. Tytułowa droga międzystanowa jest własnie takim metafizycznym odpowiednikiem współczesnego pogranicza, miejsca dla outsiderów, ekscentryków i romantyków, którzy nie potrafią - bądź nie chcą - się odnaleźć we współczesnym świecie.

Interstate 60 powstał z inicjatywy Boba Gale’a, który pracował u boku Zemeckisa jako współscenarzysta i współproducent serii Back to the Future. Sam Interstate 60 zresztą bardzo dużo czerpie z kultowej trylogii Zemeckisa – obecność Lloyda i Michaela J. Foxa (w małej, ale sympatycznej rólce mężczyzny rozmawiającego przez telefon), kilka muzycznych cytatów. Jak na film z tak doborową obsadą (Christopher Lloyd, Gary Oldman, Kurt Russell, Chris Cooper) Interstate 60 zyskał zaskakująco małą popularność. Do dziś słyszeli o nim nieliczni. A szkoda, bo to jedno z sympatyczniejszych i ciekawszych dzieł współczesnej amerykańskiej kinematografii popkulturowej.

niedziela, 19 lutego 2012

Ameryki nie istnieją

http://desmond.imageshack.us/Himg832/scaled.php?server=832&filename=iamcaptainamericabybarr.jpg&res=medium
fragment grafiki autorstwa Bobby'ego Rubia, całość tutaj.

Amerykańska popkultura – zestawienie tych dwóch słów powoduje nieprzyjemne ruchy jelit u każdego popkulturowego otworzyć cudzysłów konesera zamknąć cudzysłów. Bo przecież wiadomo – głupie, odnoszące się do najniższych ludzkich instynktów, kretyńskie komedie, debilne filmy sensacyjne, płytkie jak wydmuszka komiksy i połyskująca plastikiem muzyka. Wszystko uproszczone do granic możliwości, przystosowane do niewybrednych gustów mas, maksymalnie nastawione na zysk. Macki amerykańskiej kultury masowej oplatają świat, zaciskają sploty kolorowej tandety, budząc grozę w sercach i umysłach otworzyć cudzysłów koneserów zamknąć cudzysłów popkultury.

Z amerykańską kulturą masową jest ten problem, że w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich lat zdominowała właściwie całą kulę ziemską, a przynajmniej te jej obszary, które lubimy nazywać cywilizowanymi. Oczywiście rezultat nietrudno przewidzieć – ekspansja wymusiła „defaultowość” kontentu i wygładzanie jego krawędzi w celu dostosowania go do potrzeb przeciętnego odbiorcy, nieważne czy z Dubaju czy z Nowego Jorku. Źle jednak, że płaszcz tandety (która powstaje przecież w każdym kraju, Ameryka może tu być potentatem, ale w żadnym razie – monopolistą) zdaje się kompletnie zakrywać ten stosunkowo niewielki, ale znaczący skrawek, który każdy koneser bez ironicznego cudzysłowu nazywa amerykańską kulturą popularną. O wpływie amerykańskiej historii na tamtejszą kulturę popularnej mógłbym pisać długo, ale prawdopodobnie i tak nie zrobiłbym tego lepiej, niż Wojciech Orliński w swojej książce „Ameryka nie istnieje”. Pozycję gorąco polecam, tymczasem jednak chciałbym przejść do meritum notki – amerykańskiej mitologii.

Każda bez mała kultura, każda cywilizacja, każdy krąg kulturowy w pewnym momencie swojego istnienia musi doczekać się epopei, która stanie się jego spoiwem, klamry, żywego pomnika, w której zamyka się charakter danej społeczności. I tak starożytni Grecy mieli Illiadę, Brytowie legendy o Królu Arturze, Francuzi Pieśń o Rolandzie, Niemcy swojego Króla Olch, Polacy - sienkiewiczowską Trylogię. A Amerykanie? Ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej jest problem. Polega on na tym, że to kraj pełen sprzeczności, to cywilizacja zbudowana na fundamentach wielu innych, często kompletnie do siebie nieprzystających. To kraj, w którym na banknotach obok motta "In God We Trust" widnieją symbole masońskie, to naród, którego potęga opiera się na wielokulturowości, a który niesławnie zasłynął z Ku Klux Klanu. Ponadto cywilizacja amerykańska - jeśli wolno mi w tym miejscu użyć tego określenia - jest stosunkowo młoda. Jak dotąd naród ten dorobił się garści mitów - mit pierwszych kolonizatorów, mit ojców założycieli, mit wojny secesyjnej, Dzikiego Zachodu, mit wielkiego kryzysu, mit Amerykańskiego Snu, mit fanatyzmu religijnego czy nawet abstrakcyjny z naszego punktu widzenia mit magii baseballu - brak mu jednak było zwartej mitologii, opowieści, w której wszystkie te ikony, duchy, marzenia i koszmary Ameryki splotły się w osobliwej epopei. Do czasu. Do czasu, aż scenarzysta i wizjoner Daniel Knauf stworzył na potrzeby stacji HBO serial Carnivale. I nagle, choć nikt się tego nie spodziewał, Stany Zjednoczone uzyskały swój mit, swoje spoiwo dziedzictwa i kapitału kulturowego.

To Cedro pierwszy zwrócił uwagę na ten motyw w kultowej w niektórych kręgach produkcji HBO. Nie sposób się z nim nie zgodzić – Carnivale to rzecz niezwykła, na wskroś amerykańska, lecz z całą pewnością odstająca od stereotypu „amerykańskiej pulpy”. Obok Carnivale postawiłbym też kilka lepszych książek Stephena Kinga (przede wszystkich „Zieloną Milę”) i film „Interstate 60” – stosunkowo mało znaną produkcję „ludzi-od-Powrotu-Do-Przyszłości”, która – jak na amerykańską komedię – jest zaskakująco ambitna i wielopłaszczyznowa. Główny bohater podróżując po nieistniejącej drodze stanowej szuka tajemniczej dziewczyny objawiającej mu się na przydrożnych bilbordach. Podczas swojej podróży napotyka wiele ciekawych indywiduów – między innymi ultymatywną hedonistkę, człowieka z żołądkiem bez dna czy obwiązanego laskami dynamitu mężczyznę nienawidzącego wszelkiego kłamstwa. Surrealistyczna wyprawa po Ameryce spod znaku „Twilight Zone” uświadamia nam, że Stany Zjednoczone to ewenement – świat zbudowany na mitach w dużej mierze popkulturowych. Trudno szukać tu porównania z jakimkolwiek europejskim państwem.

Wojciech Orliński twierdzi, że Ameryka nie istnieje. Posunę się do stwierdzenia, że Ameryk jest znacznie więcej, niż tylko jedna – i żadna z nich tak naprawdę nie istnieje. Nie oznacza to jednak, że Ameryka Ameryce równa – Ameryka Idola, KFC i Disneylandu nie jest może najstrawniejsza, ale za to Ameryka Stephena Kinga, Daniela Knaufa, i Boba Gale’a jest czymś, czego dyskredytować nie wolno.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...