Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vincezo Natali. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vincezo Natali. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 listopada 2013

Nawiedzone retro

fragment grafiki autorstwa Austina Hillebrechta, całość tutaj.

Czytelnicy mojego bloga zdążyli się już zapewne zorientować, że twórczość kanadyjskiego reżysera Vincenza Nataliego darzę naprawdę dużym sentymentem. Trochę na wyrost, nie ukrywajmy, bo Natali nie jest żadnym objawieniem czy kinowym geniuszem, a tylko – aż! – niesamowicie wprawnym rzemieślnikiem, który porusza się akurat po tych płaszczyznach popkultury, które ja bardzo, ale to bardzo lubię. Jego nowy film, Haunter, obejrzałem z nieskrywaną przyjemnością, bo to jest po prostu niesamowicie dobra opowieść i znakomity wizualnie, aktorsko, konceptualnie i scenariuszowo film. Choć nie osiąga tak wysokiego poziomu jak Cube czy Splice, to spokojnie mieści się na półce tuż pod nimi. Największy problem z Haunter polega jednak na tym, że jego konstrukcja właściwie uniemożliwia napisanie o nim czegoś konkretniejszego bez popadania w dość bolesne spoilery. Na przestrzeni tej notki chyba udało mi się ich uniknąć, aczkolwiek możliwe, że w niektórych miejscach napisałem odrobinę zbyt wiele i ktoś może z nich wywnioskować kierunek, w jaki idzie fabuła. Toteż już w tym momencie zachęcam do obejrzenia filmu, a z resztą notki polecam obchodzić się z elementarną ostrożnością.

Już na początku muszę stwierdzić jedno – ten film jest po prostu cudny wizualnie. Jak to u Nataliego, już od pierwszej sceny (sekwencja z motylem latającym pomiędzy zakurzonymi półkami) reżyser odstawia swoje czary-mary, które pieszczą oko widza – uwielbiam to zamiłowanie do detali i eksperymentów z nietypowymi ujęciami, jakimi charakteryzuje się ten kanadyjski reżyser. Dodajmy do tego jeszcze filtr graficzny tłumiący nieco wszystkie barwy i retro porno, którym film atakuje widza od samego początku. Ramowa akcja rozgrywa się w 1985 roku i och, jak to bardzo widać. Plakaty w pokoju głównej bohaterki, ubrania, dekoracje, tablica Ouija, magnetofon, odtwarzacz video, Atari młodszego brata Lisy z obowiązkowym Pac Manem wyświetlanym na smużącym ekranie telewizora… Momentami odnosiłem wrażenie, że jest tego po prostu aż za dużo. Wspomnę też o charakterystycznym dla tego reżysera ograniczeniu miejsca akcji do jednej tylko lokacji (odciętym od świata zewnętrznego gęstą mgłą domu) i skupieniu się na mikroskali. Jeśli chodzi o ten konkretny aspekt Hauntera, to Natali przebił wszystko, co do tej pory udało mu się wykreować na celuloidowej taśmie. Ten film oglądałoby się przyjemnie nawet jeśli fabuła byłaby koszmarna.

A nie jest. Haunter początkowo wydaje się klasycznym niemal horrorem reprodukującym wiele oklepanych do granic możliwości motywów – pętla czasu (z której zdaje sobie sprawę jedynie główna bohaterka), duchy, nawiedzony dom, psychopatyczny morderca, mgła, dramat rodzinny, opętanie – ale każdy ten schemat stawia na głowie, wpuszczając nieco świeżego powietrza do zatęchłych motywów i koncepcji. Niesamowicie podoba mi się konstrukcja scenariusza – film mami widza przyzwyczajonego do pewnych zagrywek powiązanych w wymienionymi wyżej motywami, w pewnym momencie stawiając wszystko na głowie. To wprawianie widza w konfuzję jest zrealizowana po prostu świetnie. Dość długo nie wiadomo właściwie, o co w tym filmie chodzi, ale z upływem czasu wszystko powolutku się klaruje poprzez stopniowe odsłanianie kart i wprowadzanie kolejnych stopni zrozumienia. Nie chodzi o to, że fabuła jest jakoś przesadnie skomplikowana – po zakończeniu seansu widz uświadamia sobie, że jest to w gruncie rzeczy bardzo prosta i bardzo sztampowa opowieść. Cały myk polega na tym, że przedstawiono ją w nietypowy sposób, skupiając się na motywach, które w podobnych fabułach są zepchnięte na dalszy plan, przez co przez długi czas mamy wrażenie, że coś tu jest bardzo nie tak i opowieść rozwija się w dziwnym kierunku. Jak tylko mogę, staram się unikać konkretów, bo odkrywanie kolejnych meandrów scenariusza to właściwie sedno tego filmu. Czepić się mogę tylko i wyłącznie przesłodzonego i kompletnie niepotrzebnego happy endu, który trochę deklimatyzuje całość – na szczęście nie na tyle, by stanowiło to jakiś poważny problem. Rozumiem, że Natali uznał, iż jego bohaterka tyle się wycierpiała, że zasłużyła na szczęśliwe zakończenie i raczej nie mam z tym większego problemu.

Na pewnym poziomie Haunter jest filmem o dorastaniu – Lisa, główna bohaterka obrazu, zostaje zakleszczona w pętli czasu, bez końca przeżywając dzień tuż przed swoimi urodzinami. Z tego koszmaru powtarzalności może wyrwać się (i dorosnąć) jedynie podejmując działania i aktywnie sprzeciwiając się złu. Lisa jest bohaterką boleśnie prawdziwą – nieco zbuntowaną, ale przede wszystkim przerażoną sytuacją, w jakiej się znalazła. Duża w tym zasługa kreacji Abigail Breslin, która wypada naprawdę świetnie. Jeśli chodzi o obsadę, uwagę zwraca również charyzmatyczny Stephen McHattie w demonicznej roli głównego antagonisty. Będąc sobą, nie mogę również nie wspomnieć o małej roli Davida Hewletta, który występuje w absolutnie każdym filmie Nataliego i w każdym wypada znakomicie, a Haunter nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Reszta obsady nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus, ale – ważne – nie psuje filmu, nie przeszkadza i generalnie utrzymuje solidny poziomi gry aktorskiej.

Jako horror Haunter zawodzi – ani razu nie udało mu się mnie przestraszyć. W ogóle, odnoszę wrażenie, że Nataliemu bardziej, niż na stworzeniu przerażającego horroru zależało na opowiedzeniu ciekawej (choć lekko sztampowej) historii w interesujący sposób. I znów nie mam z tym problemu, bo mu się to w zupełności udało. Mimo wszystko, nie jest to film genialny, wizjonerski czy coś w tym stylu. Nie dlatego, że coś jest z nim nie tak, po prostu nawet nie startuje w tej kategorii, ani nie rości sobie większych pretensji. To solidna, rzemieślnicza fabuła, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością i tak Hauntera trzeba patrzeć. Gorąco polecam, nie tylko fanom horroru, ale wszystkim ludziom, którzy lubią stawianie utartych schematów na głowie i zabawy konwencją.

niedziela, 15 września 2013

Paranoiczne rozczarowanie

fragment grafiki autorstwa Mateu, całość tutaj.

Lubię filmy Vinceza Nataliego – do tej pory jeszcze ani razu nie zawiodłem się na tym reżyserze. No dobra, żaden z jego filmów nie zachwycił mnie bezwarunkowo, ale każdy obejrzałem z zaciekawieniem i czasem zdarza mi się wracać do nich pamięcią. Kanadyjski filmowiec czasami nie do końca panuje nad celuloidowym tworzywem, niekiedy trafiają mu się dłużyzny czy przeszarżowane rozwiązania fabularne. Jednak wszelkie niedociągnięcia nadrabia błyskotliwością scenariusza i bardzo, bardzo klimatycznymi zdjęciami. I niezależnie, czy mówimy tu o półprofesjonalnej komedii nakręconej z kumplami dla frajdy, czy o wysmakowanym, ambitnym biopunkowym moralitecie.

Cypher okazał się jednak rozczarowaniem. Co prawda łagodnym, bo to mimo wszystko raczej udany film, ale jednak podczas oglądania na przemian irytowałem się i przysypiałem. Irytacja wynikała z przekombinowania scenariusza – przy takim poziomie złożoności fabularnej należy operować historią w sposób mistrzowski, tworzyć opowieść klarowną i spójną. Tej klarowności trochę w Cypherze zabrakło, przez co bizantyjska intryga, finta w fincie w fincie doprowadzić może do pogubienia się widza, który nie bardzo wie, czy główny bohater jest jeszcze podwójnym agentem, czy już potrójnym. A może nawet poczwórnym. Nie pomaga też fakt, że nieźle zapowiadająca się krytyka społeczna (ubrana w paranoidalny thriller sci-fi) pod koniec skręca w nieznośnie sentymentalne romansidło – finał mnie zniesmaczył, bo odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że cała para poszła w gwizdek.

Ale właśnie – fabuła. Metodą X meet Y można ją określić jako skrzyżowanie Matrixa z Inception. Główny bohater staje się kluczowym pionkiem w grze dwóch potężnych korporacji, które nie wahają się korzystać z prania mózgów, wymuszeń i zabójstw w celu uzyskania przewagi nad konkurentem. Dopóki opowieść trzyma się takiej spiskowo-sensacyjnej konwencji, jest nieźle. Kiedy próbuje krytyki rzeczywistości korporacyjnej i krwiożerczego kapitalizmu, robi się jeszcze fajniej. Niestety pod koniec całość odlatuje w nieomal szklanopułapkową sensację, co strasznie psuje poprzednią część filmu – kameralną i bardzo powściągliwą w kreowaniu dynamizmu. To rozczarowuje, bo Natali chyba nigdy nie celował w czysto wizualne efekciarstwo – nawet Splice zawsze miał dynamizm ściśle podporządkowany opowieści. Tutaj cała sekwencja brawurowej ucieczki z podziemnego kompleksu została wrzucona właściwie po nic, kompletnie nie przystawała do reszty filmu. Dla równowagi dodam, że przez większość trwania filmu Cypher ma bardzo poprawnie wykreowany klimat. Paranoiczny, neurotyczny – widz od samego początku podskórnie wyczuwa, że coś jest nie tak. W miarę jak główny bohater filmu, Morgan Sullivan, odkrywa kolejne warstwy intrygi, film robi się coraz cięższy, coraz bardziej tajemniczy i generalnie przy każdym dialogu zaczynamy coraz bardziej rozmyślać, czy rozmówca wie, czy wie, że Morgan wie i czy Morgan wie, że on wie, że on wie. To, co konkretnie wie też nie jest do końca wiadome. To zatem wyszło świetnie.

Podobała mi się rola, jaką wykreował Jeremy Northam. Jego bohater jest nieco flegmatyczny, początkowo sprawia też wrażenie ociężałego umysłowo. Umiarkowanie podobała mi się też kreacja Lucy Liu – nie zapadała, co prawda, w pamięć, ale jej bohaterka, Rita – druga najważniejsza postać w grze – została zagrania odpowiednio do konwencji. Trochę jak famme fatale, trochę action girl. Ogółem nieźle. Oczywiście w pewnym momencie film kradnie dla siebie David Hewlett, który po raz kolejny gra postać smartassa i robi to z właściwym sobie wdziękiem. Pozostałe postaci nie zapadają w pamięć, ale raczej kwestia tego, że Cypher stawia na złożoną intrygę, nie na bogatą galerię postaci i pozostali zwyczajnie nie mają okazji rozwinąć skrzydeł.

Oczywiście, jak każdy film Nataliego, Cypher niszczy wizualną stroną. Skupienie na detalach, długie ujęcia, specyficzna praca kamery – lubię, i to bardzo. Natali ma znakomity zmysł estetyczny i to widać w każdym jego filmie. W Cypher dominuje paranoidalny klimat, podkręcany właśnie przez pracę kamery i prezentowanie otoczenia jako przytłaczającej klatki, w której zamknięty jest główny bohater. Coś podobnego mieliśmy też w Cube, ale w tym wypadku zrobiono to daleko bardziej subtelnie.

A zatem rozczarowanie. Ale łagodne. Cypher to film przyjemny, choć nużący. Chyba najsłabszy z nakręconych dotychczas przez kanadyjskiego filmowca. Mimo wszystko jednak, pod paroma względami to bardzo przyjemny obraz. Chyba jednak lubię.

sobota, 6 lipca 2013

Całe nic

fragment grafiki autorstwa Michała Ochnika, całość tutaj.

Po lekturze Interstate60 zapragnąłem pozostać chwilę dłużej w świecie metafizycznych filmów komediowych. Jest dla mnie czymś fascynującym, jak niektórzy mierzą się z karkołomnym wyzwaniem stworzenia czegoś ambitniejszego intelektualnie w tak nieskomplikowanym i kojarzonym z prostactwem gatunku jak komedia w stylu amerykańskim. I, co ciekawe – potrafią jeszcze wyjść z takiego wyzwania obronną ręką. Stąd też właśnie moje zainteresowanie Nothing, które i tak prędzej czy później miałem obejrzeć, bo staram się sukcesywnie wypełniać swoje luki w znajomości filmografii Vinceza Nataliego, jednego z najbardziej niedocenionych reżyserów science-fiction w historii kina.

Nothing to historia dwóch, nie najmłodszych już, mężczyzn, którzy mieszkają wspólnie w groteskowym, umieszczonym pomiędzy dwiema autostradami domiszczu. Cierpiący na skrajną agorafobię Andy (Andrew Miller) i egocentryczny Dave (David Hewlett) na wskutek absurdalnego splotu wyjątkowo niesprzyjających okoliczności znajdują się o krok od utraty wszystkiego, co w swoim mało produktywnym życiu udało im się osiągnąć. W tym samym momencie, kompletnie deus ex machinowo… wszystko, z wyjątkiem ich domu i ich samych, znika i zostaje zastąpione białą, bezkresną pustką. Co ciekawe, bohaterowie dochodzą do (niebezpodstawnych) wniosków, że to właśnie oni sami, siłą woli, odpowiedzialni są za taki stan rzeczy, potrafią bowiem wymazywać nawet te skromne pozostałości, które jeszcze ocalały. Mało tego – potrafią wymazywać także własne uczucia, pragnienia, wspomnienia i emocje. Paradoksalnie, sytuacja, który byłaby marzeniem każdego filozofa-egzystencjalisty spotyka dwóch mało lotnych intelektualnie nieudaczników, co szybko prowadzi do eskalacji konfliktu pomiędzy dwojgiem przyjaciół.

Natali opisał Nothing jako „an experimental film”, choć ja nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to jest po prostu film zrobiony przez kumpli, o kumplach i dla frajdy – tylko lepiej nakręcony, z większym budżetem i profesjonalną obsadą. Natali, Hewlett i Miller znają się od dzieciństwa, wspólnie napisali scenariusz do Nothing, zaś główni aktorzy wcielają się w postaci o imionach odtwarzających je osób. Nie jestem pewien, czy to tak źle – film zyskuje dzięki temu pewien unikalny indywidualizm, jakiego brakowałoby mu przy bardziej profesjonalnym podejściu – choć przyznam, że takie podejście najczęściej bardzo mnie irytuje, bo przeważnie film cierpi przez to na nieczytelność dla widza. Tak, na szczęście, nie jest w tym przypadku, powstał ciekawy, choć mocno nierówny film. Od razu powiem, że ja patrzę na Nothing trochę przez różowe okulary, bo uwielbiam takie odważne eksperymenty przeprowadzane na żywej tkance popkultury. Nawet, jeśli są to najczęściej eksperymenty nieudane.

Film można podzielić na dwie części – tę rozgrywającą się w „prawdziwym świecie” i tę, która toczy się w nicości. Taki rozdział ma sens o tyle, że każda z tych części różni się sposobem kręcenia i klimatem. Część realistyczna nakręcona jest w bardzo surowy sposób – kamera nie zawsze nadąża za bohaterami, narracja jest szarpana i odrobinę nieczytelna, wszystko wygląda trochę po amatorsku. Część, nazwijmy to, metafizyczna, to już zupełnie inna para kaloszy – dominują długie, spokojne ujęcia, praca kamery robi się znacznie bardziej stonowana. Jeśli ktoś potrafi pokazać w filmie nic i zrobić to w sposób efektowny, to chyba tylko Vincezo Natali, co zresztą po części udowodnił w Cube. Wizualnie film naprawdę robi wrażenie, nawet jeśli momentami da się wyczuć jego budżetowość – szczególnie w pierwszej części (choć i tu całość ratuje specyficzna konwencja).

Jak na komedię, film śmieszy bardzo słabo. Gagi dzielą się na bardzo słaby slapstick i bardzo subtelny humor, nazwijmy to, metafizyczny, który skłania, co najwyżej, do lekkiego uśmiechu kontrapunktującego zadumę. Nothing stawia sobie raczej za zadanie wytrącić widza z równowagi i go zaintrygować, niż rozbawić. Nie miałbym absolutnie nic przeciwko temu, gdyby film utrzymywał w miarę lekki klimat, co chyba było założeniem reżysera. A nie utrzymuje. Natali wyraźnie nie zapanował nad formułą ambitnej dekonstrukcji komediowej konwencji pod tytułem „dwóch przygłupich, współzależnych nieudaczników pakuje się w kłopoty”. Są dłużyzny, fragmenty niepotrzebne, niekiedy bardzo łopatologicznie przedstawione „prawdy objawione” (choćby wiwisekcja przeszłości Andy’ego) czy zwyczajnie nudne (większość błądzenia po nicości czy pojedynek na konsoli).

Czy to znaczy, że Nothing jest filmem słabym? Absolutnie nie. Scenariusz ratuje koncepcja, kilka naprawdę fajnie pomyślanych motywów i zakręcone zaskoczenie (poważnie, nie spodziewałem się takiej konkluzji filmu). Sama tematyka filmu szczęśliwie nie sprowadza się tylko do egzystencjalistycznej otoczki, Nataliemu mimo wszystko udaje się powiedzieć parę ciekawych rzeczy o człowieku, napędzających go imperatywach i jego miejscu we Wszechświecie. Fakt, że są to przeważnie banały, ale… Ten film od początku miał być tylko zabawą, eksperymentem z formą. Eksperymentem, może nie do końca udanym, ale na pewno bardzo ciekawym. W dodatku aktorskie popisy Hewletta i Millera, nawet jeśli nie są mistrzostwem świata, zasługują na uznanie, bo obaj panowie spisują się w swoich rolach po prostu znakomicie.

Tak więc – nie jest to film, który mógłbym komukolwiek z czystym sumieniem polecić. Tutaj potrzeba odpowiedniego podejścia, pewnej dawki wyrozumiałości i specyficznych oczekiwań, żeby odebrać Nothing pozytywnie. Moim zdaniem warto zaryzykować.

środa, 8 maja 2013

Harry Potter w kosmosie

fragment grafiki autorstwa Rubena Develi, całość tutaj.

Notka interwencyjna. Będzie krótko, ale z pasją. Bo inaczej się nie da. Poszło oczywiście o wypuszczony kilka godzin temu trailer Gry Endera, filmu, który zrobi mnie osobiście (a pewnie nie jestem w tym osamotniony) wielką krzywdę. Jako zadeklarowany enderofil nie jestem w stanie podejść do tej produkcji na zimno (chyba, że z zimną furią).

Od samego początku ta ekranizacja brzydko mi pachniała. Zaczęło się oczywiście od ogłoszenia nazwiska osoby odpowiedzialnej za to przedsięwzięcie. Gavin Hood reżyserem jest, delikatnie mówiąc, mało wprawnym – udało mu się zepsuć film w Wolverinem w roli głównej, co już jest niemałym osiągnięciem, ale raczej nie do końca takim, jakie powinno legitymować twórcę mierzącego siły na zamiary przeniesienia na srebrny ekran jednej z najlepszych powieści science-fiction w historii.  Szczerze powiedziawszy nie umiałbym jednak wskazać odpowiedniej alternatywy – Stanley Kubrick nie żyje, Tim Burton cannot into sci-fi, Wachowskim pierwszy Matrix udał się tylko przez przypadek… chyba jedynie Vincezo Natali potrafiłby w odpowiedni sposób rozłożyć akcenty i skomponować udany psychologiczny thriller sci-fi w dojmującej oprawie. Co najmniej raz mu się to udało. Albo Ridley Scott, o ile dostałby dobrych scenarzystów-adaptatorów.

Przed premierą tego nieszczęsnego trailera łudziłem się jednak, że może nie będzie tak źle, niestety każda kolejna informacja odnośnie filmu budziła moją trwogę. Najpierw kolejne obsuwy premier - już żywiłem nadzieję, że film się nie ukaże, niestety tak dobrze nie ma. Potem zaangażowanie dziecięcych aktorów starszych, niż to było to w powieści. Tu też zazgrzytałem zębami, bo oznaczało to, że będą postarzać bohaterów. I to znacznie. Co przecież kaszani główne założenia książki, w której chodziło właśnie o to, że głównymi bohaterami są dzieci w okresie przednastoletnim – jeszcze nie napędzane dojrzewaniem i związaną z nim burzą hormonów, jeszcze podatne na manipulacje dorosłych i bardzo „plastyczne” pod względem osobowości i intelektu. Piętnastolatek nie będzie się zachowywał jak jedenastolatek, bo wyglądać to będzie śmiesznie i sztucznie. Cała psychologia siądzie. To było jeszcze na tym etapie, kiedy łudziłem się, że film będzie miał coś wspólnego z książką i jej potężnym fundamentem psychologicznym. Potem pokazano zdjęcie Mazera Rackhama z absurdalnym tatuażem na twarzy i zrozumiałem, że tu się kręci hollywoodzki blockbuster, a nie ekranizację, na jaką zasługuje ta powieść.

Hood – co widać na trailerze – poszedł w epickość rozumianą jako częstotliwość wybuchów co osiem sekund, dramatyczne okrzyki i kosmiczne bitwy. Dla wszystkich, którzy nie czytali Gry Endera – to nie jest tego typu historia. Powieść Carda padła ofiarą własnych ogólnych założeń początkowych – nastolatek walczy z inwazją kosmitów stając na czele armii. I o tym właśnie opowiadał będzie film. O Harry’m Potterze w kosmosie. A ja nie umiem się z tym pogodzić, bo to kompletne zakłamywanie materiału wyjściowego. Wyobrażacie sobie ekranizację Zbrodni i Kary jako filmu sensacyjnego (bo przecież osią fabuły jest zabójstwo)? To znaczy, owszem – jeśli mówimy o jakichś postmodernistycznych, autoironicznych eksperymentach popkulturowych, to fajnie. ale Gra Endera Hooda takim eksperymentem nie będzie. A przynajmniej, nie w taki sposób została pomyślana i nie tak jest reklamowana.

Epickość? Epickość to była w książce, gdy Ender płakał po zmanipulowanym liście od Valentine. Albo gdy w samoobronie skatował Bonza Madrida w łazience. Albo, gdy Alai pocałował Endera w policzek i szepnął mu do ucha „Salaam” deklarując przyjaźń i oddanie. Albo pod koniec książki, w czasie rozmowy z Królową Kopca, kiedy okazało się, że to wcale nie było tak, jak się wydawało, że Robale nie chciały już więcej zabijać. Ja wiem, że trudno jest zrobić angażujący emocjonalnie film, szczególnie w tak sprzyjającej spłyceniu konwencji kosmicznych wojen z obcą rasą i dzieciakiem w roli głównej. Byłbym o wiele bardziej wyrozumiały, nawet gdyby ktoś starał się zrobić taki film, ale w ramach tej próby poniósł porażkę. Ale nie – przecież łatwiej i pewniej jest zrobić kolejne Transformers, niż prowokujące, kameralne widowisko science-fiction, gdzie zamiast epickich bitew widz będzie zmuszony zmierzyć się w alienacją genialnego, wrażliwego dziecka, które manipulowane jest przed dorosłych, przypartych do ściany własnym strachem i mechanizmami Wszechświata, jakie, nie z ich winy, wprawiono w ruch.

Oczywiście, że pójdę na ten film, zapewne w dniu jego premiery. Oczywiście zmuszę się, by wysiedzieć w kinie do końca, wyłapując jaśniejsze punkty w morzu plastikowej, błyszczącej i strzelającej laserami tandety w patetycznym sosie (a to właśnie zapowiada trailer). Bo bycie fanem zobowiązuje. I oczywiście napiszę recenzję, która zapewne będzie najbardziej jadowitym tekstem w historii tego bloga.

I – oczywiście – bardzo bym chciał, by ten film był choć odrobinę lepszy, niż się na to zapowiada. 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...