Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dark Eyes. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dark Eyes. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 31 maja 2015

Czarne oczy po raz ostatni

fragment grafiki autorstwa Adele Lorienne, całość tutaj.

W końcu wziąłem się w garść i postanowiłem napisać notkę o Dark Eyes 4, finałowej części słuchowiska prezentującego przygody Ósmego Doctora. Szczerze powiedziawszy - niespecjalnie mi się chce. Dark Eyes 4 przesłuchałem dwa razy. Nie dlatego, że jest takie dobre, tylko dlatego, że za pierwszym razem zwyczajnie niewiele z niego zapamiętałem. To jest chyba największy problem z tym słuchowiskiem - kompletnie nie zapada w pamięć, ani nie budzi żadnych większych emocji, choć przecież teoretycznie powinno być ono zamknięciem epickiej sagi zaplanowanej na wiele odcinków do przodu. Już trzecia część cierpiała na poważny kryzys tożsamości (niemal zupełny brak Molly, mielenie po raz kolejny tych samych wątków), ale ją jeszcze jakoś ratował występ Narvina. Odnoszę zresztą wrażenie, że całość o wiele lepiej sprawdziłaby się jako dylogia, a skondensowanie całej intrygi i zintensyfikowanie wydarzeń tylko wyszłyby słuchowisku na dobre. Jakby tego wszystkiego było mało, aktorka odtwarzająca Molly O’Sullivan (obecną towarzyszkę Doctora) musiała zrezygnować z uczestnictwa w przedsięwzięciu z uwagi na konflikt w terminarzu. Molly, co prawda, pojawia się w słuchowisku… zdradzę, że z sytuacji wybrnięto zaskakująco nieźle, choć oczywiście Ruth Bradley jest tylko jedna i jej brak jest odczuwalny.

Pierwszy odcinek A Life in the Day, to w miarę zamknięta opowieść typu „dzień świstaka”, których w popkulturze mieliśmy już na pęczki, a sam motyw już dawno stał się zużyty. Mimo wszystko, opowieść jest… przyjemna i widziałbym ją raczej jako samodzielny epizod w poprzednich przygodach Doctora, niż jako część Dark Eyes, bo tutaj robi za filler i wstęp do właściwej fabuły (kradzież TARDIS pod koniec odcinka uruchamia łańcuch wydarzeń, który prowadzi do finału serii). Nowa-stara towarzyszka Doctora, Liv Chenka, zyskuje tu nieco miejsca dla siebie i jeśli ktoś polubił ją w jej poprzednich odcinkach, to i ten jej występ nie powinien zepsuć dobrego wrażenia. Ja Liv nawet lubię, na jej niekorzyść działa niestety fakt, że w Dark Eyes robi za zastępstwo Molly (którą kocham niemal tak mocno, jak Lucy Bleedin’ Miller) i przez większość czasu po prostu irytuje mnie, że wcześniej nawiązałem emocjonalną więź z Molly, a po dwóch częściach Dark Eyes zabrano mi ją i dano kogoś innego. 

Kolejnym odcinkiem jest The Monster of Montmartre, w którym Liv i Doctor udają się do Paryża w poszukiwaniu TARDIS. Ponownie - już po raz trzeci? czwarty? - powraca Dalek Time Controller. Dla bardzo uważnych słuchaczy jest do wyłapania małe nawiązanie do serialu Doctor Who, (DTC wspomina New Dalek Paradigm), ale to tylko smaczek dla najwytrwalszych fanów. Sama historia jest całkiem sympatyczna, choć znowu większość czasu bohaterowie błąkają się po arenie wydarzeń, próbując rozwikłać zagadkę, kto i po co skradł TARDIS. Następny odcinek Master of Daleks ujawnia sojusz Mastera i Daleków, którzy wspólnymi siłami doprowadzili do podboju Ziemi i stworzenia alternatywnej przyszłości. A, i Doctor na jakiś czas traci pamięć - Ósmemu zdarza się to notorycznie. Pojawiają się też Sontarianie (grani przez Straxa z telewizyjnego Doctor Who, no less!), powraca też Molly. Cały ten bałagan - bo na dokładkę dostajemy też Eminence, z którym (którymi? którą?) Doctor zmagał się w Dark Eyes 3 - znajduje swoje rozwiązanie w Eye of Darkness, w którym dochodzi do wielkiego finału budowanej przez parę ładnych lat intrygi.

Jak wypada ta intryga? No cóż… średnio. To znaczy, niby to wszystko trzyma się kupy i zgromadzenie najpotężniejszych przeciwników Doctora (Master, Eminence, Dalek Time Controller) w jednym miejscu jest dość naturalnym rezultatem wcześniejszych wydarzeń, to jednak w trakcie budowania ostatniego aktu w słuchowisko wkradł się chaos - to co przytrafiło się Molly, powrót Eminence, dogorywający Dalek Time Controller, tytułowe czarne oczy (będące uniwersalnym wytrychem fabularnym - co irytuje, bo można odnieść wrażenie, że scenarzyści wymyślają nowe ich właściwości ad hoc, jak im fantazja podpowiada), plan Mastera - wszystko to plącze się ze sobą i słuchacz odczuwa przesyt. Przez to sam finał historii nie ma aż tak wielkiego ładunku emocjonalnego jak powinien i w sumie wypada jak nieudolna podróbka mistrzowskiego To the Death. 

Czy to jest złe słuchowisko? Nie - mimo wszystkich wad i niedociągnięć nadal słucha się z uwagą, przyjemnością i pewnym zaangażowaniem emocjonalnym. Naprawdę szkoda, że twórcy Dark Eyes nie udźwignęli ciężaru tak złożonego i ambitnego przedsięwzięcia, bo miało ono olbrzymi potencjał, który w pewnej części zmarnowano i roztrwoniono. Ale i tak wciąż jest o niebo lepiej, niż to, co ostatnimi czasy wyprawia Moffat w telewizyjnej inkarnacji Doctor Who. Na pocieszenie dodam, że to jeszcze nie koniec przygód Ósmego - Paul McGann jesienią powróci w Doom Coalition, które to słuchowisko zapoczątkuje nowy etap w życiu Ósmego Doctora. Szczerze powiedziawszy, już nie mogę się doczekać i liczę na to, że scenarzyści wyeliminują błędy, które popełnili w Dark Eyes i zgotują nam niesamowite słuchowisko.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Trzecie oczy

fragment grafiki autorstwa Joego Robertsa, całość tutaj.

Wszyscy, którzy w miarę regularnie czytają mojego bloga doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ostatni sezon Doctor Who – jeszcze nie tak dawno jednej z moich ulubionych produkcji telewizyjnych – okazał się dla mnie potężnym rozczarowaniem, po którym zadeklarowałem, iż kończę przygodę z tym serialem do czasu, aż pojawi się nowy showrunner, który dla odmiany nie będzie kompletnie wyprany z kreatywności i będzie w stanie napisać interesującą fabułę tak w skali mikro, jak i makro. Zdecydowałem, że odcinek świąteczny będzie moim oficjalnym pożegnaniem z telewizyjną inkarnacją serii. Ciekawe, czy wytrwam w tym postanowieniu... Miejmy nadzieję.

Co mi tam – pomyślałem. Nie zginę od niedoboru Doctora w organizmie, mam przecież jeszcze słuchowiska, które przebijają serial pod wszystkimi względami i o ile kolejne epizody Doctor Who od Moffata nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnej reakcji gwałtowniejszej, niż wzruszenie ramionami, o tyle nadchodzący wielkimi krokami trzeci rozdział sagi Dark Eyes z moim ukochanym Ósmym Doctorem i pewną nie mniej ukochaną krzepką Irlandką w rolach głównych budził ciarki na plecach za każdym rzem, gdy o nim myślałem. Tutaj nakręcony byłem już konkretnie – nie dość, że dwie poprzednie części Dark Eyes były naprawdę znakomitymi opowieściami, nie dość, że trzecia część sagi miała skupić się na zmaganiach Doctora z Masterem, to jeszcze w słuchowisku miał się pojawić mój absolutny numer jeden wśród Time Lordów, czyli koordynator CIA Narvin – ten san Narvin, który pod koniec serii słuchowisk Gallifrey, niczym Franciszek Dolas, przez przypadek rozpętał Ostatnią Wielką Wojnę Czasu. Narvin – cyniczny, sarkastyczny biurokrata, który jednak zna swoje miejsce w szeregu i z zaskoczeniem dla otoczenia – a także i samego siebie – zaczyna odkrywać w sobie szlachetność i zdobywać szacunek pozytywnych bohaterów (o ile w pełnym wyrachowania i ciągłego wybierania mniejszego zła Gallifrey jakąkolwiek postać można nazwać pozytywną) i ewoluować w coraz to bardziej interesujący sposób, nie tracąc jednak swojego unikalnego uroku małego dupka i nikczemnika.

Kiedy zatem w końcu dorwałem się do Dark Eyes 3 i przesłuchałem całość… mina mi się wydłużyła. Od razu zaznaczę – w żadnym stopniu nie jest to jakaś porażka, słuchowisko trzyma równy, przyzwoity poziom i jak najbardziej warto po nie sięgnąć. Aktorstwo jest znakomite, ścieżka muzyczna cudowna, oprawa dźwiękowa stoi na najwyższym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i miejscami zachwycają błyskotliwością (Doctor nazywający Mastera zepsutym dzieckiem, które łaknie uwagi otoczenia), wszystkie zwroty akcji są dobrze obmyślone i działają tak, jak miały działać… a jednak łatwiej mi jest narzekać na to słuchowisko, niż je chwalić. Problem chyba polega na tym, że spodziewałem się po nim więcej. Znacznie więcej. Rozczarowany poziomem serialu podświadomie spodziewałem się po Dark Eyes 3 nie wiadomo jakich cudów i stąd pewnie moje niezadowolenie.

Co zatem nie wyszło? Głównym problemem jest chyba fakt, że po raz trzeci wracamy do wątku Molly i znajdujących się w jej organizmie cząsteczek retro-genitoru, które początkowo były substancją uniemożliwiającą Władcom Czasu regenerację, ale z czasem zmieniły się w uniwersalny wytrych fabularny mający takie właściwości, jakie akurat są potrzebne leniwemu scenarzyście. To pierwszy element, który negatywnie wpłynął na mój odbiór fabuły – znowu mielimy Molly i jej czarne oczy (rezultat cząsteczek w organizmie), tym razem w wykonaniu Mastera, który postanawia okiełznać przy jej pomocy Eminence, potężną kosmiczną siłę, z którą w przeszłości zmagał się Doctor. Ja wiem, że tytuł słuchowiska zobowiązuje, ale ileż można? Nie dałoby się uwikłać Molly i Doctora w jakąś przygodę niepowiązaną z tym motywem?

No właśnie – Molly. Kolejny problem polega na tym, że panny O’Sullivan prawie w tym słuchowisku nie ma. Przez większość czasu snuje się z wypranym mózgiem gdzieś w pobliżu Mastera i służy jako plot device i damsela w distresie. Rany, Molly jako damsela - wyobrażacie to sobie? Z Doctorem łączy siły dopiero pod koniec. Czemu tak? Lubimy Molly – jest niezależna, zabawna, inteligentna, wyemancypowana, twarda jak skała i zdarzyło się jej przywalić Doctorowi w nos, kiedy tylko zorientowała się, że traktuje ją on protekcjonalnie. Molly jest znakomitą bohaterką, a jej relacja z Doctorem jest dynamiczna, ciekawa i rozwijająca się na przestrzeni dwóch poprzednich części sagi. Tutaj zostaje zepchnięta na margines i tylko końcówka ostatniego odcinka daje jakieś rozwinięcie tego motywu. Zamiast Molly dostajemy Liv Chenkę, naukowczynię z przyszłości, która już kiedyś towarzyszyła Doctorowi w jego wcześniejszych przygodach (oraz pełniła ważną rolę w Dark Eyes 2). To bardzo ciekawa postać, a wątek jej nieuleczalnej choroby sprawia, że łatwo z nią sympatyzujemy, ale jednak nie jest to Molly i ten fakt boleśnie daje się odczuć.

Ale hej, jest przecież Narvin, mój ulubieniec i ensemble darkhorse całego rozszerzonego uniwersum. Tja… Narvin pojawia się i nawet pełni stosunkowo istotną rolę w całej fabule, ale niestety wypada nader blado. Co prawda na samym początku, kiedy rozmawia z Doctorem o herbacie, aż zaskowyczałem ze szczęścia, bo dokładnie o takim dialogu marzyłem, fantazjując o tym słuchowisku, ale niestety ta wymiana uroczych złośliwości szybko się kończy i Narvin przez resztę słuchowiska pęta się gdzieś w tle drugiego planu, będąc w zasadzie cieniem samego siebie z Gallifrey. To boli, bo biorąc pod uwagę jego przecudny charakter, aż prosiło się, by umieścić go u boku Doctora i obserwować, jak dzieje się magia, gdy Narvin kwestionuje każdą jego decyzję. No nic, pozostaje mi czekać na jakiś inny występ Narvina w słuchowiskach – a biorąc pod uwagę popularność, jaką (zasłużenie) cieszy się ten bohater nawet solowa seria poświęcona jego osobie nie byłaby czymś zaskakującym. Trzymam kciuki.

Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o Masterze, w którego wciela się Alex MacQueen i jest w tej roli absolutnie, nomen omen, mistrzowski. Master z Dark Eyes 3 to cyniczny manipulant, inteligentny pragmatyk traktujący wszystkich jak elementy własnej układanki, jakby byli kiepskim żartem. Jest dokładnie tak diaboliczny, żeby budzić strach, ale nie aż tak, żeby budzić śmiech. Jego plan jest, jak to u Mastera, z jednej strony mocno zakręcony, z drugiej, niezwykle zmyślny i przez to niesamowicie niebezpieczny. Dokładnie takich złoczyńców chcę widzieć w tej serii. Możecie sobie zatrzymać swoją Missy – mój Master jest łysy.

Problem polega na tym, że w tym słuchowisku wszystkiego jest po trochu – trochę Doctora, trochę Molly, trochę Narvina, trochę Liv, trochę Mastera, trochę Sally Armstrong (pomagierka Mastera znana też z poprzednich części słuchowiska), trochę Eminence – ale brak wyrazistszej osi fabularnej sprawia, że te wszystkie „trochę” dość średnio ze sobą współgrają i całe słuchowisko rozmienia się na drobne. Nawet finał nie wypada tak emocjonująco, jak zapewne był w planach. Jasne, nadal słucha się przyjemnie, ale to już nie jest ten zjawiskowy poziom dwóch pierwszych części sagi. Mam nadzieję, że w czwartym, ostatnim już rozdziale serii Dark Eyes powróci do poprzedniego poziomu. Wierzę w to bez większych wątpliwości, bo Big Finish nie wyczerpało jeszcze mojego kredytu zaufania. W przeciwieństwie do Moffata – w jego wypadku nawet kredyty mają już pozaciągane kredyty.

wtorek, 11 listopada 2014

Mój problem z 8 sezonem Doctor Who

fragment grafiki autorstwa Bradi Kenney, całość tutaj.

Oh, boy.

Nie, poważnie – ósmy sezon tak uwielbianego niegdyś przeze mnie serialu Doctor Who jest ostatnim, który obejrzałem. Nie dlatego, że był fatalny – bo nie był. Miał mnóstwo wad, kilka sporych rozczarowań, parę nietrafionych decyzji produkcyjnych, sporo przeciętnych scenariuszy i skopanych wątków – ale nie był katastrofalnie słaby. Był przerażająco wręcz nijaki. To, co miało budzić żywsze bicie serca budziło co najwyżej drobny wzrost zainteresowania, to, co miało wyciskać łzy z oczu tylko umiarkowanie absorbujące, a to, co miało budzić ciarki na plecach, stanowiło zaledwie wyblakłą kalkę tego, czego doświadczaliśmy kilka lat wcześniej. Poniżej spoilery jak stąd do finału sezonu, więc lojalnie ostrzegam.

No to jedziemy. Największym problemem jest telenowelowy wątek Clary i Danny’ego, wokół którego obraca się cała fabuła sezonu. Nie wiem, może to kwestia wcielającego się w postać Danny’ego aktora, ale nie umiałem go polubić. Teoretycznie wszystko jest w porządku – mamy byłego żołnierza z interesującym backstory i na dodatek celnie punktującego niektóre kontrowersyjne zachowania Doctora (konkretnie jego skłonność do manipulacji innymi – coś, co Davros wytknął kiedyś Dziesiątemu), a więc postać niezależną, inteligentną i interesującą. Teoretycznie. W praktyce Danny jest nudny i przez większość ósmego sezonu bezsensownie plącze się po arenie wydarzeń i naprawdę niewiele robi. To jest chyba powód, dla którego nie lubię tej postaci – scenarzyści nie dali mu prawie nic do roboty. W większości odcinków, w których ma do odegrania jakąś ważniejszą fabularnie rolę widzimy tylko, że ma pretensje do Clary z powodu jej podróży z Doctorem, ma pretensje do Doctora za to, że jest, jaki jest… tak naprawdę poza finałem i tym głupim saltem nad potworem tygodnia z odcinka The Caretaker na dobrą sprawę nie widzimy, żeby cokolwiek robił. Wbrew temu, co chcą nam wmówić scenarzyści Danny to bardzo bierna postać. Rzadko kiedy ma się czym wykazać. W finale dowiadujemy się – choć dla mnie było to oczywiste od połowy sezonu, kiedy straciłem nadzieję na to, że Moffat ma jakikolwiek pomysł na tego bohatera – że Danny był tylko kozłem ofiarnym tuczonym przez cały sezon, by go rytualnie ubić pod koniec. No i jego związek z Clarą – w ogóle mnie nie przekonuje. Nie potrafię zrozumieć, co ona w nim widzi. Kusi ją życiowa stabilizacja? Clara wyraźnie nie chce stabilizacji – ona chce się bujać z Doctorem po całym Wszechświecie i przeżywać przygody i nawet oszukuje Pinka, że tego nie robi. Według mnie to samolubne i niedojrzałe zachowanie, które tylko zniechęciło mnie do Clary.

Nowy Doctor jest… nowy. Z początku byłem do niego pozytywnie nastawiony – Capaldi to znakomity aktor i widać, że rozumie rolę Doctora i potrafi ją odpowiednio odegrać. Tym niemniej jak do tej pory jeszcze nie udało mu się zaprezentować czegokolwiek, co w znaczny sposób wyróżniałoby go od poprzedników. Ósmy miał nieco prześmiewczy, zdystansowany humor, Dziewiąty był poorany Wojną Czasu, sarkastyczny i uśmiechał się w dziwnych sytuacjach (na ogół takich, w których uśmiech był nieadekwatny), Dziesiąty był szlachetny i charyzmatyczny, Jedenasty – dziwaczny i dziecinny, ale przez tę dziwaczność i dziecinność przebijała się niekiedy prawdziwa starość i ból minionych wieków. Jaki jest Dwunasty? Nie mam pojęcia. Czasem jest zgryźliwy jak Dziewiąty, czasem zachowuje się niemal jak Jedenasty – ale jak do tej pory nie udało się ani scenarzystom, ani Capaldiemu wykreować Doctora oryginalnego i niepowtarzalnego. Wyszedł Doctor patchworkowy, posklejany z niektórych cech swoich poprzedników i przez to niezbyt wiarygodny i niezbyt interesujący.

Poziom scenariuszy to kolejny problem. Kiedy tak teraz o tym myślę, będąc stosunkowo świeżo po lekturze całości, uświadamiam sobie, że większość odcinków zlewa mi się w jednolitą masę, z której umiem wyodrębnić bardzo mało charakterystycznych elementów. Było coś z wielkim tyranozaurem, coś z Robinem z Sherwood, coś w szkole… jakiś las? Tyle. Reszta wyleciała mi z pamięci. Żaden z odcinków nie zapadł mi jakoś wybitnie w pamięć. Oczywiście oglądało się przyjemnie, ale tylko przyjemnie. Jeszcze kilka lat temu każdy nowy odcinek Doctor Who był dla mnie małym świętem, na które niecierpliwie wyczekiwałem przez cały tydzień. Od pewnego czasu mój entuzjazm stopniowo opadał, aż w końcu z tego jednego, jedynego serialu Doctor Who stał się dla mnie po prostu jednym z wielu. Pod tym drętwym wątkiem telenowelowym, o którym pisałem wyżej i niemrawymi próbami budowania metaplotu zniknęła gdzieś czysta radocha zwiedzania nowych planet, okresów historycznych i niesamowitych przygód w czasie i przestrzeni. Przez cały sezon przeleciałem na biegu jałowym, zastanawiając się, w czym właściwie problem – w scenariuszach? W obsadzie? Nie wiem. Pomysły miały potencjał – mumia w Orient Expressie, roboty w Sherwood, nawet las gęsto porastający Londyn – ale właściwie w każdym odcinku idea ulega rozwodnieniu, potencjał pozostaje niewykorzystany, a po zakończeniu oglądania pozostaje niedosyt.

Co do metaplotu. Wątki przewodnie można budować w serialach na dwa sposoby – kompetentny i leniwy. Ten pierwszy zakłada, że w każdym odcinku pojawia się jakaś wskazówki, aluzje i odniesienia, sukcesywnie, kawałek po kawałku, odsłaniając złożoność intrygi, która znajduje swoje rozwiązanie w finale. Sposób leniwy polega na wrzuceniu pod koniec każdego odcinka krótkiej, oderwanej od właściwej fabuły epizodu, sekwencji mającej przekonać widza, że gdzieś w tle dzieje się jakaś większa afera, z którą bohaterom przyjdzie się zmierzyć w przyszłości. Metaplot w ósmym sezonie Doctor Who jest ewidentnie leniwy. Ale wybaczyłbym to – w końcu to nie pierwszy i nie ostatni raz – gdyby poszczególne odcinki były interesujące. W końcu Doctor Who zawsze był taką trochę antologią, w której fabularny szczegół liczył się bardziej, niż ogół. Niestety, ostatni sezon zawodzi w tym względzie, więc liczyłem przynajmniej na interesujący finał.

Przeliczyłem się. Finał sezonu dotyka ta sama atrofia kreatywności, klimatu i zaabsorbowania uwagi odbiorcy, która trawi cały sezon. I znów – teoretycznie wszystko jest na miejscu, ale w praktyce nie budzi to żadnych wyraźniejszych emocji. Zdenerwowało mnie i zniesmaczyło bardzo przedmiotowe potraktowanie tak trudnego przecież tabu śmierci w serialu de facto dla dzieci. Pal już nawet diabli żenujący gag z wrzeszczącym w Zaświatach  człowiekiem, który oddał swoje ciało nauce – dla mnie był nieśmieszny, ale nie wątpię, że w jakimś innym serialu, w innym kontekście mógłby być wariacko zabawny. Cały ten motyw Cybermanów-zombie był  przekroczeniem pewnej granicy, wysunięciem się z konwencyjnych ram, w jakich egzystuje Doctor Who.

Ale to tylko jeden z problemów finału. Całe to dwuodcinkowe zamknięcie sezonu składało się z wielu dobrych pomysłów posklejanych w taki sposób, by nie grzały tak, jak teoretycznie powinny. Cybermani byli, ale jakby ich nie było – robili głównie za dekorację. Brygadierka – jedna z nielicznych postaci made by Moffat, które autentycznie i bez zastrzeżeń lubię – była jedną z niewielu rzeczy, które mi się podobały w finale, choć i tak jej deus-ex-machinowe uratowanie przez tatusia mi nie podpasowało. No i zabicie Osgood. To było dziwne, bo bardzo wiele rzeczy wskazuje na to, iż akcja The Day of the Doctor rozgrywa się PO wydarzeniach z finału ósmego sezonu. Więc Osgood powinna żyć. Chyba, że czegoś nie rozumiem. Albo Moffat skrewił. Choć jestem w stanie bez żadnych oporów przyjąć to pierwsze, to jednak doświadczenie podpowiada mi, że to ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna.

Missy, czyli Master. Zmianę płci w toku regeneracji Mastera kupiłem z marszu. To ma sens – obie jego poprzednie inkarnacje zginęły z rąk kobiet, a coś takiego skłoniłoby do genderowych rozważań nawet takiego wariata, jak Master. Motywacja Missy też mi pasuje – ładnie rymuje się ze wszystkim, co wiem o tej postaci. Nieco gadzia aparycja Michelle Gomez i cała ta maniera złej, pokręconej Mary Poppins też jest strzałem w dziesiątkę. W dodatku to kolejny krok w stronę kobiecej regeneracji Doctora. Być może za X lat doczekamy, choć ta idea na swój sposób jest już od wielu lat eksplorowana w whoniverse. Właściwie nie miałbym na co narzekać, bo postać jest bez zarzutu. Boję się jednak, iż Moffat znowu (bezskutecznie) będzie próbował pokazać nam, że mimo wszystko potrafi pisać silne postaci kobiece i złoży Missy na ołtarzu tych prób. Więc ja bym się nie cieszył za bardzo.

No właśnie. Biorąc pod uwagę powyższe uznałem, że Doctorem jestem już zmęczony. Nie mogę patrzeć jak z sezonu na sezon osuwa się w coraz większą nijakość – a mam w pamięci, jaki niesamowity potrafił być Doctor Who. Szczególnie, że mam też te swoje słuchowiska od Big Finish i kontrast pomiędzy nimi, a tym, co serwuje Moffat jest niesamowity. Trailer do Dark Eyes 3 z dramatycznym apelem „Bring the lady! The lady with a dark eyes! Bring Molly O’Sullivan! You can save us all!” wzbudził we mnie więcej emocji, niż cały finał ósmego sezonu. Toteż odpuszczam bez żalu. To nie jest dramatyczna decyzja podjęta pod wpływem emocji, tylko rezultat powolnego dojrzewania do niej. Może, jak zmieni się showrunner, wrócę do lektury serialu. 

niedziela, 22 czerwca 2014

Oczy czarne

fragment grafiki autorstwa Eleonore, całość tutaj.

To The Deathfinał trwającej blisko cztery lata serii słuchowisk The New Eighth Doctor Adventures od Big Finish Productionspozostawił Doctora w stanie psychicznej i emocjonalnej ruiny. Na wskutek inwazji Daleków na Ziemię śmierć poniosło troje towarzyszy Ósmego, w tym jego prawnuk Alex (syn Susan Foreman, pierwszej towarzyszki Doctora) oraz Lucie Miller, najwspanialsza towarzyszka, jaka kiedykolwiek zagościła na pokładzie TARDIS. Tak, wiem – różni ludzie mają różne gusta i upodobania względem doctorowych towarzyszek, a i mnie samemu daleko do poznania wszystkich osobników i osobniczek przewijających się przez TARDIS, więc nie mnie wyrokować i zazwyczaj chętnie bym to przyznał i podkreślił – ale nie tym razem. Lucie była najlepsza na świecie i w ciągu swoich podróży z Doctorem (który bynajmniej nie był jedynym Władcą Czasu, z którym związała się na dłużej) osiągnęła takie poziomy wspaniałości, że moja wyobraźnia nie jest w stanie uporać się z koncepcją towarzyszki sympatyczniejszej, lepiej skonstruowanej i pomyślanej, niż Lucie Miller. Lucie, która była zadziorna, bezkompromisowa i nigdy się nie bała – nawet wtedy, gdy było naprawdę strasznie. Lucie, która wydziera się na Doctora, rzuca się z pięściami na Władców Czasu, rozjeżdża rozpędzonym samochodem Daleków i wlatuje wykradzionym statkiem kosmicznym we flagowy okręt armii najeźdźców. Lucie, która na tle mdłych, rozmemłanych charakterologicznie i zbyt podobnych do siebie towarzyszek z serialowej inkarnacji Doctor Who błyszczy niczym najpiękniejszy diament. Jej bohaterska śmierć wstrząsnęła mną do głębi i pozostawiła pooranym psychicznie i sponiewieranym. Choć oczywiście mój wstrząs nie mógł się równać temu, jaki doznał Doctor.

I w tym właśnie momencie spotykamy Ósmego w czteroczęściowym słuchowisku Dark Eyes. Zrozpaczony, doprowadzony niemal do obłędu Doctor szturmuje krawędź wszechrzeczy. Chce przyjrzeć się rozpadowi całego istnienia i odnaleźć w tej wizji spokój, zrozumienie i nadzieję. Nim udaje mu się tego dokonać, zostaje powstrzymany przez Władcę Czasu imieniem Straxus, który wplątuje Ósmego w bizantyjską intrygę, w którą zamieszani są Time Lordowie, Dalekowie z samym Dalek Time Controllerem na czele, tajemniczy X i… Molly O’Sullivan, młoda Irlandka z czasów I Wojny Światowej pracująca jako wolontariuszka w szpitalu polowym. Nie muszę oczywiście dodawać, że drogi Molly i Doctora skrzyżują się bardzo szybko i splotą w nieoczekiwany dla ich obojga sposób. Doctor i Molly wybiorą się do czasów II Wojny Światowej, odwiedzą mieszkanie Doctora na Baker Street, a także kilka obcych planet. Miotani zacieśniającą się pętlą intryg snutych przez Władców Czasu i enigmatycznego sojusznika Daleków imieniem Kotris będą musieli zaufać sobie nawzajem, co nie będzie takie proste.

Właściwie jedynym zarzutem jaki mam wobec Dark Eyes jest pewien kryzys tożsamości – z jednej strony jest to bowiem w miarę zwarta całość, coś w rodzaju czterogodzinnego słuchowiska, z drugiej jednak – pewne wątki ("wizyta" na Skaro albo cała sprawa związana z budowaną pewnego urządzenia na Baker Street) są właściwie zbędne z punktu widzenia fabuły – wiodą znikąd i donikąd i wydają się raczej pomyślane jako fabuły samodzielnych epizodów, w miarę gładko wplecione w oś fabularną. Przez to chwilami ma się wrażenie, że brakuje ściślejszego powiązania wszystkich wydarzeń. Ale to drobiazg, bo Dark Eyes to satysfakcjonująca, złożona i intrygująca opowieść z wyrazistymi bohaterami, dynamiczną fabułą i kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji. Czyli wszystko to, do czego zdążyły już nas przyzwyczaić słuchowiskowe przygody Ósmego. Tyle tylko, że nieco mroczniej. W końcu tytuł zobowiązuje – Dark Eyes ma trochę cięższy klimat od wesołych i beztroskich na ogół przygodach Ósmego w The New Eighth Doctor Adventures. Nie jakoś ekstremalnie, ale przesunięcie akcentów jest wyraźnie zauważalne. Myślę, że można Dark Eyes uznać za słuchowisko, które obrazuje (zapoczątkowany w To The Death) proces powolnej transformacji psychicznej Ósmego w War Doctora. Nienawiść Doctora do Daleków jest już bardzo wyrazista, na granicy obsesji – szczególnie dobrze widać to w epizodzie na Skaro, gdzie Molly wręcz zwraca uwagę na nieracjonalne zachowanie Doctora. Większość wydarzeń w Dark Eyes odbywa się albo w czasie I Wojny Światowej albo na podbitej przez Daleków planecie albo w innych ponurych lokacjach.

Nie jest jednak – podkreślam raz jeszcze – tak, że całe Dark Eyes to tylko mrok i beznadzieja. Cały motyw rodzącej się i ewoluującej relacji Doctora i Molly daje kilka nadspodziewanie pozytywnych i radosnych scen. Oboje zostali poorani przez życie, oboje widzieli i doświadczyli rzeczy, które zostawiły trwałe blizny na ich duszach – i to sprawia, że się do siebie zbliżają. Molly – twarda, konkretna Irlandka z wielodzietnej rodziny – wnosi do życia Doctora nieco światła. Świetna jest scena, w której Molly zaczyna bawić się przełącznikami TARDIS (którą uparcie nazywa „Tardy-box”), a Doctor początkowo przybiera surową pozę i każe jej przestać, by po chwili, pod wpływem zachowania Molly, ta poza upadła i Ósmy wybuchł śmiechem. Molly zdaje się rozumieć Doctora na tym głębszym poziomie. Oboje kogoś tracili (Doctor – Lucie, Molly – najbliższą przyjaciółkę imieniem Kitty, której gangrena wdała się w ranę na nodze) i dlatego są w stanie zrozumieć siebie nawzajem. Motywem przewodnim Dark Eyes jest nadzieja. Doctor poszukuje nadziei w wizji końca Wszechświata – chce stanąć w końcowej chwili na samej jego krawędzi, by spojrzeć wstecz i spróbować wypatrzyć choćby najdrobniejszą iskierkę nadziei. Okazało się, że nie musiał szukać tak daleko – w jakiś sposób odnalazł ją w osobie Molly. To umożliwiło mu wyjście z kryzysu i traumy, otrząśnięcie się. Ósmy stał się twardszy, mroczniejszy – ale pozostał Doctorem. Dzięki Molly. Co się stało, gdy jej zabrakło – już widzieliśmy.

Aktorsko jest jak zwykle w słuchowiskach od Big Finish, czyli znakomicie. Paul McGann w roli Ósmego brzmi wspaniale. W ogóle zawsze podziwiałem aktorów słuchowiskowych, którzy głosem muszą „dopowiedzieć” wiele rzeczy, jakie w filmie czy serialu pokazaliby za pomocą mimiki czy gestykulacji. Bardzo łatwo w takiej sytuacji przeszarżować. McGann po mistrzowsku panuje nad głosem – w jednej z pierwszych scen Ósmy krzyczy na Straxusa, by wynosił się z TARDIS i zostało to zagrane tak przejmując, że w czasie słuchania można poczuć ciarki na plecach. Ruth Bradley wcielająca się w rolę Molly również spisuje się wspaniale – już na samym początku zachwyciłem się jej irlandzkim akcentem (tak mocnym, że mogłybyście na nim łupać kamienie). Z ciekawostek – w rolę Kotrisa wciela się Toby Jones alias Dream Lord z Amy’s Choice. Pozostali członkowie obsady też utrzymują wysoki poziom, przez co Dark Eyes słucha się z prawdziwą przyjemnością.

Polecam. Jeśli są na sali osoby rozczarowane ostatnimi popisami scenopisarskimi Moffata, to zapraszam ich do wysłuchania Dark Eyes czy wręcz całej serii The New Eighth Doctor Adventures. Ośmielę się stwierdzić – i wiem na jakie ryzyko się tym stwierdzeniem narażę – że słuchowiska od Big Finish są o klasę lepsze od tego, co się obecnie wyrabia z telewizyjną wersją Doctor Who. Przygody Ósmego zachwyciły mnie w sposób, w jaki nigdy nie udało się to ostatnim sezonom serialu – nudnawym, niepotrzebnie przekombinowanym, z mało wyrazistymi towarzyszkami i wygłupiającym się Doctorem. Wiem, że brzmię trochę jak hihnt, ale według mnie serial nie wytrzymuje starcia ze słuchowiskami. Jeśli jesteście sceptyczne, drogie fanki płci obojga – zapraszam do własnousznego przekonania się o klasie przygód Ósmego. Zapewniam, że nie będziecie rozczarowane. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...