Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura remiksu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura remiksu. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 grudnia 2011

Kapitale mój, kapitale


fragment grafiki autorstwa Jana Matejki, całość tutaj.

Kapitał kulturowy to – nie zgłębiając się zbytnio w nieistotne na tę chwilę szczegóły – ogół idei, wiedzy, umiejętności i artefaktów kulturowych, jakie na przestrzeni swojego istnienia nabywa dana grupa społeczna. Na potrzeby tej notki przytnijmy nieco tę definicję, ograniczając ją jedynie do dorobku artystycznego, jaki udało się wytworzyć przykładowemu społeczeństwu (to tak zwany kapitał kulturowy w formie uprzedmiotowionej). Po takim wstępie naturalnym rozwinięciem byłby naszpikowany fachowym słownictwem elaborat, ale niespecjalnie chce mi się tworzyć coś tak kompleksowego – będzie zatem dość ogólnikowo. Ale myślę, że też ciekawie.

Generalnie chodzi mi o to, że polski kapitał kulturowy prezentuje się cokolwiek mizernie. Jeśli zerkniemy na literaturę, to nie przychodzi mi do głowy ani jeden „czysto” polski tekst literacki, który bezsprzecznie wpisałby się w kanon dzieł sztuki o światowym uznaniu. To ujęte w cudzysłów „czysto” bierze się stąd, że jeśli już jakiś Polak zapisał się złotymi zgłoskami w historii literatury światowej, to albo większość czasu działał na obczyźnie czerpiąc z tamtejszego dorobku kulturowego (jak Joseph Conrad, co moim zdaniem czyni go pisarzem angielskim) albo też, jak Jan Potocki, nie poczuwa się do polskości jako takiej, mieniąc się obywatelem świata („Rękopis znaleziony w Saragossie” w oryginale powstał po francusku). To bolączka nie tylko literatury. Gdyby nie wyjazd z kraju i studia na Sorbonie, Maria Skłodowska-Curie wynalazłaby co najwyżej nowy aromat do ciast, Chopin też najpewniej grałby tylko po weselach, gdyby nie jego „staż zagraniczny”. Oczywiście wszyscy powyżsi są konsekwentnie wciągani na pole rodzimego dorobku kulturowego, łącznie z taki, dajmy na to, Mikołajem Kopernikiem, co do którego historycy mają uzasadnione wątpliwości, czy w ogóle znał język polski na tyle, by bezproblemowo kupić sobie piernik na innym, niż toruński targu. Mógłbym tak jeszcze wymieniać, aż - rozszerzając nieco paramenty - doszedłbym do Roberta Kubicy, ale nie bardzo widzę sens – już to, co do tej pory napisałem jasno wykazuje, że kulturowo bez suportu zza granicy Polacy istnieją raczej tylko na przestrzeni naszego kraju.

Ale nie to mnie najbardziej w polskim kapitale kulturowym boli (to powyżej nie boli mnie w ogóle). Tym, co mnie gniecie jest praktycznie nieistniejąca we współczesnej kulturze popularnej rola polskiej sztuki dawnej. Polska literatura doby od średniowiecza wzwyż (skupmy się może na niej) na cztery spusty zamknięta jest w szkole, w której bombarduje się nią kompletnie nieprzygotowane na tego typu atak umysły dzieci. Mickiewicz, Słowacki, Rej i cała reszta tej hałastry nie funkcjonuje we współczesnej przestrzeni memetycznej,* jak ma to miejsce choćby w Anglii, gdzie na maksa popkulturowy Doctor Who u boku Williama Shakespeare’a walczy z czarownicami z kosmosu lub ramie w ramię z Charlesem Dickensem pokonuje inwazję upiorów (też z kosmosu). Jasne, powstają ekranizacje lektur szkolnych, ale ich głównym targetem są wycieczki szkolne (i stacje telewizyjne, które nie mają, co nadawać podczas świąt narodowych), poza tym filmy te nie zapisały się raczej w naszej pamięci. Choć polscy autorzy za wymienionymi powyżej dżentelmenami mogą, w większości, co najwyżej pióra nosić, to przecież na kanwie takiego „Króla Ducha” pióra Słowackiego można by upichcić nielichy horror, a i z pozostałych klasyków dałoby się wycisnąć coś ciekawego. Cieszą malutkie wyjątki, jak „Przedwiośnie Żywych Trupów” (ponoć kaszana straszna, nie wiem, nie czytałem, jest na sali ktoś, kto potwierdzi?), czy pierwsza część komputerowego Wiedźmina, w której Jaskier przytacza mickiewiczowe „Dziady”, zaś jeden z głównych questów to swoisty hołd złożony „Balladynie”. Swoją drogą, strasznie mi tego brakowało w dwójce, ale rozumiem zamierzenie twórców, by zdefaultować „smaczki” na potrzeby międzynarodowego gracza.

Wszystko, o czym napisałem powyżej skutkuje polskim problemem z nieczytaniem klasyków. W szkole się nie chciało, później nie ma motywacji – a taką motywację bezsprzecznie daje kultura remiksu, która na naszych ziemiach wciąż bardzo niechętnie sięga po wieszczów maści wszelakiej. Autorzy remiksów nie biorą na warsztat klasyków, bo ludzie ich nie znają, ludzie nie czytają klasyków, bo ich znajomość nie jest im potrzebna do zrozumienia popkultury. I tak koło się zamyka.

PS: Podczas researchu do tej notki dowiedziałem się o czymś takim, jak Hetalia. Świat stał się odrobinę bardziej okrutnym miejscem...
_____________
*no dobra – Sienkiewicz i Wyspiański, ale ten pierwszy był przecież proto-popkulturowy, a ten drugi… No, dobra, ten drugi faktycznie jest obecny w polskiej przestrzeni memetycznej, głównie za sprawą one-linerów z „Wesela”. Jeden wyjątek na tak bogaty kapitał kulturowy. Gratulacje.

niedziela, 27 lutego 2011

Nostalgia


fragment grafiki autorstwa Skottiego Yonuga, całość tutaj.

Jak głosi stare porzekadło, ludziom najbardziej podoba się to, co już znają. Patrząc na niesłabnącą popularność infantylnych filmów sensacyjnych i sztampowych powieści fantasy trudno się z tym nie zgodzić – tak jak gdyby nasz umysł lubił raz po raz odtwarzać ten sam schemat ze zmienionymi jedynie szczegółami. Nie o tym jednak będzie ta notka.

Każde dziecko posiada pewien bazowy zestaw memetyczny, na którym buduje sobie profil popkulturowy. Zdecydowana większość zna klasyczne bajki i baśnie – o Czerwonym Kapturku, Królewnie Śnieżce, Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach… Nawet teraz potrafimy streścić te fabuły. Rzecz dość ciekawa – nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytał którąś z tych bajek, choć oczywiście je znam, najprawdopodobniej z jakiejś animowanej adaptacji lub remiksu. Podobnie jak większość osób. Po prostu opowieści te tak mocno wryły się w naszą kulturę, że bez nich trudno ją sobie wyobrazić.

Jest pewien bardzo ciekawy trend, o którym chciałbym dzisiaj napisać kilka zdań, mianowicie – remiksowanie bajek w taki sposób, by przystosować je do jak najbardziej dojrzałego odbiorcy. Przykładów jest aż nadto – słynna komputerowa gra „American McGee’s Alice”, powieść graficzna „Pinocchio: Vampire Slayer”, komiksowa seria „Fables”… W Polsce zaś Sapkowski w wiedźmińskiej sadze, Pilipiuk w wędrowyczowej, śp. Tomasz Pacyński w „Linii Ognia”. Japończycy zdobywają serca ludzi Zachodu za pomocą disnejowkiej impresji „Kingdom Hearts”, zaś w sieci bez trudu można odnaleźć fanfiki remiksujące znane z dzieciństwa kreskówki*. Co sprawia, że twórcy tak chętnie korzystają z bajkowych motywów? Nostalgia? Po części na pewno – lubimy wracać do tego, co już znamy, jednak z perspektywy trzydziestolatka bajki są raczej niestrawne (z nielicznymi wyjątkami pokroju „Muminków”). Dlatego sięgamy po „dorosłe” wersje bajek, by wrócić do poznanych w dzieciństwie opowieści bez ryzyka posądzenia o infantylizm.

Prawda jest taka, że bajki – przynajmniej te klasyczne – są pakietem, za pośrednictwem którego dziecko nabywa informacji o świecie. Czerwony Kapturek uczy, że nie należy ufać nieznajomym, Trzy Małe Świnki uczą sumienności wypełniania obowiązków i tak dalej. Wraz z pakietami informacji o regułach rządzących światem otrzymujemy też opowieści. Zazwyczaj proste, jednak nie jest to regułą (wspomnijmy choćby „Niekończącą się opowieść” czy „Opowieści z Narni”). Opowieści te przyswajamy nader chętnie i pamiętamy do końca życia. Utalentowani autorzy potrafią umiejętnie zagrać na tych sentymentach i jednocześnie pokazać nam, w jaki sposób poznane w dzieciństwie fabuły wpłynęły na naszą psychikę, kształtując ją i modelując. Postmodernistyczna zabawa znanymi motywami, ikonami, symbolami i postaciami, urzekająca prostota materiału wyjściowego dająca olbrzymie pole do popisu twórcom reinterpretacji… Wszystko to sprawia, że bajki i baśnie są wdzięcznym tematem do przeróbek.


_______
*Częstokroć remiksy te nie tylko ocierają się o pornografię, ale wręcz są jej najgorszym (albo najlepszym – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia) gatunkiem. Na rozmaitych portalach znaleźć można fanowskie komiksy, w których Mała Syrenka robi ustami bardzo niehigieniczne rzeczy swojemu ojcu, Brygada RR organizuje orgię, a Pokemony dokonują zbiorowego gwałtu na swojej trenerce. Przodują w tym Japończycy i Anonimy z 4chana. Internet to przerażające miejsce, jeśli błądzi się po nim bez mapy.

niedziela, 23 stycznia 2011

Sir Holmes


fragment grafiki autorstwa Rubena Martineza, całość tutaj.

Postać genialnego angielskiego detektywa zaliczyła ostatnimi czasy niesamowity, bezprecedensowy chyba come back. Wyjątkowy w tym przypadku gruntowny lifting bohatera, przebranie go w nowe ciuchy, zrezygnowanie ze znanych i rozpoznawalnych atrybutów (czapka, fajka) i nadanie nowego połysku – jednorazowy wybryk? A może nowy trend?
Cofnijmy się na moment do czasów, w których ja i moi rówieśnicy zakładaliśmy naszym nauczycielom na głowy kosze na śmieci. Na początku drugiego tysiąclecia kino sensacyjne zabrnęło w ślepy zaułek. Strajk scenarzystów był tylko cegiełką w murze, o wiele większym problemem była nieumiejętność zainteresowania odbiorcy świeżymi pomysłami. Nagle okazało się, że starzy bohaterowie (Rambo, John McClane) już się przeżyli, zaś nowi (Riddick) jakoś nie potrafią przyciągnąć do siebie widzów. Na ratunek przyszły ekranizacje komiksów – ta formuła była dla Hollywood bardzo atrakcyjna, oferowała bowiem ikoniczne postaci i ciekawe na ogół historie. Niestety, worek z suberbohaterami nie jest bez dna – po przeniesieniu na ekran przygód najpopularniejszych bohaterów zaczęto rozglądać się za czymś nowym.
Mniej więcej w tym samym momencie – dokładniej, we wrześniu 2004 roku – zadebiutował serial, którego kultowość można porównać chyba tylko z „X-Files”. Chodzi tu, rzecz jasna, o „House MD”, dramat medyczny, którego fabuła kręci się wokół antypatycznego lekarza rozwiązującego zagadki medyczne drogą dedukcji. Truizmem byłoby stwierdzenie, że Greg House to postać mające wiele wspólnego z Sherlockiem Holmesem. Twórca serialu, David Shore, zaczerpnął z Holmesa te cechy, które były jego zdaniem nośne i dosypał do serialu nieco mniej lub bardziej subtelnych nawiązań. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – serial liczy już siedem sezonów i wciąż ma się dobrze.
Kolejny, kluczowy przełom nastąpił w 2009 roku, kiedy Guy Ritchie stworzył sherlockowy film, jakiego jeszcze nie było – oto Holmes o twarzy Roberta Downey’a Jra jawi nam się jako badass, w którym z trudem możemy rozpoznać szacownego dżentelmena znanego nam z setek wcześniejszych produkcji filmowych, komiksowych i teatralnych. Utarty kanon został całkowicie zignorowany, sięgnięto do źródła (oryginalnych opowiadań Doyle’a) ale wyciągnięto zeń inne cechy. Należy pamiętać, że nie zrobił tego Ritchie, a Shore – nowy Holmes przejmuje niektóre oryginalne przywary House’a. Brytyjski scenarzysta i reżyser postawił jedynie na naturalną ewolucję tego, co zapoczątkowano w amerykańskim serialu medycznym. Ironią losu jest fakt, że nowa wersja oryginału czerpie ze swojego remiksu. Nas, odbiorców popkultury, to jednak nie boli, dzięki temu zabiegowi dostaliśmy ciekawą, a jednocześnie dobrze znaną postać.
W oczekiwaniu na sequel kinówki warto zapoznać się z trzyodcinkowym miniserialem BBC „Sherlock”, który jest kolejnym krokiem w drodze do uczynienia londyńskiego detektywa nową gwiazdą popkultury. Serial przenosi fabułę do teraźniejszości, uwspółcześniając zarówno bohaterów, jak i zagadki. Poza tym angielska produkcja podejmuje intelektualny dialog z oryginałem, często wodząc za nos ludzi na wyrywki znających „Studium w szkarłacie” czy „Znak czterech” – fabuła bowiem zawsze dość znacząco odbiega od literackiego pierwowzoru. Sherlock Holmes anno domini 2010 jest jeszcze bardziej podobny do House’a, mniej biega i strzela, więcej kombinuje. Steven Moffat, producent i scenarzysta serialu umiejętnie kreuje genialnego detektywa na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Co prawda postać ta w swej umiejętności spostrzegania i kojarzenia wszystkiego całkowicie przekracza granice psychicznego prawdopodobieństwa – Holmes niczym jasnowidz wyciąga trafne wnioski z błahego zadrapania na paznokciu ofiary czy ułożenia wykałaczki na toaletce podejrzanej, co jest policzkiem dla teorii chaosu czy choćby zdrowego rozsądku. Oczywiście, bardzo przyjemnie ogląda się to na ekranie, jednak mocno nadwyręża kołek do zawieszania niewiary. Już badassowy Sherlock Ritchiego jest pod tym względem o niebo lepiej wyważony.
Konkluzja tej notki będzie dosyć ciekawa – czy Holmes to tylko jednorazowy kaprys popkultury, czy może zwiastun nowego trendu odświeżania legendarnych bohaterów? Jeżeli tak, to już niedługo będziemy mieli do czynienia z ciekawym kulturowym zwrotem akcji, gdy jeden po drugim zaczną wracać kolejni bohaterowie, zaś Alan Moore, autor komiksowej „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” po raz kolejny okaże się geniuszem wyprzedzającym swoją epokę. W kolejce czekają wszak Kapitan Nemo, Allan Quatermain, Arsene Lupin (może jakiś cross z głównym bohaterem tej notki? Nie pogniewałbym się). Dawni bohaterowie zdają się mieć w sobie pewien unikalny rys, którego brakuje herosom produkowanym przez współczesną kulturę popularną. Jeśli moje przewidywania okażą się słuszne, to może się okazać, że najlepsze, co ma nam do zaoferowania postmodernizm jest dopiero przed nami.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...