Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ender. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ender. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 września 2014

Mój problem z Blindsight

fragment grafiki autorstwa SharksDena, całość tutaj.

Po raz kolejny przystępuję do pisania notki w strachu, że obnażę swoje filisterstwo. Że podnosząc klawiaturę na niekwestionowane arcydzieło, jakim jest Blindsight stracę cały wypracowany przez lata  aktywnego blogowania autorytet. A przecież to nie jest tak, że ja nie doceniam tej książki. Przeciwnie – uwielbiam Blindsight i chcę, żeby to było jasne od samego początku. Doceniam oszałamiającą kreację świata przedstawionego, mnogość poruszanych na przestrzeni dzieła dylematów, kompleksowe przedstawienie idei silnie ufundowanych na podstawach naukowych. Spokojnie i bez najmniejszej chwili wahania mogę podpisać się pod stwierdzeniem, że powieść Wattsa to najważniejszy utwór science-fiction od czasów Ender’s Game. Skoro jest zatem tak wspaniale, to z czym mam problem?

Z tym, że Watts nie napisał powieści science-fiction. On napisał fabularyzowany esej popularnonaukowy. Z czym nawet specjalnie się nie krył, umieszczając na końcu książki potężną bibliografię i sążniste posłowie wskazujące, jakich prestidigitatorskich sztuczek użył, by uczynić swoją powieść taką, a nie inną. Oczywiście, nie ma w tym nic złego. Problem polega jednak na tym, że kiedy pisze się sfabularyzowany esej, to siłą rzeczy aspekt fabularny musi zejść na dalszy plan i być zaledwie podkładką pod popularnonaukowe wynurzenia autora. I tak się właśnie w Blindsight dzieje. Wiem, że to bardzo niepopularna opinia, ale Ślepowidzenie (by użyć polskiego tytułu) ma intrygę skonstruowaną na poziomie bardzo, ale to bardzo przeciętnej powieści fantastycznonaukowej. Jakby odjąć z Blindsight cały ten anturaż hard sci-fi i zostawić gołą fabułę to okazuje się, że Watts nie mówi absolutnie niczego więcej, niż sześćdziesiąt lat temu powiedział w Solaris Stanisław Lem. I wcale nie mówi tego w jakiś specjalnie interesujący sposób.

Tak, ja doskonale wiem, że to nie o misternie skonstruowaną intrygę w Blindsight chodzi, tylko właśnie o ten kalejdoskop transhumanistycznych idei, ale niniejsza notka zalicza się do cyklu „moje problemy”, co oznacza, że piszę subiektywnie o tym, co mi przeszkadza. A przeszkadza mi fakt, że Watts traktuje fabułę po macoszemu, tylko jako podkładkę pod swoje rozważania. Spójrzmy chociażby na przywoływaną wyżej Ender’s Game albo opowiadania o robotach autorstwa Isaaca Asmiova – ich autorzy zawsze budowali złożoną, wielopoziomową intrygę i mimo wizjonerskich i filozoficznych zapędów, zawsze dbali o estetykę fabularną. Zawsze było o czymś, zawsze było jakoś, a fabuła nigdy nie ograniczała się do prostego (prostackiego) "Lecimy w kosmos badać dziwnych obcych, jacy oni są dziwni, ojej!". Dzięki temu Ender’s Game czy serię Robot będzie się czytało dobrze nawet jeśli założenia świata przedstawionego zostaną zweryfikowana przez rzeczywistość, tak jak dzisiaj wciąż czyta się bardzo dobrze powieści Verne'a. Ja generalnie jestem zdania, że dobre science-fiction powinno traktować konwencję nie jako próby przewidywania, w jaki sposób rozwinie się nauka i technologia (bo tego się przewidzieć nie da), co sztafaż do opowiadania o człowieku, jego zachowaniu wobec rzeczy przechodzących ludzkie pojęcie, stosunkach do Nieznanego i Znanego i tak dalej. Tak, wiem, że Watts trochę tego próbuje, ale konkluzje do jakich dochodzi są strasznie banalne. Przynajmniej mnie się takie wydały.

Drugim problemem jest fakt, że Watts nie potrafi się powstrzymać i włącza do swojej powieści absolutnie każdy pomysł jaki przyjdzie mu do głowy, z tego też powodów większość motywów wydaje się ledwie zarysowana. No bo czego my tam nie mamy… teoria gier, manipulacje genetyczne i behawioralne, sztuczna inteligencja, transhumanizm do sześcianu, odkrywanie na nowo hierarchii obcości Demostenesa, fizyka lotów międzygwiezdnych, wampiry (zawsze ten motyw wydawał mi się strasznie odczapiasty i gryzący się z resztą, czemu nie wilkołaki, zombie i Sierotka Marysia na dokładkę?). Watts chce pisać o tym wszystkim, siłą rzeczy więc każdemu wątkowi poświęca relatywnie mało czasu, poza tym sprawia to, że do powieści wkrada się chaos. Kilka razy złapałem się na myśli, że Blindsight o wiele lepiej sprawdziłby się właśnie jako esej popularnonaukowy – autor nie musiałby zawracać sobie głowy fabułą, rozwojem intrygi (co zresztą idzie mu dość topornie) i mógłby skupić się na przejrzystym, dogłębnym eksplorowaniu swoich – szalenie przecież fascynujących! – idei.

Pod koniec chciałbym jeszcze raz podkreślić – mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej, uważam Blindsight za jedną z najlepszych powieści science-fiction, jakie miałem w życiu okazję przeczytać. To fascynująca, pochłaniająca bez reszty powieść, w której gęsto upakowano tyle atrakcji, że niepodobna ogarnąć całości w trakcie jednokrotnej lektury. I tak na dobrą sprawę nie ma niczego złego w byciu sfabularyzowanym esejem – dopóki uwaga czytelnika cały czas zaprzątnięta jest czymś fascynującym (a tak jest właśnie w przypadku Blindsight), dopóty lektura jest pozytywnym, wartościowym doznaniem. Kto nie czytał, niech nadrobi jak najszybciej.

środa, 8 maja 2013

Harry Potter w kosmosie

fragment grafiki autorstwa Rubena Develi, całość tutaj.

Notka interwencyjna. Będzie krótko, ale z pasją. Bo inaczej się nie da. Poszło oczywiście o wypuszczony kilka godzin temu trailer Gry Endera, filmu, który zrobi mnie osobiście (a pewnie nie jestem w tym osamotniony) wielką krzywdę. Jako zadeklarowany enderofil nie jestem w stanie podejść do tej produkcji na zimno (chyba, że z zimną furią).

Od samego początku ta ekranizacja brzydko mi pachniała. Zaczęło się oczywiście od ogłoszenia nazwiska osoby odpowiedzialnej za to przedsięwzięcie. Gavin Hood reżyserem jest, delikatnie mówiąc, mało wprawnym – udało mu się zepsuć film w Wolverinem w roli głównej, co już jest niemałym osiągnięciem, ale raczej nie do końca takim, jakie powinno legitymować twórcę mierzącego siły na zamiary przeniesienia na srebrny ekran jednej z najlepszych powieści science-fiction w historii.  Szczerze powiedziawszy nie umiałbym jednak wskazać odpowiedniej alternatywy – Stanley Kubrick nie żyje, Tim Burton cannot into sci-fi, Wachowskim pierwszy Matrix udał się tylko przez przypadek… chyba jedynie Vincezo Natali potrafiłby w odpowiedni sposób rozłożyć akcenty i skomponować udany psychologiczny thriller sci-fi w dojmującej oprawie. Co najmniej raz mu się to udało. Albo Ridley Scott, o ile dostałby dobrych scenarzystów-adaptatorów.

Przed premierą tego nieszczęsnego trailera łudziłem się jednak, że może nie będzie tak źle, niestety każda kolejna informacja odnośnie filmu budziła moją trwogę. Najpierw kolejne obsuwy premier - już żywiłem nadzieję, że film się nie ukaże, niestety tak dobrze nie ma. Potem zaangażowanie dziecięcych aktorów starszych, niż to było to w powieści. Tu też zazgrzytałem zębami, bo oznaczało to, że będą postarzać bohaterów. I to znacznie. Co przecież kaszani główne założenia książki, w której chodziło właśnie o to, że głównymi bohaterami są dzieci w okresie przednastoletnim – jeszcze nie napędzane dojrzewaniem i związaną z nim burzą hormonów, jeszcze podatne na manipulacje dorosłych i bardzo „plastyczne” pod względem osobowości i intelektu. Piętnastolatek nie będzie się zachowywał jak jedenastolatek, bo wyglądać to będzie śmiesznie i sztucznie. Cała psychologia siądzie. To było jeszcze na tym etapie, kiedy łudziłem się, że film będzie miał coś wspólnego z książką i jej potężnym fundamentem psychologicznym. Potem pokazano zdjęcie Mazera Rackhama z absurdalnym tatuażem na twarzy i zrozumiałem, że tu się kręci hollywoodzki blockbuster, a nie ekranizację, na jaką zasługuje ta powieść.

Hood – co widać na trailerze – poszedł w epickość rozumianą jako częstotliwość wybuchów co osiem sekund, dramatyczne okrzyki i kosmiczne bitwy. Dla wszystkich, którzy nie czytali Gry Endera – to nie jest tego typu historia. Powieść Carda padła ofiarą własnych ogólnych założeń początkowych – nastolatek walczy z inwazją kosmitów stając na czele armii. I o tym właśnie opowiadał będzie film. O Harry’m Potterze w kosmosie. A ja nie umiem się z tym pogodzić, bo to kompletne zakłamywanie materiału wyjściowego. Wyobrażacie sobie ekranizację Zbrodni i Kary jako filmu sensacyjnego (bo przecież osią fabuły jest zabójstwo)? To znaczy, owszem – jeśli mówimy o jakichś postmodernistycznych, autoironicznych eksperymentach popkulturowych, to fajnie. ale Gra Endera Hooda takim eksperymentem nie będzie. A przynajmniej, nie w taki sposób została pomyślana i nie tak jest reklamowana.

Epickość? Epickość to była w książce, gdy Ender płakał po zmanipulowanym liście od Valentine. Albo gdy w samoobronie skatował Bonza Madrida w łazience. Albo, gdy Alai pocałował Endera w policzek i szepnął mu do ucha „Salaam” deklarując przyjaźń i oddanie. Albo pod koniec książki, w czasie rozmowy z Królową Kopca, kiedy okazało się, że to wcale nie było tak, jak się wydawało, że Robale nie chciały już więcej zabijać. Ja wiem, że trudno jest zrobić angażujący emocjonalnie film, szczególnie w tak sprzyjającej spłyceniu konwencji kosmicznych wojen z obcą rasą i dzieciakiem w roli głównej. Byłbym o wiele bardziej wyrozumiały, nawet gdyby ktoś starał się zrobić taki film, ale w ramach tej próby poniósł porażkę. Ale nie – przecież łatwiej i pewniej jest zrobić kolejne Transformers, niż prowokujące, kameralne widowisko science-fiction, gdzie zamiast epickich bitew widz będzie zmuszony zmierzyć się w alienacją genialnego, wrażliwego dziecka, które manipulowane jest przed dorosłych, przypartych do ściany własnym strachem i mechanizmami Wszechświata, jakie, nie z ich winy, wprawiono w ruch.

Oczywiście, że pójdę na ten film, zapewne w dniu jego premiery. Oczywiście zmuszę się, by wysiedzieć w kinie do końca, wyłapując jaśniejsze punkty w morzu plastikowej, błyszczącej i strzelającej laserami tandety w patetycznym sosie (a to właśnie zapowiada trailer). Bo bycie fanem zobowiązuje. I oczywiście napiszę recenzję, która zapewne będzie najbardziej jadowitym tekstem w historii tego bloga.

I – oczywiście – bardzo bym chciał, by ten film był choć odrobinę lepszy, niż się na to zapowiada. 

czwartek, 17 stycznia 2013

Bachor z Polski

fragment grafiki autorstwa Floriana Schonherra, całość tutaj.

O moim fanatycznym stosunku do Gry Endera wspominałem tutaj kilkakrotnie. Wprawdzie nie ma na Mistycyzmie Popkulturowym zbyt wielu notek poświęconych wyłącznie tej książce, ale to tylko z tego powodu, że w bliżej nieokreślonej przyszłości zamierzam sporządzić Rekolekcje Popkulturowe, w  których każdy akapit tej książki będzie miał własną notkę (tak, to jest dokładnie ten poziom fanatyzmu).

Dziś jednak chciałbym opowiedzieć o czymś innym. Jak doskonale wiemy, sukces Gry Endera zaowocował powstaniem całego, bardzo długiego cyklu powieści i opowiadań rozwijających historię Enderwersum. O ile niektóre z nich były wręcz genialne (Mówca Umarłych, Cień Endera), o tyle większość stanowiła po prostu absurdalne odcinanie kuponów od popularności pierwszej książki. Po zjawiskowym Mówcy można było jeszcze mieć nadzieję, że cykl stanie się jedną z najlepszych sag science-fiction w historii gatunku, jednak każda kolejna część głównej sagi była coraz słabsza i w końcu porzuciłem lekturę gdzieś w połowie Dzieci Umysłu, nie chcąc psuć sobie dobrego wrażenia po dwóch pierwszych częściach. Spin-off w postaci tak zwanej Sagi Cienia (historia Groszka i dzieci ze Szkoły Bojowej, które po zakończeniu wojny z Robalami zostały na Ziemi i dały się uwikłać w polityczne machinacje Petera Wiggina et consortes) był natomiast jednym wielkim nieporozumieniem, które winno było zakończyć się na skądinąd znakomitym Cieniu Endera. Nie koniec jednak na tym, bo w toku pisania obu sag, Card od czasu do czasu poświęcał parę chwil na pisanie opowiadań wypełniających liczne białe plamy i dziury fabularne. Opowiadań tych powstało bardzo dużo i to właśnie jednemu z nich chciałbym dzisiaj poświęcić notkę. Nim jednak do tego przejdę, skończę zaczętą tutaj wyliczankę wspomnieniem, że w chwili obecnej Orson Scott Card wespół z Aaronem Johnstonem zajmuje się pisaniem enderowych prequeli opisujących detale Pierwszej i Drugiej Inwazji. Pierwsza część planowanej trylogii nosi tytuł Earth Unaware i jeszcze jej nie czytałem – znam tylko komiksową adaptację tej powieści (która, co ciekawe, ukazała się jeszcze przed premierą książki, a za scenariusz odpowiedzialni są właśnie Card i Johnston), z której wynika, że nie będzie to nic specjalnego. Jeśli zebrać to wszystko do kupy, powieści ze świata Endera spokojnie można postawić obok Sagi o Ludziach Lodu. No dobra, może trochę przesadzam. Ale niewiele.

Przejdźmy jednak do opowiadania Chłopiec z Polski, które jest przedmiotem niniejszej notki. Nowelka powstała ponoć specjalnie z myślą o polskich fanach cardowskiego cyklu i została zamieszczona w wydanym przez Prószyńskiego zbiorku Pierwsze spotkania w świecie Endera, dołączane jest także do każdego kolejnego polskiego wydania Gry Endera od drugiego wzwyż. Opowiadanie snuje historię chłopca nazwanego Janem Pawłem, mieszkającego w wielodzietnej rodzinie o niskim prestiżu społecznym w Polsce. Jak wiemy z nielicznych napomknięć w niektórych książkach z enderowego cyklu, Polska w czasach przed Trzecią Inwazją była jednym z tak zwanych krajów niesubordynowanych – oznacza to, że z racji nieprzestrzegania międzynarodowych ustaw w sprawie kontroli populacji obłożona była przez hegemonię licznymi sankcjami międzynarodowymi. Wprawdzie w chwili, w której toczy się akcja opowiadania rząd Polski ugiął się pod naciskami politycznymi Hegemona i zdecydował się na wprowadzenie wewnętrznych sankcji wobec rodzin powyżej dwójki dzieci, wciąż istniała jednak pokaźna frakcja twardogłowych katolików i tradycjonalistów, którzy jawnie (i niejawnie) sprzeciwiali się prawu populacyjnemu. Jan Paweł Wieczorek urodził się właśnie w jednej z takich rodzin, jakby żywcem wyjętej z epoki Solidarności albo Obrońców Krzyża.

Młody Jan Paweł, jak każde dziecko w kraju współpracującym z Hegemonią, zostaje poddany testom mającym zmierzyć jego inteligencję pod kątem ewentualnego przyjęcia do Szkoły Bojowej. Okazuje się, że chłopiec dysponuje jednym z najpotężniejszych umysłów, jakie kiedykolwiek egzystowały na Ziemi, zaś jego potencjalne zdolności analityczne i przywódcze spowodowały, że dla Szkoły Bojowej stałby się nader cennym nabytkiem. Problem polega na tym, że od maleńkości indoktrynowany przez rodziców Jan Paweł nie ma najmniejszej ochoty udać się do Szkoły Bojowej, zamiast tego stara się zmanipulować egzaminatorów tak, by wydostać swoją rodzinę z Polski. Koniec końców na tym właśnie staje, bo Hegemonia uznaje, że jeśli nie mogą mieć Jana Pawła Wieczorka, to najmądrzej będzie wywieźć go z wrogo nastawionej go Hegemona Polski i mieć nadzieję, że syn Johna Paula Wiggina odziedziczy po ojcu jego intelekt i potencjał. Jak wiemy z Gry Endera tak się właśnie dzieje.

Przeszkadza mi w tym opowiadaniu wiele rzeczy – najbardziej jednak totalnie stereotypowe przedstawienie Polski i Polaków jako beznadziejnych katolików niepotrafiących spojrzeć dalej, niż na czubek własnego nosa, co jest zresztą łopatologicznie wytknięte pod koniec fabuły. Ja wiem, że Card stosuje takie stereotypy także w stosunku do innych nacji (Chińczyków, Rosjan, Amerykanów – widać to głównie w Sadze Cienia, ale też na przykład w Mówcy Umarłych, gdzie różne nacje zasiedlają planety dziwnym trafem odpowiadające klimatem regionom, z jakich te nacje się wywodzą), w tamtych przypadkach jednak narody występują raczej jako bohater zbiorowy, idee ucieleśniające jakieś cechy kojarzone z danymi narodami. W Chłopcu z Polski pojawiła się bardzo konkretna rodzina bardzo konkretnych Wieczorków wyglądających iście groteskowo, niczym wyciągnięci z broszurki Frondy – katolickie małżeństwo intelektualistów (ojciec – wykładowca akademicki, matka – nauczycielka) z dziewięciorgiem (!!!) dzieci, otwarcie antyrządowi. Z napomknięć narratora wywnioskować można, że ojciec rodziny działa w pewnego rodzaju podziemiu opozycyjnym, ale co to za podziemie i na jakiej zasadzie miałoby funkcjonować, nie wiemy. Wiemy natomiast, że Wieczorkowie wyznają kult Jana Pawła II. Stereotyp na stereotypie.

Orson Scott Card wspominał w jednym z wywiadów, że podziwia Polaków za determinację, z jaką udało się im zrzucić jarzmo komunizmu. Szkoda tylko, że Chłopiec z Polski, gdzie akcja toczy się w Polsce, a bohaterami opowiadania są w większości Polacy, zrobił narodowi, który darzy taką estymą tak bardzo koło pióra.

czwartek, 10 stycznia 2013

Nie trywializuje

fragment grafiki autorstwa Julii Zhuravlevej, całość tutaj.

Znowu będzie, że się czepiam Cedra, ale sam zainteresowany stwierdził kiedyś, że w blogosfgerze nie chodzi o to, żeby się miziać, tylko dyskutować, nawet jeśli istnieje ryzyko, że dyskusja może potoczyć się w ryzykownym kierunku, czuję się więc rozgrzeszony i, nie mieszkając, przechodzę do rzeczy.

Na Jawnych Snach pojawił się był wywiad z Michaëlem Samynem, jednym z filarów deweloperskiej grupy Tale of Tales, odpowiedzialnej za takie cuda jak The Path, Fatale czy niedawno wydane Bientôt l’été. Sam wywiad okazał się bardzo kontrowersyjny z powodu tez, jakie stawia w nim Samyn – największą dyskusję wzbudziło przede wszystkim bagatelizowanie mechaniki i technikaliów w grach video na rzecz samej koncepcji i elitarystyczne patrzenie na własne dokonania względem komercyjnych projektów. Nas jednak interesuje co innego. Na marginesie toczącej się pod wywiadem dyskusji Cedro w swoim komentarzu zawarł tezę jakoby popkultura była jedną wielką trywializacją. I ja, jako człowiek, który popkulturę ma w głowie, sercu i tytule bloga, się z tym zgodzić nijak nie umiem.

Zacznijmy od tego, że „popkultura” to bardzo pojemne pojęcie zawierające w sobie zarówno Dodę, jak i Moebiusa, więc generalizowanie i wrzucanie całej kultury popularnej do jednego worka jest po prostu krzywdzące dla tej jej części, która od czasu do czasu przejawia jakieś aspiracje artystyczne i/albo intelektualne. W ogóle jestem wrogiem podziału kultury na wysoką i niską, elitaryzacji bardzo nie lubię, zaś w czasach płynnej nowoczesności tego typu szufladkowanie tekstów kultury nie ma właściwie większego sensu. Owszem, możemy roboczo przyjąć, że mówiąc „popkultura” mamy na myśli przede wszystkim tą złą popkulturę robiącą ludziom wodę z mózgu, ale dla mnie to żonglerka semantyczna, no bo jak określić wtedy tę już-nie-popkulturę-ale-jeszcze-nie-kulturę-wysoką?

Punktem spornym wydaje się komercjalizacja – tworzenie tekstu kultury dla zysku. Tyle, że dla zysku tworzył Michał Anioł, Szekspir i cała zgraja kompozytorów uznanych dziś za klasyków. Czym w swej motywacji różni się Johann Sebastian Bach tworzący rozbudowane kompozycje muzyczne na zlecenie Kościoła od Austina Wintory tworzącego rozbudowane kompozycje muzyczne na zlecenie korporacji, która produkuje grę video? To, że ktoś zarabia na swojej twórczości, nie oznacza od razu, że jego dokonania artystyczne są przez to w jakiś sposób zniekształcone. Czy Allan Moore trywializuje? Kubrick? Moebius? Ten ostatni napisał kiedyś na zlecenie Citroëna komiks, który rozwinął potem w jedno ze swoich najbardziej spektakularnych dzieł, jakie powinien mieć na swojej półce każdy szanujący się intelektualista i w tym przypadku nie jest to pusty frazes a stwierdzenie faktu. Moore i jego Watchmen albo V for Vendetta to też, jak rozumiem jedne wielkie trywializacje? Bo oba te dzieła to dzieci popkultury. Która trywializuje.

Trudno mi podchodzić do tego tematu bez emocji, ale też teza Cedra jest na tyle niefortunna (i, mam nadzieję, po prostu nieprzemyślana), że nie umiem w tym momencie zachować spokoju. Nie ma żadnego logicznego powodu, żeby tekst kultury popularnej swoją złożonością, kompleksowością i przemyślnością pod jakimkolwiek względem ustępował dziełu zaliczanemu do kultury wysokiej. Nawet mimo tego, że na każdy ambitny utwór kultury pop przypada kilka tysięcy tandetnych koszmarków obrażających inteligencję przeciętnego odbiorcy. Nie szkodzi, bo na każde fenomenalne dzieło kultury wysokiej przypada co najmniej kilkaset płytkich, przeintelektualizowanych artystycznych pomyłek, które nigdy nie powinny były ujrzeć światła dziennego. Proporcje wypadają na niekorzyść popkultury, bo taka jest jej specyfika, ale i tak generalizacja, jaką popełnił Cedro nie ma w takim wypadku usprawiedliwienia.

Jest jeszcze jedna rzecz, która we wpisie Cedra mnie zbulwersowała – półżartobliwe (ale, jak sam autor przyznaje, tylko pół) odwołanie się do argumentu od autorytetu. Skoro intelektualne korzenie Michaëla Samyna umożliwiły mu spłodzenie takiego niepodważalnego arcydzieła jak The Path, musi to oznaczać, że nie są one takie głupie. Drogi Cedro – przede wszystkim, Samyn nie stworzył The Path (które też zresztą ubóstwiam i wychwalam pod niebiosa przy każdej sprzyjającej okazji) w pojedynkę, a przy współudziale Auriei Harvey. Nie mamy pojęcia, w jakim stopniu koncept gry pochodził od Samyna, a w jakim od jego partnerki. Możliwe, że to Auriea odpowiedzialna jest za genialność The Path, zaś Samyn jedynie w pewnym stopniu wpłynął na ostateczny kształt produkcji. Nie wiemy tego i na dłuższą metę nie ma to chyba żadnego znaczenia. Po drugie – odtwarzając twój tok myślenia mógłbym powiedzieć, że genialność Gry Endera jest rezultatem korzeni intelektualnych Orsona Scotta Carda, a skoro te same korzenie doprowadziły go do wniosków, że homoseksualizm jest sprzeczny z naturą i należy go leczyć, to oznacza, że jest tak w istocie, bo umysł, który spłodził takie cudo, jak Gra Endera mylić się nie może. Z pewnością przyznasz mi rację, że to czystej wody głupota.

Czy popkultura trywializuje? Mógłbym na to pytanie odpowiedzieć dwojako. Pierwsza odpowiedź zaczynałaby się od słów „Tak, ale…” druga rozpoczynałaby się słowami „Nie, chociaż…”. Jednak twierdzenie, że kultura popularna jest "jedną wielką trywializacją" jest tak olbrzymim uogólnieniem, że podejrzewałbym o nie raczej jakiegoś zasuszonego profesora albo oderwanego od rzeczywistości artystę, a nie blogera, który z entuzjazmem opowiada o Arkham Asylum czy American Horror Story…

niedziela, 2 września 2012

Mój problem ze Splice

fragment grafiki autorstwa Gerarda Gevary, całość tutaj.

Mój problem z filmem Splice jest z deczka innego sortu, niż pozostałe przypadki zgromadzone na tym blogu pod wspólnym tagiem moje problemy. Do tej pory pisałem o rzeczach na ogół chwalonych, cieszących się dużym poważaniem i popularnością, a które - z jakichś względów - podpadły mi jakimś elementem. Tym razem będzie inaczej - na tapetę wciągam bowiem film, który powszechnie uznano za, delikatnie pisząc, nieudany, bardzo surowo oceniony przez krytykę i szybko zapomniany przez publiczność.

A mnie się podobał. Splice (czy też, jak chce polski dystrybutor, Istota), choć istotnie w paru miejscach przesadzony, w kilku innych - zwyczajnie nużący, zdołał mnie do siebie przekonać zaskakującym klimatem, bardzo ciekawie skrojoną, kameralną fabułą oraz główną atrakcją widowiska - nieludzką Dren. Myślę, że większość odbiorców traktujących Splice dość chłodno po prostu nie do końca zrozumiała, o czym właściwie jest ten film. Przemocą wepchnięto go do szufladki z napisem "horror", choć z gatunkiem grozy ma on bardzo niewiele wspólnego. Z tradycyjnym science fiction także. Czym więc jest ów film, że tak mi się spodobał?

Przede wszystkim bardzo ciekawie przeprowadzonym studium hierarchii obcości - ja przynajmniej tak właśnie odczytałem ten film. Stworzony przez Orsona Scotta Carda koncept socjologiczny stopniujący poziomy ksenologicznego zrozumienia istoty innego gatunku to, obok praw robotyki Asimova oraz zasad Clarke'a, jeden z najbardziej znanych dogmatów sci-fi. Według Carda hierarchia zawiera cztery stopnie obcości. Dwa pierwsze - utlanning i framling - odnoszą się do naszego własnego gatunku. Ten pierwszy oznacza człowieka z tego samego kręgu kulturowego, z którym porozumienie się nie nastręcza żadnych istotnych problemów, ten drugi oznacza kogoś spoza naszego kręgu kulturowego, lecz wciąż dzielącego z nami jedną gałąź ewolucji - osobnika naszego rodzaju. Dwa pozostałe terminy - ramen i varelse - dotyczą istot, które nie należą do gatunku homo sapiens. Ramen to istota, którą jesteśmy w stanie, do pewnego stopnia, zrozumieć, z varelse satysfakcjonująca obie strony wymiana myśli jest niemożliwa. Sam Card zauważa, że stopień obcości jest zależny nie tylko od przedmiotu oceny, ale i od oceniającego - słowiański kosmopolita może uznać Japończyka za utlanninga, choć dla jego rodaka, który nigdy nie opuścił granic swojego kraju mieszkaniec Krainy Kwitnącej Wiśni pozostaje framlingiem.

Całą nomen omen istotą filmu jest dylemat - czy Dren jest ramenem czy varelse? Jej zachowania to kwestia mimikry czy wrodzonej natury? Przez cały film, obserwując zachowania tytułowej bohaterki nie byłem sobie w stanie odpowiedzieć na to pytanie, zaś rozmaite wydarzenia skłaniające mnie ku jednej lub drugiej opcji pobudzały do rozważań. I nawet (dla niektórych histerycznie wręcz śmieszne) sceny międzygatunkowego seksu hermafrodytycznej Dren skłoniły mnie do refleksji odnośnie psychopatycznego niemal pragnienia reprodukcji najbardziej samotnej (bo jedynej w swoim rodzaju) istoty na naszej planecie przemieszanego z sumą przeżyć Dren i jej, delikatnie mówiąc, fragmentaryczną wiedzą o świecie i zasadach nim rządzących. To oczywiste, że jeśli przez większość bardzo krótkiego życia ogląda się świat przez szybę laboratoryjnej izolatki, informacje o świecie i stosunkach międzyludzkich zdobywa się jedynie analizując zachowania opiekunów. W przypadku Dren było to wysoce dysfunkcyjne małżeństwo naukowców - Clive i Elsa. W czytanych przeze mnie opiniach na temat Splice (między innymi w znakomitej recenzji Cedra, z którą zupełnie się nie zgadzam) padały zarzuty pod względem nieracjonalnego zachowania głównej ludzkiej bohaterki dramatu - Elsa niby dziecka nie chce, ale podświadomie go pragnie. Macierzyństwo zarazem pociąga ją, jak i odrzuca. Dlatego decyduje się zmiksować swoje geny w ramach prowadzonego przez nią i Clive'a eksperymentu, którym potem (eksperymentem, nie Clivem, choć nim w sumie także) manipuluje, by doprowadzić powstania Dren. Przedziwną karuzelę uczuć, jaką Elsa obdarza rezultat swojego doświadczenia można dość przekonywująco wyjaśnić traumatycznym dzieciństwem - Elsę wychowała socjopatyczna matka.

Dysfunkcja Clive'a jest mniejsza, ale również widoczna. Mężczyzna wydaje się emocjonalnie uzależniony od swojej partnerki, na dłuższą metę nie jest w stanie się jej przeciwstawić. W parze z błyskotliwym umysłem idzie zatem słaba, podatna na manipulacje osobowość. To dzięki temu Dren mogła go uwieść i zainicjować akt seksualny. W ogóle, cała ta koncepcja ukazująca to, jak Elsa i Clive są od siebie nawzajem uzależnieni emocjonalnie była jednym z najsilniejszych punktów programu. Nic dziwnego, że to upośledzenie empatyczne przeszło także na ich „dziecko”.

Reżyser – znany z przezacnego Cube Vinceno Natali – odnośnie tytułowej bohaterki dramatu sprawnie lawiruje pomiędzy ramenem, a varelse, nie udzielając odpowiedzi wprost, a jedynie podrzucając tropy. I ostatecznie, jak u Carda, to od nas zależy, czy Dren jest ramenem, czy varelse – od naszego zrozumienia, otwartości i spostrzegawczości. Splice rozczarowuje na bardzo wielu poziomach i zgadzam się z tym w zupełności. Rozumiem, czemu ten film budzi niechęć i dlaczego został przyjęty tak, a nie inaczej. Ale na tym jednym poziomie Istota sprawdza się po prostu wyśmienicie i tej tezy będę bronił do grobowej deski.

Już na marginesie całej notki, w Splice podobała mi się jeszcze jedna rzecz, mianowicie – podkreślony nerdyzm głównych bohaterów. Nie w jakiś łopatologiczny sposób czy za pomocą popkulturowych nawiązań w dialogach, ale niejako z boku, w tle. Akronim nazwy laboratorium, w jakim rozgrywa się lwia część filmu, samo imię Dren, geekowy wystrój wnętrza mieszkania głównych bohaterów… Założę się, że gdyby ten film powstał kilka lat później, Clive miałby na biurku pluszowego Super Meat Boya. Ten mem nerda, który pomiędzy jedną, a drugą sesją w World of Warcraft zajmuje się zimną fuzją albo żonglerką genami (obśmiany w The Big Bang Theory) jest w dzisiejszych czasach bardzo popularny, ale – co wiem z autopsji – zawiera w sobie odrobinę więcej, niż ziarno prawdy. Miło, że Natali uwzględnił to w swojej wizji.

niedziela, 8 lipca 2012

Mój problem z Igrzyskami Śmierci

http://desmond.imageshack.us/Himg684/scaled.php?server=684&filename=thehungergamesbygigeid4.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Marii Pérez Pacheco, całość tutaj.

Mój problem z Igrzyskami Śmierci* (książkowymi – z filmem nie miałem, póki co, przyjemności/nieprzyjemności) polega na tym, że to jest dobra książka. Zwyczajnie dobra książka – ani bardzo dobra, ani ledwo co dobra. Tylko dobra – ten przymiotnik charakteryzuje ją w pełni. To rzecz, którą wrzuciłbym do plecaka przed bardzo długą podróżą pociągiem, by umilić nią sobie legendarne niewygody polskiej komunikacji międzymiejskiej. Rzecz, którą zabrałbym na dłuższe posiedzenie do toalety albo na nudny rodzinny wyjazd na wieś, gdzie nie dochodzi Internet, a prąd trzeba przynosić w wiadrach ze zbiornika po drugiej stronie miedzy. W tym wypadku problemem nie jest zatem poziom powieści, ale idiotyczny hype, jaki wokół niej nakręcono.

Oczywiście, rozumiem, co, jak i dlaczego – inżynierom show-businessu potrzebny był kolejny Zmierzch czy Eragon z którego można będzie odkrawać smakowite licencyjne kąski, a powieść (właściwie cykl) Suzanne Collins nadawała się do tego nie gorzej, niż inne taśmowo produkowane powiastki, które zazwyczaj dokonują żywota na bazarowej wyprzedaży w jakimś kartonowym pudle, na którym nabazgrano flamastrem „-70%” . Co my tam bowiem mamy… Główna bohaterka to prawdziwa Mary Sue z krwi i kości, piękna, zaradna, utalentowana, szlachetna – pełny pakiet. Oczywiście zakochują się w niej wszyscy przedstawiciele płci męskiej znający ją dłużej, niż czterdzieści osiem godzin. Świat – Typowa Dystopia Numer 673, czyli mało finezyjne skrzyżowanie Orwella z Falloutem. Logika – mocno opcjonalna. Choć rzecz dzieje się na terenie byłych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej – a zatem narodu, który uformował się w ogniu walki o niepodległość, a potem właściwie bez przerwy mieszał się zbrojnie w jakieś sprawy narodowowyzwoleńcze – w powieści nie pada ani jedno słowo na temat jakiegokolwiek ruchu oporu wobec dyktatury bogatego Kapitolu, co mocno nadwyręża kołek do zawieszania niewiary. Może i to się zmieni na przestrzeni następnych tomów, ale pominięcie tak ważnego przecież elementu odnotowuję jako spory minus.

Bardzo rozczarował mnie jednak tak głośno reklamowany przekaz metaforyczny powieści. Tył okładki zapowiadał psychologię postaci na tyle rozwiniętą, by mogła być reklamowana na tylnej okładce. Nie umiem do końca powiedzieć, czy wyszło to jak należy – z oczywistych względów nie jestem w stanie w pełni identyfikować się z główną bohaterką. Fragment, w którym bohaterka doświadcza potężnego ego-tripa po założeniu reprezentacyjnej kiecki raczej mnie zniesmaczył – zwłaszcza, jeśli przypomnimy sobie kontekst, w jakim osadzona jest ta sytuacja. Faktem jest, że Katniss zachowuje się niekiedy bardzo pretensjonalnie i niektóre jej monologi wewnętrzne zwyczajnie nie pasują do dziewczyny, która przez długie lata nosiła na barkach odpowiedzialność za całą rodzinę. Znam jedną czy dwie dziewczyny w podobnych sytuacjach i porównując je z bohaterką Igrzysk widzę spory rozstrzał w podejściu do niektórych spraw. No, ale nie wykluczam jakiegoś niedostatku empatii z mojej strony.

Do najcięższych grzechów Igrzysk zaliczyłbym także wtórność. King w swoim Wielkim Marszu zrobił więcej, lepiej i ciekawiej, niż Collins "u siebie". W przedmowie do mojego ulubionego tomu Sandmana Harlan Ellison (cytując Johna Simona) napisał, że nie warto mówić mniej, niż powiedzieli poprzednicy. Igrzyska Śmierci mówią o wiele mniej – w dodatku metaforyka i sposób poruszania ważkich współczesnych problemów społecznych są co najwyżej kalekie. Choćby krytyka show-businessu – analogia przedstawiona w Igrzyskach nie ma większego sensu, bo w naszym świecie nikt nikogo nie zmusza do stawania przed kamerą i robienia z siebie przed nią idioty, podczas gdy w powieści zawodnicy tytułowych Igrzysk są brani „z łapanki” mającej pozory jakiejś upiornej demokracji skrzyżowanej z totolotkiem. U Kinga w grę wchodziły eliminacje i to było o wiele bardziej prawdopodobne i nadawało sens analogii. Krytyka alienacji elit w stosunku do klasy robotniczej i niższego sektora usług wyszła autorce już znacznie lepiej, choć i tutaj mogła się ona pokusić o jakieś mocniejsze, bardziej wyraziste akcenty. Rozumiem, że to powieść dla młodzieży, więc pewne rzeczy mogą być uproszczone, ale… właściwie czemu? Przy całej mojej niechęci do Harry’ego Pottera nie mógłbym napisać, że cykl o młodym czarodzieju czegokolwiek unikał lub cokolwiek upraszczał. Niemądre przeświadczenie, że książki dla młodzieży muszą być mniej skomplikowane tak fabularnie, jak i charakterologicznie negatywnie się na Igrzyskach odbiło.

Dostrzegam piękną ironię w tym, że Igrzyska Śmierci krytykują show-business, choć same są weń mocno wkręcone – na ekranizację walą tabuny ludzi, fabuła od początku do końca skrojona jest wedle najznamienitszych prawideł powieści popularnej, całość kończy się też obowiązkowym happy endem. Trochę mi to przypomina faryzeuszostwo J.K. Rowling, która z jednej strony deklarowała się, że pisząc swój kultowy cykl chciała odciągnąć dzieciaków od gier video, a z drugiej bez mrugnięcia okiem podpisuje licencję na wydanie przez EA Games serii mniej lub bardziej nieudanych platformówek o Harry’m.

Oczywiście, moje narzekania mogą mieć źródło w nieustającej irytacji, że ludzie zachwycają się przeciętnością, choć dzieła sztuki dzieła sztuki są przecież na wyciągnięcie ręki. Ale bez obaw – premiera ekranizacji Gry Endera z pewnością nakręci hype na najlepszą książkę, jaką w życiu czytałem. I coś mi mówi, że dopiero wtedy naprawdę zacznę się irytować…

____________________
*polska szkoła tłumaczenia tytułów w natarciu!

niedziela, 15 stycznia 2012

Krzywa wypadkowa

fragment grafiki autorstwa Emmy Rios, całość tutaj.
Będzie ciężko. Do napisania tej notki zbierałem się już od bardzo długiego czasu – i wciąż nie jestem przekonany, czy przemyślałem temat na tyle, by móc swobodnie się w nim wypowiadać. Zaczęło się od gościnnego tekstu, jaki napisałem na potrzeby bloga Jawne Sny (IMHO najciekawszy blog okołogrowy w polskiej blogosferze) dotyczący najlepszej książki na świecie, a konkretniej – jej powinowactwa ze światkiem gier wideo. Pod tekstem wywiązała się całkiem sympatyczna dyskusja, w toku której pojawił się dylemat, który obiecałem tam rozwinąć w osobnej notce, co też, koniec końców, czynię.

W życiu każdego czytelnika/widza/gracza/słuchacza/odbiorcy kultury (nie tylko popularnej) może przyjść taki moment, w którym jego pupil – że zacytuję środowisko TTDKNowskie – puści się poręczy i odpali jakąś bzdurę, która kompromituje go w oczach fana. Pół biedy, gdy będzie to jednorazowy wybryk – gorzej, jeśli okaże się, że osoba, której twórczość szanujemy, czasem wręcz wielbimy, od zawsze głosi rzeczy kompletnie niezgodne naszym światopoglądem, a my nie mieliśmy o tym pojęcia, bo w swej ignorancji nie zapoznaliśmy się z linią poglądową naszego ulubieńca. Piję tu, rzecz jasna, do Orsona Scotta Carda, autora najlepszej książki na świecie, którego poglądy dotyczące spraw homoseksualizmu są, jakby to grzecznie ująć, niezbyt dla samych zainteresowanych przyjemne. Mnie ten temat z bardzo wielu względów szczególnie porusza, stąd homofobiczne akcje i wypowiedzi pisarza bolą podwójnie – a bywa, że i potrójnie. O dość niepoważnych poglądach Carda dowiedziałem się już po tym, jak nieodwołalnie zakochałem się w „Grze Endera”. I doznałem mindfucka – czy, widząc tak absurdalną postawę autora wobec istotnego dla mnie tematu mam z punktu odsądzić od czci i wiary jego dorobek twórczy?

Zanim (być może – błędnie) odpowiem na to pytanie, kolejna opowieść. Tym razem nieco wstydliwa, dlatego co bardziej pruderyjnych czytelników prosiłbym o czytanie z zamkniętym przynajmniej jednym okiem. Otóż kiedyś byłem miłośnikiem twórczości Andrzeja Pilipiuka. Ze wszystkich błędów mojej młodości ten plasuje się na bardzo wysokiej pozycji – na mojej półce wciąż stoją zaczytane do granic możliwości „wędrowycze”, których widok nieodmiennie budzie we mnie uczucie zażenowania. Z wątpliwych rozkoszy śledzenia przygód wojsławickiego egzorcysty zrezygnowałem mniej więcej w czasie, gdy zapuściłem włosy, zrezygnowałem z muzyki reggae na rzecz rocka progresywnego (plus przyległości), pogodziłem się z własnym ateizmem i zacząłem odróżniać lewicę od prawicy. Wtedy właśnie wybiłem sobie zęby o poglądy polityczne Pilipiuka, co, jak mniemam, zapoczątkowało proces obrzydzania jego twórczości w moich oczach. To było tak, jakby z oczu spadły mi łuski i okazało się, że cesarz jest nagi, jeno w gumofilcach wzutych na nogi. Nie wiem, czy to z powodu poznania poglądów autora czy po prostu dorosłem i zorientowałem się, że pilipiukowa twórczość to literacki odpowiednik waty cukrowej – fakt, że „wędrowycze” z mojej półki kurzą się już od paru długich lat.

To jest w ogóle fascynujący temat. Jest mnóstwo artystów – głównie pisarzy – którzy mierzą mnie w większym lub mniejszym stopniu, jednak jestem w stanie czerpać przyjemność z ich dorobku twórczego. Sapkowski (rasistowskie wypowiedzi, brak szacunku dla czytelników), Dukaj (niebezpieczne odjazdy w niektórych wypowiedziach), Lyman Frank Baum (rasizm). Oddzielenie autora od jego twórczości to rzecz dość złożona i każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie. Wziąwszy poprawkę na okres historyczny inaczej patrzę na rasizm Bauma i Lovecrafta, a inaczej na odpały Sapkowskiego. Zazwyczaj moje zapatrywania na fakt, czy osoba autora obrzydza mi jego twórczość można przedstawić na wykresie, gdzie oś x (pozioma) to stopień odchyłu danego autora, zaś oś y (pionowa) poziom jego twórczości. Im bardziej genialny jest autor, tym więcej jestem mu w stanie wybaczyć. Dość wdzięcznym przypadkiem jest tu Philip K. Dick, któremu peron odjechał tak dalece, że wszelkie wykresy są kompletnie nieprzydatne, generalnie jednak zasada się sprawdza.

Ale nie w przypadku Carda. Jest on człowiekiem inteligentnym i stabilnym psychicznie, więc odpada casus Dicka – nie mogę zamknąć OSCa w stereotypie genialnego wariata, bo zwyczajnie tam nie pasuje. Zarówno na osi x jak i y plasuje się na bardzo wysokim poziomie (przynajmniej na początku swojej pracy twórczej). Wszystkie te rozważania nieodmiennie wprawiają mnie w konfuzję z którą wciąż nie bardzo umiem sobie poradzić. Sam dylemat patrzenia na tekst przez pryzmat autora jest tematem na długaśny esej, a nie lapidarną blognotkę. Być może są ludzie, którzy nie mają z tym żadnego problemu (zazdroszczę), ja jednak do nich nie należę. Na dzień dzisiejszy konsensus wygląda tak – dopóki Card nie przemyca do swoich tekstów swoich wywrotowych poglądów (lub, robiąc to, nie przekracza pewnej granicy dobrego smaku – a w moich oczach taka granica jest bardzo, ale to bardzo cienka) dopóty raczej nie wystąpi u mnie syndrom wymiotny na widok jego nazwiska na jakiejś książce.

niedziela, 25 grudnia 2011

Mistyka kultury popularnej

fragment grafiki autorstwa Dustina Weavera, całość tutaj.

Jako, że to już ostatnia tegoroczna notka, pomyślałem, że warto by było za jej pomocą ująć cały dotychczasowy dorobek bloga w swoistą klamrę. Wbrew tytułowi tej „platformy tekstowej” dotychczas serwowałem notki raczej słabo klasyfikujące się do kategorii mistycyzmu, nawet mistycyzmu popkulturowego. Problem polega na tym, że jest to temat bardzo kontrowersyjny, dotykający bezpośrednio mojego światopoglądu, który jest egzotyczny nawet dla osób jak najbardziej świadomych popkulturowo. Być może ktoś poczuje się urażony czytając poniższy manifest, ale trudno. Nie da się ugotować popkulturowego omleta, nie rozbijając po drodze kilku głów. To znaczy - jajek.

Jezus Chrystus nie sprawił, że stałem się dobrym człowiekiem. Doctor Who – tak. Nie oznacza to, iż wierzę w Doctora Who tak, jak niektórzy w Jezusa Chrystusa. W przeciwieństwie do ludzi preferujących tradycyjne formy religijne, ja nie potrzebuję świadomości, że folklor, jakim się posługuje ma jakiekolwiek znamiona prawdziwości. Opowieść nie musi być prawdziwa – najważniejsze, by była dobra, propagowała dobre memy i nie robiła krzywdy ludzkim umysłom. Opowieść o Jezusie Chrystusie jest dobra, dlatego przetrwała tysiąclecia (choć, rzecz jasna na przestrzeni dziejów była retconowana, uzupełniana i wzbogacana, by nie straciła na aktualności – proces ten trwa zresztą po dziś dzień), opowieść o Doctorze Who – niespełna pięćdziesiąt lat, ale przecież wszystko jeszcze przed nią. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że nikt nigdy nie traktował Doctora Who jak świętość, a co za tym idzie – nikt nigdy nie zabijał w imię Doctora Who. Tym właśnie różni się popkultura od religii – zapewnia przeżycia mistyczne bez krępującego dogmatyzmu.

Od dłuższego czasu we wszelkich kwestionariuszach i ankietach w rubryce religia uparcie wpisuję „Mistycyzm Popkulturowy”, choć ten termin pasuje tam równie dobrze, co „ateizm”. Kultura popularna stanowi dla mnie wyciąg tego, czego większość ludzi szuka w religii – mistycznych doznań. Przyjmując komunię świętą nie odczuwam niczego. Oglądając sławną scenę śmierci Mufasy z „Króla Lwa” serce mi wali, a oddech przyspiesza. Podobnie jak słuchając finału rock opery „The Human Equation”. Czytając ostatni rozdział „Gry Endera”. To przeżycia daleko bardziej mistyczne niż wszystko, co kiedykolwiek był w stanie ofiarować mi kościół (którykolwiek). Czuję. Potwierdzam swoje człowieczeństwo prawidłowo reagując na stymulujące mnie bodźce, które sprawiają, że przejmuję się fikcyjnymi zdarzeniami i fikcyjnymi postaciami – jednocześnie cały czas mając świadomość ich nieprawdziwości. Nikt mi nie każe wierzyć, że Doctor Who istnieje naprawdę. Nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Ale nie przeszkadza mi to przeżywać, truchleć ze strachu, cieszyć się, śmiać, płakać, przeżywać. Religia nie ma z tym szans. Najmniejszych.

Religia nie jest jednak tylko i wyłącznie agregatem mistycznych doznań – to zaledwie czubek metafizycznej góry lodowej. Mamy przecież jeszcze kilka innych funkcji – na przykład społeczna. Religia jest jedną z płaszczyzn, na gruncie której tworzymy więzi międzyludzkie utrzymujące społeczeństwa we w miarę zwartej całości. Ale i tu kultura (zwłaszcza kultura popularna) już dawno przejęła tę rolę. Nikt nie dyskutuje o różnicach w tłumaczeniu Biblii, dogmatach czy implikacjach kolejnej papieskiej encykliki – za do wszyscy żywo komentują kartonową śmierć Hanki Mostowiak. Tak – nie Jezus Chrystus, nawet już nie Karol Wojtyła, a śp. Hanka Mostowiak łączy Polaków. Wstrząsające, czyż nie?

W przeciwieństwie do większości ludzi, nie odczuwam potrzeby istnienia koncepcji Demiurga jako kogoś realnego, istniejącego w rzeczywistości (choćby i dla nas nieosiągalnej). Potrafię jednak zrozumieć taką potrzebę u innych ludzi, dlatego nie nawołuję do jej porzucenia. Przeciwnie – w im więcej rzeczy będziemy wierzyć, na im więcej sposobów przekształcimy nasze umysły, tym w konsekwencji ciekawsze rezultaty otrzymamy. Rzecz rozbija się o to, że ludzie odwracają się od naszych zinstytucjonalizowanych, ściśle zhierarchizowanych, opartych na pustych rytuałach formach religijnych i podążają ku bardziej egzotycznym formom wiary kuszącymi nas eterycznością i prawdziwą duchowością, jakiej próżno szukać w zimnych kamiennych katedrach czy na klęczniku przed ołtarzem. A przecież nie musimy szukać takiej duchowości na wschodzie, zamiast zgłębiać tajniki buddyzmu czy którejś z popularnych sekt – możemy poświęcić się mistycyzmowi popkulturowemu, którego zalety wymieniłem wyżej. Popkultura jako religia 2.0 – to się może wydawać, delikatnie mówiąc, mocno ekstrawaganckie. Ale, widzicie, ja naprawdę w to wierzę. Nie w Doctora Who czy Obi Wana Kenobiego – ale w tę strukturę. W mistycyzm bez religii, w duchowe przeżycia bez sprzedawania duszy temu, czy innemu bogu. Stąd też ten blog, stąd też i ta notka. Myślę, że spora część (przeważająca większość?) czytelników Mistycyzmu Popkulturowego również wyznaje podobny etos, nawet jeśli równolegle funkcjonują jako teiści czy choćby agnostycy.

***

Kiedy, na samym początku tego roku, przyjmowałem założenie pisania jednej notki tygodniowo, nie bardzo wierzyłem, że uda mi się go dotrzymać. Tymczasem okazało się, że to możliwe – mobilizacja i pewne poczucie obowiązku sprawiły, że w każdą niedzielę można było dopatrzyć się tu nowej notki – czasem dłuższej, czasem krótszej, czasem mniej lub bardziej udanej, czasem mniej lub bardziej ciekawej. Ale jednak. Sam jestem zaskoczony. Choć niekiedy trudno mi było wymyślić jakiś nośny temat, to w tym momencie uświadamiam sobie, że mam jeszcze mnóstwo rzeczy do powiedzenia, masę trendów do przeanalizowania, terabajty kontentu do opisania i sterty felietonów do skomentowania. I wciąż będę to robił, o ile czas i warunki mi na to pozwolą. Skoro udało mi się dotrzymać regularnego publikowania notek w kończącym się właśnie roku, to myślę, że i kolejny nie będzie pod tym względem jakoś gorszy.

Prowadzenie tego bloga stanowiło – i nadal stanowi – dla mnie olbrzymią przyjemność, choć po cichu liczyłem na większe grono komentujących czytelników i ciekawe dyskusje pod notkami. Ze wstydem przyznam, że czasem naprawdę ostro jechałem w notkach po bandzie chcąc niejako sprowokować dyskusję „pod spodem.” Szkoda, że się nie doczekałem, ale kończę już, bo nie ma nic bardziej żałosnego, niż bloger żebrzący o komentarze. A zatem, nie przedłużając – życzę Wam wesołej zabawy sylwestrowej i oby 2012 rok obfitował w jak najwięcej jak najciekawszych wydarzeń popkulturowych. Do przeczytania w Nowym Roku!

niedziela, 6 listopada 2011

Human after all

fragment grafiki autorstwa Henrika Sahlstroma, całość tutaj.

Diuna Franka Herberta to książka – właściwie cykl powieściowy - należący do ścisłej, kanonicznej klasyki science-fiction. W tym przypadku oznacza to „Wszyscy zgodnie twierdzą, że trzeba znać, ale mało kto faktycznie czytał”. Ja sam dopiero jakiś czas temu zdołałem się przełamać, zacisnąć zęby i wgryźć się w kultową sagę o pustynnej planecie Arrakis, potocznie zwanej Diuną.

Mam z tym cyklem nielichy problem. Klasyką jest bowiem jak najbardziej słusznie – Frank Herbert w dużej mierze przetarł szlak dla całej rzeszy mniej lub bardziej zdolnych autorów, pierwszą część cyklu dwukrotnie zekranizowano, dwie kolejne doczekały się niezłego ponoć (nie wiem, jeszcze nie oglądałem) miniserialu. Sam cykl to zaś niemałe dzieło sztuki stanowiące niesamowity pokaz erudycji, zaskakującej spójności świata przedstawionego przy jednoczesnym odważnym korzystaniu z potężnego narzędzia jakim jest postmodernizm. Nawiązania do religii i kultury islamu są raczej rzadkim przypadkiem w szerszej popkulturze (cykl powstał w czasach, gdy problem z nieporozumieniami multikulturowymi nie był jeszcze tak nabrzmiały, jak obecnie), sedno tkwi jednak w mistrzowskiej syntezie wszystkich elementów bezproblemowo stapiających się w naszych głowach w zwarty, naturalnie wyglądający obraz świata przedstawionego.

Problem polega jednak na czymś zupełnie innym. Otóż geniusz Herberta rozbija się na kreacjach postaci. Wszystkie, co do jednej, są zwyczajnie sztuczne, mimo wysiłków autora, który na wszelkie sposoby stara się ożywić i nadać wielowymiarowości. Dialogi są sztuczne, monologi wewnętrzne trącą problemami z osobowością (i to ukrytymi, nie implikowanymi fabularnie), tłumaczenie motywacji poszczególnych postaci zaś – mało satysfakcjonujące, choć na ogół logiczne. Umiejętności Herberta siadały zaś zupełnie podczas nielicznych opisów zbliżeń cielesnych – scena seksu Duncana i Siony z „Boga Imperatora Diuny” to jakieś lapidarne kuriozum, które nigdy nie powinno było przejść przez redaktorskie sito. Czytało się to, jakby autor wstydził się pisać o takich bezeceństwach, ale konstrukcja fabularna zwyczajnie tego wymagała. Frankowi Herbertowi wybornie szło pisanie erudycyjnych elaboratów i snucie bizantyjskich intryg – ale uczłowieczanie napompowanych patosem bohaterów przerosło umiejętności pisarza. Cóż z tego, że autor wykłada nam, iż dany bohater jest taki, a taki, skoro w żywym tekście kompletnie tego nie czuć? Na marginesie (nie jest to bowiem sedno tego posta) odnotować muszę też fakt, iż każda niemal wypowiedź każdego bohatera musi być opatrzona narratorskim komentarzem, co też mówiąca postać ma na myśli, jakie są jego lub jej refleksje, czego spodziewa się po swoim rozmówcy i jakie ma względem niego wątpliwości. Na dłuższą metę jest to ekstremalnie nużące, mało potrzebne i rozdmuchujące każdy tom cyklu do niebotycznych rozmiarów.

Wiem – akcja toczy wiele tysięcy lat w przyszłości, więc psychologia homo sapiens sapiens musiała ulec w tym czasie ulec znacznej przemianie. Wiem – science-fiction nie musi być dramatem psychologicznym. Podczas lektury jednak element ten psuł mi przyjemność czerpaną z kolejnych tomów i dał mi nieco do myślenia, czego konkluzję już Wam wykładam. Otóż bohaterowie są ważni, być może najważniejsi w całym tym interesie zwanym kulturą popularną. Krew mnie zalewa, gdy czytam znakomicie skrojoną powieść wypełnioną teatralnymi manekinami. Żadne śrubki, statki podprzestrzenne, ani nawet czerwie i Fremeni nie są w stanie uratować tekstu w moich oczach.

Podziwiam Osrona Scotta Carda za tę niezwykłą umiejętność operowania konstruktami literackimi i kreowania za ich pomocą żywych, wielowymiarowych postaci, z którymi czytelnik może się utożsamiać, w które może uwierzyć. Czy to na Ziemi w nieodległej przyszłości, czy to na Lusitanii trzy tysiące lat później, czy też na pustynnej planecie Harmonii („Pamięć Ziemi”) u Carda zawsze człowiek stoi na pierwszym miejscu – aspiracje bohaterów, nawet jeśli z naszego punktu widzenia nieco abstrakcyjne, są jednak zrozumiałe i dobrze umotywowane. Ten ujmujący humanizm przekonuje mnie daleko bardziej, aniżeli wielopoziomowe intrygi Herberta czy ciężki posthumanizm Dukaja. Fantastykę naukową – tę ambitniejsza, rzecz jasna – zawsze miałem nie za rysowanie wizji przyszłości (co byłoby głupie, casus Verne’a i innych dziadków science fiction jasno pokazał, że przyszłość jest na tyle nieprzewidywalna, iż nie ma sensu silić się na jakieś długoterminowe prognozy. Rok 2073 równie dobrze może być tylko podrasowaną wersją tego, co mamy obecnie, jak i czymś z naszego punktu widzenia kompletnie niewyobrażalnym), co próby ujęcia problemów współczesności w oryginalne ramy, dzięki czemu moglibyśmy się im przyjrzeć z innej perspektywy i może – tylko może – dowiedzieć się o nas samych czegoś więcej. O tym, że perspektywa zmienia pogląd na wiele spraw już pisałem.

Nie chciałbym, żeby czytelnik po zakończeniu lektury tej notki miał wrażenie, że chcę w jakiś sposób umniejszyć zasługi Franka Herberta na polu rozwoju nowoczesnej fantastyki naukowej – te bowiem są kolosalne i niepodlegające dyskusji. Warto jednak czasem zastanowić się, czego oczekujemy po fantastyce. Jeśli tylko prostej rozrywki – nie ma problemu. Jeśli czegoś więcej – to właściwie czego? Sam zadaję sobie to pytanie od długiego czasu i, mimo jego pozornej banalności, odpowiedź wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Po to, między innymi, założyłem tego bloga.

niedziela, 9 października 2011

Popkulturowi kamikaze

fragment grafiki autorstwa Leinila Yu, całość tutaj.

Pojawiają się znienacka, po najwyżej kilkuletnim rozpędzie eksplodują jednym, niesamowitym dziełem, po czym albo znikają bez śladu, albo – przypadek o wiele powszechniejszy i o wiele smutniejszy – zostają z nami na scenie wciąż próbując dorównać samym sobie, wciąż grzejąc się w blasku minionej chwały, w głębi serca jednak głęboko rozgoryczeni niemożnością dorównania samemu sobie. Przypadek tak częsty, że aż wart oddzielnej notki.

Pacjent numer jeden – Neil Gaiman. Sandman był – i jest – arcydziełem, które przyczyniło się do olbrzymiej ekspansji komiksu na mainstream, cudowną metafabułą dotykającą samego sedna tego, co nazywam mistycyzmem popkulturowym. Opowieść o opowieściach, cudowna epopeja stanowiąca pełen przekrój przez historię ludzkiej kreatywności , dzieło zaskakująco spójne, odurzające, ociekające intertekstualnością, a zarazem – na wskroś popkulturowe, niezrażające czytelnika przepompowaną erudycją czy akademickim bełkotem. Neil Gaiman stworzył dzieło totalne – i, po jego zakończeniu, okazało się, że Brytyjczyk nie ma nic więcej do powiedzenia. Wszystkie jego późniejsze prace w dużym stopniu dryfowały na tym, co udało mu się wypracować w Sandmanie, zarówno „Amerykańscy Bogowie” jak i „Nigdziebądź” (nie wspominając o takich popłuczynach jak „Chłopaki Anansiego” czy większość opowiadań) to uboższe wersje legendarnej powieści graficznej. Neil Gaiman nie potrafi wymyślić niczego własnego, oryginalnego – potrafi jedynie przetwarzać znane motywy, korzystać z utartych schematów. To było, paradoksalnie, najmocniejszym punktem Sandmana, ale powielanie tego w kolejnych jego dziełach męczyło. Gaimanowi dość sprawnie idzie pisanie fanfików – jego odcinek w Doctorze Who był jednym z ciekawszych w ostatnim sezonie – co tylko potwierdza moją tezę.

Pacjent numer dwa – Tsutomu Nihei, jedyny mangaka, którego pracom udało się przełamać moją niechęć do japońszczyzny.* Kiedy piszę „Nihei” to myślę „Blame!”, bo, podobnie jak u Gaimana, to jedyne tak naprawdę godne uwagi dzieło zacnego Japończyka. Cudowny cyberpunkowy świat wykreowany przez Niheiego, hipnotyczny klimat (gdyby Dukaj rysował komiksy, to stworzyłby Blame!), niesamowita kreska i… brak rozwiniętej opowieści. W to mi graj! Blame! fabułę posiada w formie szczątkowej, ale przecież nie ona jest w tym komiksie najważniejsza, tylko poczucie zagubienie w posthumanistycznym świecie, o apokaliptyczną odyseję, w miarę której główny bohater spotyka na swojej drodze coraz mniej ludzi, a otaczająca go rzeczywistość staje się dla czytelnika coraz mniej zrozumiała. To się Niheiemu udało znakomicie i dzięki temu komiks wszedł do kanonu science-fiction. Cóż jednak z tego, skoro po Blame! mangace nigdy nie udało się stworzyć niczego choćby porównywalnego, a swój nietuzinkowy talent zaczął rozmieniać na drobne przy rozmaitych spin-offach i gościnnych występach dla Amerykanów?

Pacjentem numer trzy byłby autor najlepszej książki na świecie, gdyby nie fakt, że Card zdołał powtórzyć swój sukces w „Mówcy Umarłych”, która odchodzi od „Gry Endera” tak daleko, jak to tylko możliwie, a jest zarazem powieścią (niemal) równie udaną, rewolucyjną i zwyczajnie genialną, dlatego też nie umiałbym go zaliczyć do tej grupy, choć symptomy są podobne, a do najważniejszego należy… powrót do korzeni.

Większość popkulturowych kamikaze po zorientowaniu się, że nie są w stanie przebić samych siebie po pewnym czasie robi krok wstecz i po raz kolejny opowiada historie, dzięki której zasłynął – i, co ciekawe udaje im się to całkiem nieźle. Gaiman byłby wrócił do pisania Sandmana, gdyby nie pazerność jego i DC (autor nie chciał pisać swojej mega-dochodowej dla wydawnictwa serii na umowie podpisanej 1988, a DC nie chciało podpisać nowej umowy. Damn, Neil, dość już się nachapałeś, mógłbyś zrobić coś charytatywnie!). Card wrócił do świata zagrożonego inwazją Robali/Formidów, powtarzając sukces „Gry Endera” równie dobrą powieścią o Groszku. American McGee po kolejnych, coraz mniej udanych produkcjach raz jeszcze skorzystał z potencjału wykreowanej przez siebie opowieści o Alicji – i zrobił to w niesamowitym stylu. Pozostaje nam tylko czekać na to, aż Shyalaman nakręci sequel „Szóstego Zmysłu” – a gdyby faktycznie tak się zdarzyło, to nie wątpię, że byłby to naprawdę niesamowity film. Popkulturowi kamikaze umieją opowiadać tylko jedną historię – ale za to w jakim stylu!

__________
*głównie dlatego, że więcej w nich z Moebiusa, Jordowsky’ego i Bilala niż z Tezuki czy Toriyamy

niedziela, 24 lipca 2011

Nie różdżką go, a miotaczem

fragment grafiki autorstwa Pasquala Ferry'ego, całość tutaj.

Nie byłem w kinie na finałowej części sagi o Harrym Potterze. Powiem więcej – widziałem tylko trzy pierwsze filmy tej serii. Co do książek, wcale nie jest dużo lepiej – literacki pierwowzór znam do szóstego bodaj tomu, po którym zrezygnowałem, bo ileż można czytać cykl, którego każda część opiera się na jednym schemacie? Może źle zrobiłem, może powinienem był zacisnąć zęby i czytać dalej - ale, przyznam się szczerze, że po lekturze powieści „Harry Potter i Książę Półkrwi” jakoś nie miałem serca do dalszego zaczytywania się w przygodach małoletniego czarodzieja w okularach.

Nie zrozumcie mnie źle – cykl książek o Harrym nie jest słaby. Daleki jestem od takiego twierdzenia. Uważam, że seria to naprawdę dobre, miejscami znakomite, a momentami wprost genialne czytadło. Mam wiele szacunku do cyklu* i tego, co zrobił dla literatury dziecięco-młodzieżowej. Ba, sam w pierwszych latach potteromanii byłem wielkim fanem Harry’ego, gotowym poczęstować Zaklęciem Niewybaczalnym każdego, kto ośmieli się powiedzieć złe słowo na dzieło J. K. Rowling. Co się zatem stało?

Jeśli ktoś zna mnie choć odrobinę, nie potrzebuje Sherlocka, żeby rozwiązać tę zagadkę. Krótko i dosadnie mówiąc – Ender się stał. Jeśli lektura Harry’ego Pottera zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, to w przypadku „Gry Endera” wrażenie to było kolosalne. Przygody nastoletniego czarodzieja mogły mi się wydawać dojrzałe i mroczne (zwłaszcza drugi tom), jednak dopiero przy lekturze powieści Orsona Scotta Carda uświadomiłem sobie, że cały ten mrok i dojrzałość były mocno fasadowe, szczególnie w porównaniu z przypadkami młodego Wiggina.

Obu bohaterów łączy dość sporo – obaj wpisują się w schemat Dziecka Będącego Ostatnią Nadzieją Ludzkości, obaj uczą się w niezwykłych szkołach, mają wiernych i oddanych przyjaciół… to oczywiście bardzo powierzchowne porównanie, ponieważ, choć obu chłopców sporo łączy, to jeszcze więcej ich dzieli.

Przede wszystkim – Harry to bohater. Tak - prawdziwy, szlachetny, bohaterski bohater, mimo strachu odważnie stający naprzeciw zagrożeniu. Z zahukanego dzieciaka spod schodów zmienia się w wojownika, zdolnego do poświęceń w imię wyższych racji, gotowego przelać ostatnią kroplę krwi za przyjaciół, zdolnego wybaczyć najgorszemu wrogowi.

W Szkole Bojowej nie przeżyłby pięciu minut.

Ender nie jest bohaterem. Jest genialnym, ale przerażonym dzieciakiem, na którego nauczyciele naciskają coraz mocniej, by wycisnąć z niego jak najwięcej, poddają kolejnym, coraz trudniejszym próbom, by nie zawiódł podczas próby najważniejszej. Kiedy coś mu zagraża, nie rzuca się na oślep w wir walki, tylko chłodno analizuje zagrożenie i rozprawia się z nim permanentnie. Bez emocji. Emocje przychodzą, owszem, ale dopiero później, podczas długich, ciemnych nocy, w których chłopiec usiłuje sam siebie przekonać, że postąpił właściwie, że nie było innego wyjścia. Rozumiecie, po czymś takim nie byłem już w stanie wrócić do Harry’ego i udawać przed samym sobą, że jest on cool.

Można się bronić, mówiąc, że „Gra Endera” nie jest książką dla dzieci – w końcu sam autor nie pisał jej dla dzieciaków, a jak najbardziej dorosłych odbiorów. Cóż z tego, skoro to właśnie młodzież szkolna pokochała Endera najbardziej? Swoją drogą, wiele to mówi zarówno o tym, jak postrzegamy dzieci oraz o tym, jak postrzegają dziś same siebie. W każdym razie – książka spokojnie nadaje się dla dzieci tak, rzekłbym, około jedenastego roku życia. Jeśli takie szkraby kręcą się w waszym otoczeniu, nie omieszkajcie im podsunąć „Endera” w ramach jakichś komunii czy innych urodzin. I nie, ta książka nie jest dla nich za trudna – to, że uznajemy dzieci za głupie, nie oznacza, iż takimi są w istocie.

Toteż, jak widzicie, nie żałuję, że ominęła mnie spora część potteromanii. Nie zamierzam też pomstować na rzeczywistość za to, że Ender nie doczekał się podobnej bomby marketingowej – obawiam się, że inwazji dzieciaków z plastikowymi miotaczami krzyczących „Brama przeciwnika jest na dole” mógłbym nie zdzierżyć.

______________
*znacznie mniej szacunku mam do szeroko pojmowanego fandomu, z tą całą pozą „Jacy my to jesteśmy lepsi od fanów Zmierzchu”.

niedziela, 17 lipca 2011

Tort jest kłamstwem

fragment grafiki autorstwa Jenny Stout, całość tutaj.
Stosunkowo niedawno ukończyłem wreszcie dylogię Portal, będącą swoistym spin-offem kultowej dylogicznej dylogii (dwie części plus rozwinięcie w dwóch epizodach) Half-Life.* Gra okazała się dla mnie - i pewnie nie tylko dla mnie - naprawdę sporym zaskoczeniem i niezłym dowodem na to, że z gry logiczno-zręcznościowej można zrobić pełnokrwisty hit, jeśli tylko wezmą się za to odpowiedni ludzie. O Portalu można pisać naprawdę dużo, mnie jednak szczególnie zainteresował jeden aspekt, niekoniecznie stanowiący najoryginalniejszy element produkcji. Wręcz przeciwnie – rzekłbym, że omawiana tu koncepcja jest jednym z najbardziej ogranych schematów fabularnych w dziedzinie science-fiction. Tradycyjnie przestrzegam przed spoilerami zdradzającymi dość istotne szczegóły historii przedstawionej w obu grach z serii.

Jeśli można wyciągnąć jakiś wniosek z setek utworów science-fiction obracających się wokół tematyki AI, to brzmiałby on tak – każda dostatecznie rozwinięta sztuczna inteligencja na pewno w końcu się zbuntuje.** Każda. Zawsze. Nieważne, czy mówimy o kiczowatym filmie akcji klasy B czy wybitnej powieści fantastycznonaukowej znanego autora. W czasie mojego długiego i ciągle trwającego romansu z fantastyką naukową spotkałem się tylko z jednym przypadkiem potężnej AI, która nie miała w planach eksterminacji ludzkości.

Przyznam, że to dla mnie mało zaskakujące. Pomijając najoczywistsze wytłumaczenie – potężna, sztuczna inteligencja która się nie buntuje to trochę jak ogromne działo, które nie wystrzela – myśląca maszyna to dość silnie rozpowszechniony fetysz poruszający siedzącego w głębi każdego z nas małego technofoba. Nie wiem, czy pierwszy był HAL 9000, ale to z pewnością superkomputer wymyślony przez Clarke’a (i sportretowany przez Kubricka) ustanowił kanon zbuntowanej AI, który trwa do dziś i z którego wypączkowały wspomniana wyżej Jane, VIKI, GLaDOS***, Deus Ex Machina i ten komputer nadzorujący statek kosmiczny z wyjątkowo nieudanej powieści Eugeniusza Dębskiego, której tytuł niefortunnie wyleciał mi z pamięci.

Właśnie, GLaDOS – mimo kliszy fabularnej, jest ona naprawdę udanie wykreowaną postacią. Oto superkomputer o głosie operowej diwy, który obiecuje smakowitą nagrodę w zamian za pomyślne przejście przez przygotowany przezeń tor przeszkód, a w dalszej części gry podkopuje samopoczucie Chell, głównej bohaterki, swoim aksamitnym głosem recytując osobliwe szyderstwa pod jej adresem. To właśnie ten szokujący dysonans – słodka, ciepła barwa głosu na przemian to kusząca, to złorzecząca Chell – najbardziej przemawia do wyobraźni gracza. Swoje robi też wszechwładność GLaDOS i tu dopatrywałbym się największego źródła strachu przed świadomą AI. Chell Obserwująca olbrzymie gmachy Aperture, Neo przyglądający się „farmom” ludzi, Killy stający wobec Megastructure, wszyscy z jedną, wyraźną myślą – oto dokonanie kogoś, kogo zrozumienie leży poza naszym zasięgiem. To nas najbardziej przeraża – że stworzona przez nas sztuczna świadomość zacznie snuć myśli dla nas kompletnie nie do pomyślenia, zacznie rozumować na poziomie niedostępnym dla ludzkiego umysłu, nie tyle z powodu różnic w „mocy przerobowej” co zupełnie innej struktury mechanicznego umysłu. To dość zaskakująca i raczej irracjonalna obawa – wątpliwe, by naukowcy uznali za celowe poszukiwać metod stworzenia inteligencji, z którą nie będzie można się porozumieć.

Ostatni akapit do przemyślenia dla czytelników – gdzie prowadzone są najprężniejsze badania dotyczące AI? Oczywiście w środowiskach developerów gier komputerowych, którzy starają się, by postawieni przed graczem przeciwnicy wykazywali choćby pozory inteligencji. Jak do tej pory stworzenie cyfrowego oponenta, który - nie uciekając się do drobnych, ale znaczących oszustw wyrównujących szanse - jest w stanie pokonać wyrobionego gracza pozostaje w sferze marzeń. Miejska legenda o Kasparowie rzuconym na kolana przez komputerowego szachistę nie wytrzymuje starcia z rzeczywistością, póki co zatem jesteśmy bezpieczni. Warto jednak pamiętać, że badania trwają, a gry komputerowe „uczą” sztuczną inteligencję pewnej niepokojącej rzeczy – że człowieka trzeba pokonać.

___________
*swoją drogą, jeśli Valve wyda kiedyś grę z trójką w tytule, to będzie wydarzenie na miarę premiery DNF.
**jeśli się nie buntuje, to znaczy, że jest niedostatecznie rozwinięta.
***zastanawiająco dużo w tym gronie „kobiet” – sztucznych inteligencji określających siebie jako przedstawicielki płci pięknej. Oprę się pokusie i nie wyciągnę z tego żadnych ważkich wniosków.

niedziela, 6 lutego 2011

O strukturze opowieści


fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jacek Dukaj, uznany (nie bez kozery) autor książek fantasy i science-fiction napisał niedawno dość obszerny esej zatytułowany „Za długie, nie przeczytam…” w którym opowiada, jak w obliczu Internetu zmienił się nasz sposób przyswajania nowych informacji. Esej polecam, bo rzecz jest bardzo ciekawa, mnie natomiast interesuje teza, jaką pisarz sformułował niejako na marginesie swojego tekstu, mianowicie – to, że te zmiany w sposób niebagatelny wpłyną (bądź też już wpływają) na samą strukturę opowieści. Nie sposób zauważyć bowiem, że współczesne książki są coraz krótsze – Terry Pratchett rzadko przekracza pułap 300 stron, kultowy „Czarnoksiężnik z Archipelagu” Ursuli K. Le Guin liczy nieco ponad 200 stron, moja ukochana „Gra Endera” zaś – niewiele ponad 300. Nam może wydawać się, że to dużo, jednak w porównaniu z książkami sprzed ery szybkiej, łatwej i ogólnodostępnej informacji są to ledwie broszurki.

Książki jednak nie należy oceniać po okładce – głupio więc byłoby oceniać ją po objętości. Opowieści mają mniej stron, ale nie są wcale krótsze. Paradoks? Bynajmniej – „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne (taki praprzodek serialu „Lost”) liczy 400 stron, a ciągnie tylko jeden, raczej średnio interesujący, wątek. Fabuła posuwa się do przodu w iście ślimaczym tempie i dla czytelnika nieprzystosowanego do oldskulowych powieści z tamtej epoki jest mało strawna. Dawniej, w czasach Królowej Wiktorii wyższe warstwy miały masę czasu na czytanie, toteż książki musiały być długie. W epoce bez „Tańca z Gwiazdami” i „Mam Talent” piątkowe wieczory musiały być ekstremalnie nudne, nic zatem dziwnego, że książki czytane do poduszki do z jednej strony cegłówki, z drugiej groszowe „komiksy”.

Jak wspomniałem, książki są coraz krótsze, jednak opowiadają bardziej złożone historie, niż kiedykolwiek. Dziś pisze się w inny sposób. To oczywiste – wraz ze zmianami we współczesnym świecie idą też zmiany w odbieraniu rzeczywistości. W epoce Internetu jesteśmy nauczeni, że informacja ma być krótka, zwięzła i treściwa. Wodolejstwo przechodzi tylko w przypadkach albo dużego talentu albo olbrzymiego doświadczenia i wyczucia literackiego (casus Stephena Kinga*), pozostali muszą uczynić swoją pisaninę maksymalnie kompatybilną z umysłem czytelnika rodem z dwudziestego pierwszego wieku. Tnie się sceny zbędne, które mogłyby znużyć czy zniechęcić do lektury mniej cierpliwych czytelników. Dodatkowo wprowadza się duże ilości wątków przeplatających się wzajemnie. Do tego ciekawym trendem we współczesnej literaturze jest wstawianie opisów czynności w miejsce czasowników atrybucji dialogów (np. „- Rób swoje – Jakub odryglował drzwi.” zamiast „- Rób swoje – burknął Jakub. Podszedł do drzwi i odryglował je.”) co potrafi w znaczny sposób odchudzić książkę.

W moich rozmowach z wydawcami wyraźnie mi sugerowano, że optymalną objętością mainstreamowej książki fantastycznej jest dwanaście arkuszy literackich** czyli 300 stron. Taka liczba stron najbardziej odpowiada wydawcom, choć oczywiście im więcej, tym lepiej. Oznacza to, że piszący „po nowoczesnemu” autorzy muszą naprawdę mocno nagimnastykować, by wyrobić określoną ilość słów. Przy lapidarnej, bardziej dynamicznej formie kreowania fabuły opowieść musi być odpowiednio dłuższa, składać się z większej ilości wątków, obejmować większą ilość wydarzeń, słowem – kosztować cholernie dużo pracy. Tym, którzy psioczą na to, że w dzisiejszych czasach książki są coraz cieńsze, radzę sięgnąć po coś sprzed choćby czterdziestu lat – jak na dłoni widać, że ówczesne powieści miały na ogół o wiele mniej rozbudowane fabuły, a ich objętość była rezultatem rozwlekłego stylu.

Niewykluczone, że trend rozdmuchanych epopei powróci, gdy znów zmieni się styl życia, ale to pieśń przyszłości. W obecnych czasach mamy do czynienia z rozkwitem popkultury kompaktowej – nawet gry komputerowe, których przejście jest kwestią jednego wieczoru (sztandarowym przykładem są najnowsze odsłony serii „Call of Duty”) nie są już czymś wyjątkowym. Dostajemy coraz więcej coraz bardziej skompresowanych opowieści. A dopóki owa kompresja odbywa się bez straty jakości, dopóty możemy spać spokojnie.

__________
*który – dodajmy – jest ciekawym przypadkiem wartym oddzielnej notki. Może kiedyś.
**1 arkusz literacki = 40 tyś. znaków = jakieś 25 stron znormalizowanego druku książkowego.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...