Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tiny Toon Adventures. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tiny Toon Adventures. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 lutego 2016

Hello, nurse!

fragment grafiki autorstwa Chada McCowna, całość tutaj.

Tiny Toon Adventures było naprawdę udaną kreskówką - błyskotliwy, zabawny serial pełen popkulturowych wtrętów, znakomitych gagów i niesamowitej oprawy audiowizualnej. Stephenowi Spielbergowi było jednak mało - legendarny reżyser i producent był przekonany, że da się jeszcze lepiej, dlatego po zakończeniu produkcji Tiny Toon Adventures postanowił wyprodukować kolejną serię animacji inspirowanych klasycznymi kreskówkami Looney Tunes, tym razem jednak znacznie bardziej autonomiczną twórczo. Animaniacs miało być właśnie czymś takim. Zamiast zwartych fabularnie odcinków serial miał mieć formę zbliżoną do antologii - na przestrzeni każdego odcinka miały pojawiać się niepowiązane ze sobą serie szortów z rotacyjną obsadą i okazjonalnymi jednorazowymi eksperymentami. Zamiast postaci mocno wzorowanych na Bugsie, Daffy’m et consortes - oryginalny panteon stworzony od kompletnych podstaw, wciąż wszakże mocno w duchu kreacji Texa Avery’ego i Chucka Jonesa. Zamiast kreskówki targetowanej pod młodszego widza - familijne widowisko, przy którym znakomicie będą bawić się zarówno dzieci, ich starsze rodzeństwo oraz dorośli wyłapujący liczne subtelne żarty skierowane właśnie do nich oraz doceniający nierzadką, na ogół bardzo zjadliwą satyrę społeczną.

Serial Animaniacs wyprodukowała w większości ta sama ekipa, która zajmowała się wcześniej Tiny Toon Adventures. Na czele zespołu produkcyjnego stanął Tom Ruegger, otoczony wianuszkiem weteranów w dziedzinie animacji. I weteranek - jedną z kluczowych postaci stojących za sukcesem Animaniacs jest Sherri Stoner, prawdziwy człowiek renesansu. Nie macie pojęcia, ile rzeczy zawdzięczacie tej kobiecie. Sherri pracowała, między innymi, jako modelka animacyjna - jej zadaniem było odgrywanie zaplanowanych określonych scen tak, by animatorzy mieli na czym bazować tworząc kreskówkę. Sherri Stoner użyczała swojej mimiki i ekspresji między innymi w disnejowskich superprodukcjach, takich jak The Little Mermaid czy Beauty and the Beast - i to dzięki niej Ariel ma nawyk przygryzania dolnej wargi, a Bella odgarniania włosów, bowiem animatorzy przenieśli do filmów manieryzmy i tiki aktorki. Stoner (swoją drogą, doskonałe nazwisko!) pracowała również jako scenarzystka, producentka i aktorka dubbingowa w wielu produkcjach animowanych oraz filmowych, okazjonalnie pojawiała się również na ekranie grając jakieś drobne role w serialach telewizyjnych. Wspólnie z Deanne Oliver pracowała także nad scenariuszem do sequela Who Framed Roger Rabbit?, który niestety nigdy nie został zrealizowany (o czym już kiedyś pisałem). Obecnie pracuje (razem z Tomem Rueggerem) jako scenarzystka disnejowskiej kreskówki 7D emitowanej na Disney XD. W ogóle Stoner zasługuje na własną notkę, bo jej rola w kształtowaniu animacji lat dziewięćdziesiątych jest naprawdę olbrzymia i nie do przecenienia. Kolejną ważną postacią był Rich Arons, dyrektor animacji z imponującym dorobkiem twórczym (m.in. He-Man, animowani Ghost Busters).

Oprócz grona doświadczonych scenarzystów i scenarzystek przy Animaniacs pracowali również artyści kabaretowi (Charlie Howell, Gordon Bressack) oraz twórcy pościągani z innych kreskówek, którzy poczuli zew wolności - Animaniacs dawało im okazję do wykazania się w stopniu praktycznie niewyobrażalnym i nieporównywalnym z żadną inną kreskówką familijną. Scenarzyści dostali maksymalnie dużo swobody (co powodowało liczne spięcia z cenzorami stacji Fox, o czym później), dzięki czemu w dużym stopniu udało się odtworzyć warunki, w jakich pracowali twórcy klasycznych animacji Looney Tunes - a to właśnie Jones, Freleng i Avery wyznaczali poziom, któremu miał ambicje dorównać Spielberg ze swoim zespołem. Zachowano znane z Tiny Toon Adventures wysokie standardy animacji oraz muzyki - ponownie do produkcji ścieżki dźwiękowej serialu zaangażowano pełnowymiarową orkiestrę. W odróżnieniu od Tiny Toon jednak zaangażowano dość niewielką liczbę kompozytorów - prawdopodobnie z uwagi na oszczędność i chęć zachowania większej spójności muzycznej całego projektu.

Za ideę ikonicznych postaci serialu - Braci Warner (i siostrę!) - odpowiedzialny był ponoć sam Spielberg, który zaproponował stworzenie oddzielnego serialu z Plucky’m w roli głównej (jak pisałem przy okazji notki o Tiny Toon taki serial powstał, ale składał się głównie z przemontowanych fragmentów odcinków Tiny Toon Adventures). Tymczasem Ruegger myślał nad kreskówkowymi postaciami wzorowanymi na swoim potomstwie - trzech psotnych, zadających milion pytań na sekundę chłopcach. Połączono więc te pomysły i początkowo głównymi bohaterami Animaniacs miały być trzy kaczorki wzorowane na dziecięcej wersji Plucky’ego z Tiny Toon, po pewnym czasie zrezygnowano z tego pomysłu, uznając, że za bardzo kojarzyłoby się to z Hyziem, Dyziem i Zyziem - siostrzeńcami disnejowskiego Kaczora Donalda. Ostatecznie postaci przeprojektowano tak, by swoim wyglądem nawiązywały do tradycji animacji z lat trzydziestych - rodzeństwo wzorowane było między innymi na postaci Bosko, pierwszym prawdziwym bohaterze Looney Tunes oraz wielu innych tworzonych w tamtych czasach bohaterach. Spielberg zasugerował, by bohaterowi mieli jakieś naprawdę rozpoznawalne miano. Ruegger wziął tę poradę do serca i, zainspirowany wieżą ciśnień stojącą na terenie studia produkcyjnego, postanowił pójść na całość - zdecydował, że skoro robią kreskówkę dla koncernu Braci Warner, to niech tak właśnie nazywają się główni bohaterowie. Po skonsultowaniu tej decyzji z rodziną legendarnych producentów decyzja została klepnięta - Yakko, Wakko i Dot przyjęli nazwisko Warner. 

Przed emisją serialu doszło do zabawnej sytuacji - w celach promocyjnych umieszczono na wspomnianej już wieży ciśnień wielki balon w kształcie Yakko, najstarszego z rodzeństwa braci Warner. Zapomniano jednak poinformować o tym fakcie szefa studia, Boba Daleya. Gdy pewnego ranka Bob przybył do pracy i zobaczył gigantycznego animka umieszczonego w najbardziej widocznym punkcie studia wparował do działu produkcyjnego wrzeszcząc „Co za dowcipniś, do cholery ciężkiej, umieścił wielką Myszkę Miki na naszej wieży ciśnień?!”. Balon szybko zdjęto, a graficy koncepcyjni czym prędzej przeprojektowali Yakko i jego rodzeństwo, by w jak najmniejszym stopniu przypominało ono legendarną postać Walta Disneya. Postaci częściowo wzorowano na braciach Marx, a Wakko swój brytyjski akcent zawdzięcza inspiracjom Ringo Starrem. W toku pracy nad serialem wymyślono wiele postaci, które ostatecznie nie pojawiły się w serialu - na przykład pryncypialnego bobra, który nadzoruje budowę tamy notorycznie burzonej wskutek niekompetencji jednego z pomagierów. Albo rodzinę pcheł, która pojawiała się okazjonalnie w Tiny Toon Adventures. Albo oglądaną przez mikroskop operę mydlaną z jednokomórkowymi organizmami w rolach głównych. Albo duet szopów-włamywaczy. Słowem - pomysłów było mnóstwo, niestety jednak (a może na szczęście?) tylko część z nich mieliśmy szansę zobaczyć na telewizyjnym ekranie.

Zacznijmy więc od ikonicznego rodzeństwa braci Warner (i siostry!). Yakko, Wakko i Dot dostali zdecydowanie najwięcej czasu antenowego - od samego początku kreowani byli na głównych bohaterów i gwiazdy Animaniacs… z czym początkowo miałem pewien problem. Widzicie, siłą Looney Tunes był fakt, iż nie mieliśmy tam nigdy do czynienia z programowo ikoniczną postacią. To zawsze była antologia, gdzie popularność danego bohatera czyniła go wiodącą postacią - nie na odwrót. Może trudno Wam będzie w to uwierzyć, ale - nie licząc Bosko - pierwszą ikoną Zwariowanych Melodii był Porky. Porky’ego zastąpił Daffy, który początkowo był zaledwie epizodycznym bohaterem, dopiero gdy publika zaczęła się domagać więcej szalonego kaczora stał się gwiazdą. Bugs przez dłuższy czas był Numerem Dwa w stosunku do Daffy’ego (ciężko w to dzisiaj uwierzyć, prawda?) aż do momentu, gdy obaj wystąpili razem na ekranie. Spielberg i spółka wyraźnie mieli ambicję zrobić z rodzeństwa Yakko, Wakko i Dot nową wersję Królika Bugsa - zapominając, że Bugs nie dostał swojej pozycji w prezencie, tylko wywalczył ją sobie będąc mistrzowsko pomyślaną postacią. To mi przeszkadzało na zasadzie odwróconej psychologii - kiedy ktoś mi bardzo dobitnie sugeruje, że powinienem coś lubić, reaguję na to odruchowym backlashem. Tym bardziej, że początkowe odcinki o rodzeństwie były… średnie. Oczywiście z biegiem czasu, gdy scenarzyści ukonstytuowali określoną dynamikę i poetykę przygód braci Warner (i siostry!) zrobiło się fajniej, ale i tak segmenty o tych postaciach nigdy nie należały do moich ulubionych. Humor był na dłuższą metę dość męczący i mało kreatywny - animowana przemoc była tu zdecydowanie zbyt często prostym ordynarnym slapstickiem, a nie częścią bardziej złożonego gagu. Sytuację ratowała dość duża swoboda konstrukcyjna skeczy z rodzeństwem Warner oraz częste nawiązania do świata popkultury lat dziewięćdziesiątych i okazjonalne mocowanie się z cenzurą emitującego kreskówkę Foxa.

Kolejną serią skeczy były inspirowane filmami gangsterskimi przygody trójki gołębi mówiących z nowojorskim akcentem i mieszkających na pomniku Martina Scorsese’a. Goodfeathers podobałoby mi się zapewne znacznie bardziej, gdybym był fanem kina gangsterskiego i noir, bo odniesień do produkcji pokroju Godfathers jest tam naprawdę dużo. Niestety bardzo powtarzalny humor polegający na tym, że główni bohaterowie wdają się w bójki w znacznej mierze zabija cały potencjał. Tytułowe gołębie wzorowano na gwiazdach kina gangsterskiego - Robercie de Niro (Bobby), Joem Pesci (Pesto) i Rayu Liotta (Squit). Dla mnie jednak największą gwiazdą tej serii był pojawiający się okazjonalnie otyły, niezrozumiale mówiący gołąb Solley, będący niekwestionowanym donem gołębiej mafii, wzorowany na Marlonie Brando. Solley pojawia się zwykle na kilka sekund, z łatwością rozwiązuje problem, z jakim pierwszoplanowe trio zmagało się przez cały odcinek i z reguły kradnie dla siebie cały epizod. Szkoda, że nie pojawiał się częściej - choć pewnie wtedy jego czar dość szybko by prysnął. 

Buttons and Mindy, kolejna popularna seria wchodząca w skład antologii opowiadała o przygodach wiernego psa imieniem Buttons chroniącego malutką i nieświadomą niczego Mindy (pod którą głos podkładała znana m.in. z The Simpsons Nancy Cartwright) przed licznymi zagrożeniami świata zewnętrznego. Nieszczęsne psisko często pakuje się przez to w liczne kłopoty i pod koniec odcinka prawie zawsze dostaje srogą burę od kompletnie nieodpowiedzialnej mamy Mindy. Ta seria prawdopodobnie nigdy nie zostałaby zrealizowana, gdyby córka Spielberga nie zobaczyła jednej z grafik koncepcyjnych z Mindy i Buttonsem i nie wyraziła swojego zachwytu tymi postaciami. Szczerze pisząc - to również nie jest moja ulubiona seria. Głównie dlatego, że w znacznej mierze odtwarza formułę kreskówek z Pussyfootem i Markiem Anthonym (Looney Tunes) i robi to gorzej. Ani Mindy, ani Buttons nie mają prawie żadnej osobowości wychodzącej poza ich archetypy „wiernego psa” i „słodziutkiej kilkulatki”. Plusem jest spora kreatywność scenarzystów, którzy robili wszystko, by uatrakcyjnić wyjściową koncepcję kreskówki.

Wspaniała jest natomiast Slappy Squirrel, emerytowana animowana wiewiórka, która święciła tryumfy popularności za czasów Złotej Ery Animacji, a obecnie żyje we względnym spokoju, rzucając żarty o menopauzie, wychowując swojego siostrzeńca i narzekając na współczesne pokolenie. Początkowo kreskówka miała opowiadać o emerytowanym Screwy’m Squirrelu, postaci wymyślonej w latach czterdziestych przez Texa Avery’ego. Problem polegał na tym, że Screwy został wymyślony na potrzeby studia Metro-Goldwyn Meyer i koncern Warner Bros nie posiadał praw do wykorzystania tej postaci dlatego postanowiono stworzyć nową postać. Czemu kobietę? Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, pomysł narodził się w trakcie jednej z rozmów scenarzystów pracujących nad kreskówką, gdy Sherri Stoner wspomniała, że w swojej karierze tak często podkładała głosy pod nastolatki i ktoś rzucił coś w stylu, że Sherri mogłaby grać nastolatkę aż do pięćdziesiątki. Wtedy scenarzystka wpadła na pomysł postaci o temperamencie nastolatki i cynizmie pięćdziesięciolatki - słowem, wymyśliła Slappy Squirrel, pod którą zresztą sama (wyśmienicie!) podłożyła głos. Kreskówki o Slappy są bardzo w stylu Chucka Jonesa - mają wyraziste, błyskotliwe postaci, złożone gagi i całe mnóstwo mniej lub bardziej oczywistych odwołań do klasyki animacji. Slappy jest znakomita - lata grania animowanej postaci sprawiły, że jest ona w stanie złośliwie komentować schematy i sztampowe zachowania innych bohaterów (jak i swoje własne), a ciężki cynizm wieku średniego i bezkompromisowa złośliwość czynią ją jedną z najbardziej charyzmatycznych bohaterek i bohaterów całego serialu. Niezłą przeciwwagę stanowi jej siostrzeniec imieniem Skippy, który wprowadza do kreskówek odrobinę lżejszego tonu i jest generalnie całkiem sympatyczną postacią - szczególnie w dalszych epizodach, gdy przejmuje nieco nawyków swojej cioci. Pod Skippy’ego głos podkłada Nathan Ruegger, syn producenta Animaniacs i sprawdza się w tej roli naprawdę - przynajmniej do momentu, gdy zaczyna atakować go mutacja, co wymagało od dźwiękowców cyfrowej modyfikacji głosu Nathana (szczególnie jest to słyszalne to w filmie Wakko’s Wish). I tutaj ciekawostka, którą po prostu muszę przytoczyć. Otóż w niektórych scenach Nathan miał problemy z wiarygodnym zagraniem śmiechu swojej postaci - w takich wypadkach do studia nagraniowego zwykł wkraczać Tom Ruegger i traktować swojego syna łaskotkami do czasu, aż uzyskano pożądany efekt.

Rita and Runt, kolejny regularny segment serialu, jest z kolei… dziwną kreskówką. Nie to, że jej nie lubię, po prostu bardzo mocno wyróżnia się na tle reszty. Przede wszystkim tonem. Odcinki z duetem dwóch bezdomnych zwierzaków - nieco autystycznego (wzorowanego na Rain Manie) psa Runta i cynicznej kotki Rity - są zaskakująco melancholijne. Bardzo często niewiele jest w nich humoru, a więcej prezentacji niewesołego życia dwóch wiecznych tułaczy szukających swojego miejsca na ziemi. Swoje dodawał też fakt, że to najbardziej rozśpiewana kreskówka z cyklu Animaniacs - do roli Rity zaangażowano broadwayowską aktorkę Bernadette Peters, która swoim przecudownym głosem często wyśpiewywała chwytliwe piosenki o pieskim życiu głównych bohaterów. Chyba najpopularniejszym odcinkiem tego segmentu jest Les Miseranimals parodiujący wiadomy musical (z niemałym wkładem motywów rodem ze Sweeneya Todda). W ostatnim sezonie Animaniacs zrezygnowano z produkcji nowych odcinków tego segmentu. Peters była bardzo kosztowną aktorką (miała największą gażę wśród całej pierwszoplanowej obsady), a konieczność pisania, komponowania i nagrywania coraz to nowych piosenek - w każdym odcinku były co najmniej dwie - również przysparzała sporo kłopotów ekipie produkcyjnej. 

Kolejną regularną (acz rzadziej pojawiającą się na łamach kolejnych odcinków) serią był Hip Hippos - przygody małżeństwa zachowujących się po nowobogacku hipopotamów z wyższych sfer - gdyby wymyślono ich w czasach dzisiejszych, on byłby blogerem lajfstajlowym, a ona miałaby świra na punkcie diety bezglutenowej. Kreskówki o tych postaciach były ekstremalnie nudne, mało zabawne, z powtarzalnymi gagami odnośnie wagi obu hipopotamów… a szkoda, bo jako rasowy lewak uwielbiam żarty z tak zwanych wyższych sfer i osobiście żałuję, że scenarzyści nie wykorzystali potencjału tego pomysłu w pełnym stopniu. 

Inną interesującą kreskówką była szybko skasowana seria o postaci imieniem Minerva Mink - seksownej antropomorficznej norce, na widok której mężczyźni głupieją niczym w klasycznych animacjach Texa Avery’ego. Samej głównej bohaterce również zdarza się tracić rozum na widok jakoś wyjątkowo przystojnego ciacha, ale… tego typu humor dość szybko się nudzi. W dodatku żarty oparte na seksualności są wyjątkowo ryzykownym tematem - bardzo łatwo tu przegiąć i zboczyć w rejony rape jokes, co jest wybitnie niefajne, szczególnie w kreskówkach familijnych. Nie, spokojnie - w dwóch segmentach z Minervą w roli głównej do niczego takiego nie dochodzi i są one stosunkowo zabawne (jeśli ktoś lubi tego typu humor - fani poetyki Avery’ego będą wniebowzięci), ale cenzorzy zablokowali produkcję kolejnych epizodów. Minerva pojawiła się jeszcze w Wakko’s Wish oraz w komiksach na licencji serialu. I teraz prawdopodobnie najpoważniejsze ostrzeżenie w historii mojego bloga: NIE PRÓBUJCIE WPISYWAĆ W ŻADNĄ WYSZUKIWARKĘ FRAZY „MINERVA MINK”, SZCZEGÓLNIE NA DEVIANTARCIE. NIE BĘDZIECIE W STANIE ODZOBACZYĆ RZECZY, KTÓRYCH TAM DOŚWIADCZYCIE! Postać, której seksapil jest prymarnym źródłem humoru - na dodatek będąca antropomorficznym zwierzakiem - po prostu musiała zainspirować powstanie setek pornograficznych fanartów. Myślałem, że to Lola była w tym względzie straszna, ale w przypadku Minervy furryści zaskoczyli nawet mnie. Nie róbcie sobie tego, poważnie.

Kolejną serią jest Chicken Boo - przygody gigantycznego koguta, który próbuje udawać człowieka, na ogół z całkiem niezłym skutkiem, aż do czasu gdy jedna osoba ujawni jego prawdziwą tożsamość, a tłum zlinczuje głównego bohatera. Widziałem opinie osób lubiących ten segment za absurdalny, surrealistyczny humor, ale ja wybitnie nie lubię tego bohatera. Przede wszystkim jest on kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek osobowości, jego motywy jego pragnienia bycia człowiekiem nigdy nie są ujawnione, a na dodatek jest niemy i ma duże, czarne, puste oczy, które robią zdecydowanie ciarkogenne wrażenie. Trochę bałem się tej postaci za dzieciaka, a i dzisiaj jakoś nieswojo czuję się oglądając kreskówki z jej udziałem. 

Poza wymienionymi wyżej segmentami mieliśmy również kilka pomniejszych serii skeczy z powracającymi postaciami. By wymienić najważniejsze - Katie Kaboom opowiada o nastolatce obdarzonej dosłownie wybuchowym temperamentem (wzorowanej na pasierbicy jednego ze scenarzystów), Mime Time to krótkie skecze z mimem prezentującym różne rzeczy, które niespodziewanie okazują się realne (i na ogół krzywdzą go w dość bolesny sposób), Good Idea, Bad Idea prezentujący akceptowalne i nieakceptowalne społecznie zachowania (te drugie bywają absurdalnie oderwane od rzeczywistości), Randy Beaman (mały chłopiec imieniem Colin opowiada krótkie anegdoty z życia swojego kolegi Randy’ego) i parę innych. Czasami pojawiały się również kompletnie autonomiczne segmenty opowiadające o doraźnie wymyślonych bohaterach bez intencji zmieniania ich w regularne serie. Jakość tych „jednostrzałów” była różna - żaden z nich nie zapadł mi w pamięć jakoś szczególnie, ale też nie zaniżały ogólnego poziomu serialu.

Co sprawiło, że Animaniacs stał się kultową produkcją - pewnym niedoścignionym magnum opus w kwestii animacji dla dużych i małych? Przede wszystkim bardzo wysokie standardy produkcyjne - ten serial brzmi i wygląda tak, jak żaden przed nim i żaden po nim. Jednak wysoka jakościowo oprawa audiowizualna to zaledwie jedna ze składowych, prawdopodobnie wcale nie najważniejsza. Kluczowym czynnikiem, według mnie, było danie wolnej ręki grupie naprawdę pomysłowych, kreatywnych osób, które znakomicie wykorzystały unikalną szansę zrobienia czegoś fajnego. Mimo problemów z cenzurą scenarzyści mogli pozwolić sobie na sporą dawkę ciętego humoru skierowanego zarówno do dzieciaków jak i rodziców towarzyszących im w seansach. Legendarne już „fingerprints” to jedynie wierzchołek góry lodowej - satyra w Animaniacs często dotykała kondycji społeczeństwa, dopuszczalnych norm moralnych, miałkości kultury popularnej lat dziewięćdziesiątych, a nawet współczesnej polityki. Była w tym duża odwaga, ale też dużo wyczucia, dzięki czemu powstał unikalny serial familijny. I tak - wiem, że w serialu pojawiła się parodia Power Rangers. Wiem również, że muszę o tym napisać, ponieważ jeśli tego nie zrobię ludzie w komentarzach pod notką na pewno będą mnie o tym informować. No więc napisałem - zadowoleni?

Animaniacs liczył sobie dziewięćdziesiąt dziewięć odcinków - Fox miał tyle wiary w Spielberga i jego zespół, że zamówił sześćdziesiąt pięć odcinków pierwszego sezonu właściwie od razu. Serial odniósł olbrzymią popularność, między innymi dlatego, że emitowany był w ogólnokrajowej telewizji, a nie na którymś z tematycznych kanałów stacji kablowej, gdzie raczej nie zgromadziłby tak licznej grupy dorosłych fanów. Po tym okresie zamówiono kolejny sezon (trzynaście odcinków), jednak po pewnym czasie Animaniacs przeniesiono do kanału Kids’ WB, co okazało się strzałem w stopę, bo przez tę decyzję spora część dorosłych widzów porzuciła/straciła kontakt z serialem, co przełożyło się na niższą oglądalność i ostatecznie doprowadziło do zakończenia produkcji. Nieformalnym setnym epizodem był film pełnometrażowy zatytułowany Wakko’s Wish, który początkowo miał trafić do kin, ale z powodu niezrozumiałej dla mnie decyzji producentów wylądował od razu na kasetach video. 

Strasznie podobały mi się cameos dawno zapomnianych postaci ze stajni Looney Tunes. Tropienie kolejnych występów gościnnych stanowiło dla mnie olbrzymią zabawę - Dover Boys w jednym z odcinków o Slappy? Szeregowy Snafu migający gdzieś w tle? Buddy będący kluczową postacią benefisu braci Warner (i siostry!)? Wiem, że dla większości widzów tego typu rzeczy są zaledwie ciekawostką, ale dla mnie do dowód na to, że twórcy Animaniacs naprawdę chcieli odtworzyć ducha pionierskich kreskówek ze stajni Warner Bros. I muszę napisać, że im się udało, bo po dwudziestu latach ten serial wciąż ogląda się znakomicie, gagi nie straciły prawie nic ze swojej jadowitości, poetyka wciąż pozostaje zachwycająca. I myślę, że za kolejne dwadzieścia lat nic się nie zmieni. Szkoda jedynie, że dziś ten serial pozostaje w znacznej mierze zapomniany - nie licząc kilku powtórek na amerykańskich kanałach dziecięcych z tymi postaciami absolutnie nic się nie dzieje. Chociaż może to i dobrze - po tym, co z postacią Bugsa zrobiono w najnowszej kreskówce dedykowanej temu bohaterowi powinienem raczej się cieszyć, że - póki co - nikt nie wpadł na pomysł psucia tych postaci.

Być może zwróciliście i zwróciłyście uwagę na fakt, że przez całą tę notkę ani razu nie wspomniałem o zdecydowanie najpopularniejszym segmencie Animaniacs czyli Pinky and the Brain. Bez obaw - uznałem, że te postaci zasługują na oddzielną blognotkę z serii archeologii popkulturowej. I to właśnie tym będę się zajmował w następnej kolejności. Choć pewnie nie od razu, nie ukrywam, że jestem już odrobinę zmęczony tym tematem - ale prędzej czy później na pewno ukaże się na moim blogu obszerna notka poświęcona dwóm laboratoryjnym myszom, które próbują przejąć władzę nad światem.

wtorek, 2 lutego 2016

They're tiny, they're toony...

fragment grafiki autorstwa Christophera Reaveya, całość tutaj.

Zamarzyło mi się napisanie notki o serialu Pinky & The Brain - jednej z najbardziej błyskotliwych animacji z lat dziewięćdziesiątych, w dodatku pośrednio powiązanych z moimi ukochanymi Looney Tunes. Przystąpiłem więc do wstępnego researchu i… Znacie to uczucie, gdy uparcie próbujecie wyciągnąć luźną nitkę z rękawa i po pewnym czasie orientujecie się, że spruliście sobie połowę swetra? Właśnie doświadczyłem czegoś bardzo podobnego. No bo tak - nie sposób napisać artykułu o Pinky & The Brain bez wyjaśnienia, skąd wziął się ten duet białych myszy usiłujących zdobyć władzę nad światem. A wziął się z animowanej antologii Animaniacs, która stanowi na tyle pasjonujący temat, że trudno byłoby mi się przy nim zatrzymać na poziomie telegraficznego skrótu. Żeby jednak napisać notkę o Animaniacs musiałbym wcześniej przybliżyć historię serialu Tiny Toon Adventures, bez którego Animaniacs nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Wszystko to jest ze sobą na tyle ściśle połączone, że pisanie o Pinky & The Brain byłoby budowaniem domu zaczynając od komina.

Oczywiście to jeszcze nie koniec - Tiny Toon Adventures również nie powstał w próżni. Żeby wyjaśnić genezę tej kultowej kreskówki musimy cofnąć się do ponurych czasów Mrocznej Ery Animacji, która rozpoczęła się pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku. Spowodowało ją kilka nakładających się na siebie czynników, z których najważniejszym było bankructwo największych studiów animacyjnych poprzedzone paroletnią agonią. To było straszne - twórcy animacji błąkali się od studia do studia, budżety na kolejne produkcje leciały w dół na łeb, na szyję, a takie warunki bynajmniej nie sprzyjały tworzeniu wysokiej jakości kreskówek… kreskówki zostały wygnane z sal kinowych do telewizji, która nie była w stanie zapewnić im tyle samo troski. Tryumfy święciły więc seriale silnie korzystające z limitowanej animacji (po co animować bohaterowi całą twarz, skoro można tylko usta?), w dodatku ich produkcja musiała być przystosowana do sezonowego cyklu emisyjnego stacji telewizyjnych, co wymuszało duży pośpiech w ich produkcji. Jakby tego było mało organizacje rodzicielskie zaczęły wywierać presję na producentach, by animacje były bezpieczne dla dzieci, posiadały morał, wyrugowane zostały z przemocy i tak dalej. Co z tego wynikło - wszyscy doskonale wiemy. Animacje z błyskotliwej rozrywki „dla każdego” stały się czymś w rodzaju fabularyzowanych spotów reklamowych promujących nowe zabawki dla dzieci, emitowanych w niedzielne poranki. Jasne, mieliśmy początek animowanych sitcomów w postaci sukcesów seriali Flinstones i Jetsones - produkcje ze stajni Hanna-Barbera wbrew pozorom odegrały w tym okresie kluczową rolę w utrzymaniu witalności tego medium - ale generalnie panowała potężna stagnacja (jeśli nie degeneracja) w tym segmencie.

Sytuacja zaczęła zmieniać się dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy - w bardzo krótkim przedziale czasu - dostaliśmy dwie niezwykle popularne produkcje animowane: The Little Mermaid oraz Who Framed Roger Rabbit?. Komercyjny sukces obu tych filmów sprawił, że producenci zaczęli na nowo interesować się tym gatunkiem, który - należycie potraktowany - okazał się zaskakująco dochodowym interesem. Jednym z nich był Steven Spielberg, którego, mam nadzieję, nikomu przedstawiać nie muszę. Spielberg zainteresował się klasycznymi bohaterami animacji w czasie pracy nad  Who Framed Roger Rabbit? - to właśnie dzięki licznym koneksjom reżysera Jurassic Parku otrzymaliśmy unikalną szansę na zobaczenie postaci Disneya, Warner Bros, MGM i wielu innych konkurujących ze sobą studiów na jednym ekranie. W 1989 roku weteran studia Hanna-Barbera Tom Ruegger, podówczas pracujący dla Warner Bros. Animation nawiązał współpracę ze Spielbergiem i jego studiem Amblin Partners celem stworzenia nowej animacji. Na pomysł wpadł ponoć Terry Semel, ówczesny producent wykonawczy Warner Bros, który chciał w ten sposób tchnąć nieco życia w skostniałą dywizję animacyjną koncernu Braci Warner. Początkowo Tiny Toon Adventures miało być filmem pełnometrażowym, który miał przedstawiać losy młodszych wersji klasycznych postaci Looney Tunes. Spielberg zawetował ten pomysł - chciał przyłożyć rękę do czegoś nowego, a nie odtwarzać stare pomysły. Stanęło więc na kompromisie - bohaterowie Tiny Toon Adventures o ile byli mocno wzorowani na Bugsie, Daffy’m et consortes, o tyle na ogół stanowili autonomiczne postaci. Pomysł na film ostatecznie ewoluował do postaci serialu telewizyjnego.

A był to serial, jak na tamte czasy, zaiste niezwykły. Nie z powodu bazowych założeń - małoletnie wersje ikonicznych postaci były wówczas dość mocno eksploatowanym motywem, robiły to i Muppety, i Tom i Jerry i nawet Flinstonowie. Prawdziwym przełomem była naprawdę wysoka jakość produkcji. Każdy odcinek Tiny Toon Adventures zawierał w sobie 25 000 klatek, w czasie gdy standardem było 10 000 klatek na jeden standardowy, dwudziestominutowy odcinek. Prosty rachunek pokazuje nam, że na jedną sekundę Tiny Toon przypadało ponad dwadzieścia klatek, w czasie gdy większość innych animacji operowała w granicach ośmiu. To naprawdę było widać i w porównaniu z TTA większość animowanych seriali z tamtego okresu wyglądała biednie. Oczywiście, żeby utrzymać odpowiednie tempo produkcji kilka studiów pracowało nad odcinkami symultanicznie - ogarnięcie wszystkiego przez jeden zespół animacyjny przy tak wysokiej jakości produkcji było zwyczajnie niemożliwe. W szczytowym okresie aż sześć różnych, rozrzuconych po całym świecie zespołów równolegle pracowało nad poszczególnymi sekwencjami. Dzieciaki oglądające na smużących ekranach telewizorów każdego tygodnia nowy odcinek prawdopodobnie nie widziały większej różnicy, ale na binge-watchu wybranych epizodów od razu rzuca się w oczy pewna rozbieżność w stylu i dynamice animacji. Po pierwszym sezonie jedna z ekip - kanadyjskie studio Kennedy Cartoons - odpadło z projektu wskutek zbyt niskiej jakości tworzonego materiału. 

Nim wyłoniono obsadę, Andrea Romano, reżyserka dźwięku, przesłuchała tysiąc dwieście aktorów i aktorek dubbingowych. Co ciekawe - i unikalne nawet dzisiaj - do zaaranżowania ścieżki dźwiękowej Tiny Toon Adventures zatrudniono prawdziwą orkiestrę. Warner Bros. początkowo nie chciało przystać na tak duży wydatek, ale Spielberg był nieugięty - jego ambicją było osiągnięcie standardów produkcyjnych porównywalnych do tych, którymi na początku lat pięćdziesiątych zeszłego stulecia cieszyli się Chuck Jones, Friz Freleng i Bob Clampett. I wiecie co? Do pewnego stopnia naprawdę mu się udało. Determinacja reżysera Indiany Jonesa sprawiła, że ekipa pracująca nad serialem miała naprawdę dużą swobodę twórczą i nie mniejsze środki do realizacji swoich pomysłów. Dzięki temu serial, choć operował dynamiką i estetyką typową dla programów dla dzieci, nie był bynajmniej pozbawiony elementów, którymi mogli cieszyć się także dorośli. Tiny Toon Adventures nigdy nie stroniło od nawiązań do kultury popularnej, komentarzy społecznych czy parodiowania innych programów.

Dla mnie, jako fanboja klasycznych animacji WB, największą rozkoszą były częste-gęste występy gościnne bohaterów ze stajni Looney Tunes - nie tylko tych najpopularniejszych, ale również częściowo zapomnianych, jak choćby para myszy Hubie i Bertie. Oczywiście mnie najbardziej ujęło przypomnienie Bosko i Honey, pierwszej pary regularnych bohaterów Looney Tunes - był to odcinek zatytułowany Fields of Honey, niesamowicie ujmujący kawałek animacji pokazujący, jak wiele szacunku i miłości do rodziny Looney Tunes mieli twórcy Tiny Toon Adventures. Nawiązań do klasycznych animacji Avery’ego i Jonesa jest zresztą w tej produkcji zatrzęsienie i dla kogoś, kto siedzi po uszy w tym temacie (czytaj: dla mnie) wyłapywanie wszelkich smaczków to przyjemność sama w sobie.

Ostatecznie serial przetrwał przez trzy sezony, po czym został, zastąpiony przez Animaniacs. Wcześniej jednak wydał na świat jeden spin-off The Plucky Duck Show w którym prezentowano wykrojone z serii macierzystej segmenty skupiające się na tytułowym kaczorku (plus bodaj jeden oryginalny odcinek stworzony specjalnie na potrzeby spin-offu), dwa odcinki specjalne, jeden długometrażowy film animowany oraz klika naprawdę niezłych gier video od Konami. Serial miał przyzwoitą oglądalność, a jego popularność daleka była od wyczerpania się, został więc zakończony najprawdopodobniej ze względu na Animaniacs, który miał w jeszcze większym stopniu inspirować się klasykami Looney Tunes, ale równocześnie być czymś znacznie bardziej autonomicznym twórczo. Czy i jak to wyszło - opowiem następnym razem.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...