Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fringe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fringe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 grudnia 2012

Sensacje XX wieku

fragment grafiki autorstwa Johna Cassadaya, całość tutaj.
Kiedy jakaś nieobyta z komiksami osoba pyta mnie, co bym jej polecił na rozpoczęcie przygody z obrazkowym medium, zastrzegając wszakże, że chce coś ambitnego, a nie jakichś gości w rajtuzach, ale też nic za bardzo hardkorowego, żeby dało się czytać i rozumieć, o co tam biega, odruchowo odpowiadam – Sandman. I chyba nie ja jeden. Powodów jest mnóstwo. Bo to Neil Gaiman, czyli scenarzysta komiksowy kojarzony poza środowiskowym gettem bardziej, niż jakikolwiek inny w historii tego medium. Bo to komiks przyjemny, szybko się czytający i znakomicie udający dzieło sztuki. Bo ilość postmodernistycznych wtrętów, motywów i nawiązań z pewnością łechce ego każdego domorosłego intelektualisty.

Tak, wiem – Sandman jest dziełem sztuki. Taka jest opinia obiegowa i nie ma co się z nią kłócić, żeby przypadkiem nie narazić się na powarkiwania fanów i fanek Gaimana. Spokojnie, ja też uwielbiam Sandmana, też jestem zdania, że to rzecz niecodzienna, pasjonująca i zdecydowanie godna polecenia, ale zarazem nieco zbyt ordynarna i łopatologiczna – jakby autor nie mógł się powstrzymać i co kilka, kilkanaście stron musiał wyskoczyć z czymś w stylu „Patrzcie, jaki jestem fajny, czytałem Miltona!”. Dzieło Gaimana zawsze wydawało mi się nieco nazbyt przeładowane niewspółgrającymi ze sobą nawiązaniami, przez co cierpiała nieco konstrukcja fabularna całości, stanowiąca w istocie pretekst do kolejnych popisów erudycji i oczytania scenarzysty. Dla mnie to raczej intelektualna masturbacja, niż coś, co trzeba chwalić i podziwiać, ale i tak Sandmana bardzo lubię i nawet w najśmielszych snach nie ważyłbym się choćby pomyśleć o nazwaniu go miernym komiksem.

Może wychodzi tu moja irracjonalna nieco niechęć wobec Neila Gaimana, ale złośliwie mógłbym stwierdzić, że Sandman to właściwie jeden wielki überfanfik posklejany z dzieł Szekspira, Homera i mitów maści wszelakiej, od greckich, przez arabskie, aż po japońskie. Fakt, dokonano tego w sposób inteligentny i spektakularny, ale cały ten rozmach szybko zaczyna męczyć i stawać się dość fasadowym. Często zarzucam Gaimanowi, że po Sandmanie każde jego dzieło jest irytująco wtórne – ale też sam Sandman był wtórny, tyle tylko, że wobec całej historii kultury ludzkiej i to w rozpaczliwie łopatologiczny sposób (bo ten zarzut można postawić właściwie każdemu współczesnemu tekstowi kultury – błogosławieństwo/przekleństwo [niepotrzebne skreślić] postmodernizmu). Gaiman po Sandmanie to albo wyjątkowo udane fanfiki (Sherlock Holmes, Doctor Who) albo wyjątkowo nieudane próby stworzenia czegoś bardziej autonomicznego twórczo (Mirrormask).

Mógłbym tak jeszcze długo, ale nie o Gaimanie chciałem dzisiaj pisać (a wyzłośliwiam się, bo mam akurat paskudny humor). Całe zamieszanie idzie o to, że istnieje seria komiksowa, która – podobnie jak Sandman – stanowi w istocie postmodernistyczny kolaż motywów i archetypów, podobnie jak Sandman jest dziełem nad wyraz nietuzinkowym, inteligentnym i przemyślanym, podobnie jak Sandman powinna też znajdować się na półce każdego szanującego się zjadacza tej „lepszej” kultury popularnej. Od Sandmana różni ją jednak pewien ważny szczegół – jest ciekawsza. I to znacznie. Powiem więcej – nawet biorąc poprawkę na moją niechęć do Neila Gaimana, komiks, o jakim mam zamiar rozpisać się tu niemożebnie stanowi dzieło lepsze, daleko bardziej spójne konceptualnie (bo, nie oszukujmy się, o Sandmanie napisać można mnóstwo dobrych rzeczy, ale na pewno nie to, że jest spójny) i znacznie mniej pretensjonalne. Zainteresowani? No to jedziemy.

Fundacja Planetary, o której opowiada seria komiksowa pod tym samym tytułem, to organizacja enigmatycznie określająca się mianem archeologów niemożliwości (archaeologists of the impossible), zajmująca się odkrywaniem oraz zabezpieczaniem artefaktów przeważnie pozaziemskiego pochodzenia, których technologia najczęściej przekracza zrozumienie tradycyjnie pojmowanej nauki. Trzonem fundacji jest trójka głównych funkcjonariuszy terenowych zajmujących się odnajdywaniem i zabezpieczaniem artefaktów. Na pierwszy rzut oka niedaleko więc ekipie Planetary do wydziału Fringe z popularnego, niestety anulowanego już serialu telewizyjnego. Jest to jednak tylko pozór, bo sama konstrukcja komiksu, jak i bohaterów w nim występujących to coś niepomiernie bardziej złożonego.

Bo widzicie – Warren Ellis, autor scenariusza Planetary, miał na ten komiks pomysł. I to genialny pomysł. Cała zabawa z tymi artefaktami i złowrogą tajemniczą organizacją w tle jest w istocie fabularną kroniką archetypów popkulturowych dwudziestego wieku. Głównym bohaterem komiksu jest niejaki Elijah Snow, będący tak zwanym dzieckiem stulecia – urodzonym 1 stycznia 1900 roku człowiekiem obdarzonym długowiecznością i nadprzyrodzonymi umiejętnościami. Poznajemy go, gdy, niczym swój biblijny imiennik (zbieżność z pewnością nieprzypadkowa) przebywa na pustkowiu, w knajpie położonej pośrodku wielkiego nigdzie, sącząc paskudną kawę i wysłuchując złośliwości zgryźliwej ekspedientki. Odnajduje go tam agentka Planetary, Jakita Wagner, która proponuje wiekowemu już (akcja komiksu rozgrywa się na przełomie tysiącleci) bohaterowi pracę w fundacji. We trójkę – Jakicie i Elijahowi towarzyszy bowiem zahukany i nieco oderwany od rzeczywistości Drummer, młody człowiek, którego mózg w pewnym stopniu funkcjonuje w czystej przestrzeni informacyjnej – odnajdują kolejne zapomniane przez bogów i ludzi artefakty. W międzyczasie Elijah orientuje się, że coś w organizacji, do jakiej przystąpił jest bardzo nie tak, piętrzące się tajemnice zaczynają go irytować, zaś do akcji wkracza złowroga organizacja zwana Czwórką – i w pewnym momencie okazuje się, że prawie nic nie jest takie, jakim się wydaje, zaś pozornie niepowiązane ze sobą sprawy są w istocie elementami misternej układanki.

Sensacyjno-fantastyczny rys fabularny może się znamionować coś stosunkowo oklepanego i nieoryginalnego – ale diabeł tkwi w szczegółach. Niemal każdy z dwudziestu siedmiu zeszytów serii obraca się wokół jakiegoś popkulturowego archetypu. Mamy zatem szpiegowsko-sensacyjną opowieść bondowską, powieść groszową, westernową retrospekcję, opowieść o duchach, moebiusowką impresję kosmiczną, historię rodem z Domu latających sztyletów… Ellis, bawiąc się motywami, składa z nich przemyślaną i precyzyjną fabułę, która zaskakuje, zachwyca i nie pozostawia obojętnym. Właściwie każdy dwudziestowieczny trend popkulturowy został przez scenarzystę w jakiś sposób wykorzystany w opowieści. Co interesujące – historia nie stała się przez to chaotyczną zbieraniną kompletnie niepasujących do siebie elementów, a pozostała niesamowicie intrygującą opowieścią w najlepszym, dynamicznym, ale i bardzo przejmującym stylu.

Wiele w tym komiksie miłości – miłości do komiksowego medium. Planetary, mimo wysokich ambicji, wciąż pozostaje komiksem do samego szpiku swoich paneli i dymków. Złowroga Czwórka to oczywiście wykrzywiony mit marvelowskiej Fantastic Four (ale tylko na jednym z poziomów interpretacji – dla mnie The Four rodem z Planetary to Czterej Jeźdźcy Apokalipsy), w tle przewijają się też, odpowiednio zremiksowane, mity Green Lanterna, Hulka, Thora, Novy, Captaina Marvela i Wonder Woman. Nie dość na tym – Ellis nie waha się remiksować remiksów i prezentuje nam własną wersję Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Podczas gdy Neil Gaiman dwoił się i troił, by jego dzieło ani na moment nie przestawało wyglądać niczym ewidentne dzieło sztuki, Ellis uznał, że niczego nikomu nie musi udowadniać. Jego Planetary to nie powieść graficzna – to komiks. Ambitny jak diabli, niesamowicie erudycyjny i inteligentny – ale od pierwszej do ostatniej strony pozostaje po prostu komiksem, z całym dobrodziejstwem inwentarza, jaki narósł wokół tego medium przez te wszystkie lata. I chwała mu za to, bo – jak już nadmieniłem wyżej – uniknął dzięki temu sandmanowskiego pretensjonalizmu. A i na tym nie koniec, bo jeden z numerów w całości poświęcony jest przemianom amerykańskiego rynku komiksowego w latach osiemdziesiątych. Zeszyt ów jest na tyle ciekawy, że pozwolę sobie napisać tu o nim coś więcej. Chodzi mi tu o siódmy numer serii, którego okładka wystylizowana jest na podobieństwo tych z Sandmana (patrz wyżej).

Fabuła komiksu rozgrywa się w Londynie, gdzie ekipa fundacji przybyła w celu uczczenia pamięci niedawno zmarłego Jacka Cartera, agenta Planetary zajmującego się sprawami okultystycznymi. Na pogrzebie spotykają groteskową grupę brytyjskich superbohaterów (oraz dwójkę gotów wyglądających toczka w toczkę jak Morfeusz i Śmierć z gaimanowskiej epopei). Jakita przywołuje ponury okres Wielkiej Brytanii, gdy żelazną ręką rządziła Margaret Thatcher, konkludując, że ta grupka osobników z nadprzyrodzonymi mocami to rezultat tej właśnie chorej władzy. Po zakończeniu ceremonii Jakita opowiada Elijahowi o Carterze, który okazuje się być popkulturowym bratem bliźniakiem Johna Constantine’a. Następnie bohaterowie udają się na miejsce zbrodni, by rozwikłać zagadkę śmierci Jacka Cartera. Tam spotykają mężczyznę w stereotypowym stroju superbohatera z peleryną i rajtuzami. Dowiedziawszy się, że Carter najprawdopodobniej upozorował własny zgon, superbohater wpada w szał – w emocjonalnej przemowie oskarża Cartera o zniszczenie mu życia poprzez wyjawienie prawdziwej genezy jego nadludzkich umiejętności. Okazało się bowiem, że mężczyzna swoich mocy nie uzyskał, jak wcześniej mniemał, na wskutek eksperymentu naukowego, a został wyklonowany z DNA aryjskich atletów i karłów, będących seksualnymi niewolnikami Adolfa Hitlera (!). W końcu na miejscu pojawia się sam Jack Carter i eliminuje znajdującego się na skraju załamania nerwowego superbohatera. Następnie informuje osłupiałych członków Planetary, że upozorował własną śmierć właśnie po to, by pozbyć się chcącego go zabić jegomościa. Carter odmienił też swój image – po zgoleniu włosów i zarzuceniu na gołą klatkę piersiową skórzanej kurtki wygląda teraz niemal identycznie jak Spider Jerusalem, główny bohater obrazoburczego komiksu Transmetropolitan, też zresztą autorstwa Ellisa. Odmieniony Carter odchodzi, ze słowami, że najwyższy czas zerwać z przeszłością i przestać być w końcu anachronizmem rodem z lat osiemdziesiątych.

Nieznającym historii amerykańskiego komiksu osobom ta fabułka może się wydawać mocno surrealistyczną odskocznią od głównego wątku, jednak dla koneserów to prawdziwa perełka. Kluczem do zrozumienia są tu właśnie przemiany rynku komiksowego ostatnich trzydziestu lat. W latach osiemdziesiątych, kiedy komiksowy mainstream superbohaterski znajdował się w kryzysie, nastąpił szturm brytyjskich scenarzystów na amerykański rynek komiksowy. Scenarzyści pokroju Neila Gaimana, Allana Moore’a czy Garha Ennisa zaistnieli w świadomości jankeskich czytelników komiksowych, w znacznym stopniu zmieniając obraz medium. Narzucony przez Wyspiarzy trend sprawił, że przeżywane przez superbohaterów przygody stały się mroczniejsze, bardziej kameralne, skupione na emocjach, nie zaś wybuchach czy wojnach z potworami. Dokonała się dekonstrukcja mitu „boskości” superherosów, zaczęli mieć oni problemy natury emocjonalnej, seksualnej czy światopoglądowej, kokon doskonałości nadludzi został rozdarty. Ellis stawia w tym numerze tezę, że działo się tak między innymi ze względu na thatcheryzm, który w taki, a nie inny sposób ukształtował brytyjskich scenarzystów tego okresu.

Brytyjczycy nieodwracalnie zmienili amerykański mainstream superbohaterski, fundując mu przyspieszony kurs dorastania, co nie spodobało się każdemu – patrz załamany psychicznie superbohater polujący na Cartera, który jest tutaj symbolem utraconej superbohaterskiej niewinności. Oskarżanie Jacka Cartera o ujawnienie traumatycznej genezy jest oczywiście metaforą „przepisywania” klasycznych originów superbohaterów na bardziej mroczne i naturalistyczne, oraz wikłanie ich w czysto ludzkie problemy tożsamościowe, seksualne i tak dalej. Ellis wprawdzie robi to w sposób przesadzony i groteskowy, ale też nie sposób odnieść wrażenia, że w jakimś stopniu ci „nowi”, mroczni bohaterowie byli równie przerysowani, co ci starzy, infantylni, walczący z kosmitami i noszący niebieskie rajtuzy z różowymi majtkami na wierzchu i żółtą pelerynką. Jak zauważa Elijah, bohaterowie z lat osiemdziesiątych wyglądają śmiesznie, na co Jakita przytomnie odpowiada: „A co nie wygląda śmiesznie po dziesięciu latach?”.

W końcu superbohater ginie z rąk Cartera – co jest symbolem nieuniknionego przejścia rynku komiksowego z lat niewinności do mrocznej epoki. Chwilę przed śmiercią peleryniarz wrzeszczy: „Jeśli mnie nie chcieliście, trzeba było mnie zignorować!”, co może być głosami konserwatywnych fanów komiksu, by nie kaleczyć niewinnych, klasycznych postaci ze Złotej i Srebrnej Ery zmienionymi originami. Najciekawszy jest jednak ostatni fragment, gdy widzimy odmienionego Cartera, który z Constantine’a ewoluował w Spidera Jerusalem, oświadczając, że nie można bez przerwy stać w miejscu. Zeszyt ów powstał w 2000 roku i nietrudno tu dostrzec pewnej krytyki rynku komiksowego lat zerowych. Ellis zdaje się mówić – znowu stoimy w miejscu. Bohaterowie lat osiemdziesiątych też są już anachronizmem, czekają na nas nowe tematy, nowe wyzwania, nowe dylematy do poruszania. I lepiej, żebyśmy szybko się w tym połapali, zanim sami staniemy się takimi groteskowymi skansenami jak peleryniarze, których przemocą trzeba dostosowywać do nowych czasów (albo powystrzelać, jeśli będzie to niewykonalne). To dlatego komiksowy symbol lat osiemdziesiątych (Constantine) zmienia się w komiksowy symbol lat dziewięćdziesiątych (Jerusalem). Aż zżera mnie ciekawość, jak dziś, po przeszło dekadzie od tego komiksu, Ellis patrzy na ewolucję rynku komiksowego, który znowu ugrzązł w kryzysie braku ciekawych postaci i ciekawych historii oraz groteskowemu skomercjalizowaniu.

Cztery akapity zajęło mi nakreślenie dylematów poruszanych na przestrzeni jednego zeszytu – wyobraźcie więc sobie, że każdy z dwudziestu sześciu pozostałych mógłbym opisać równie rozlegle, bo każdy w pewien sposób dokonuje swoistej dekonstrukcji i/albo krytyki archetypu, nie tracąc jednak spójności opowieści. Mało tego – swoim zwyczajem (widać co choćby w wydanym w Polsce niedawno Iron Man: Extremis tegoż scenarzysty) wplątuje w swoją fabułę egzotyczne teorie naukowe, których wyraźnie jest pasjonatem. Koncepcja wieloświata (multiversum), wokół której obraca się cały komiks to dopiero początek, scenarzysta z werwą i polotem przeplata metafizykę i naukę, suto doprawiając nimi popkulturę, dzięki czemu stworzył coś, co można opisać chyba tylko nazwą mojego skromnego bloga. Tak, moje drogie i moi drodzy, Planetary to mistycyzm popkulturowy może nie w najczystszej postaci, ale w na tyle czystej i zachwycającej, by zasługiwał na honorowe, zaszczytne miejsce w loży.

Zaręczam, że każdy znajdzie w tym komiksie coś dla siebie. Fani Sherlocka Holmesa zapieją ze szczęścia, widząc go w jednym z numerów, gdzie w jego rozmowie z Elijahem aż roi się do nawiązań jego mitologii i oczek puszczonych fanom brytyjskiego detektywa. Miłośnicy Julesa Verne będą mieli istną ucztę w osiemnastym numerze, gdzie widzimy hołd złożony powieści Z Ziemi na Księżyc. Fani komiksu superbohaterskiego właściwie co chwila raczeni będą intertekstualnymi nawiązaniami. Zaś fani dobrych historii z przemyślaną od początku do końca, konsekwentnie poprowadzoną inteligentną fabułą łykną wszystko za jednym zamachem. Ja łyknąłem. Z zachwytem.

Olbrzymia w tym zasługa rysownika serii, Johna Cassadaya, którego kojarzyć możecie z wydanego w naszym kraju Astonishing X-Men. Tu też doskonale widać bezpretensjonalność Planetary, bowiem artysta operuje czystą, gładką, realistyczną kreską rodem z najznamienitszych mainstreamowych komiksów superbohaterskich. Żeby nie było – lubię się od czasu do czasu „katować” artystycznymi bazgrołami Sama Keitha i nie mam nic do bardziej symbolicznej stylistyki, ale dzięki głaszczącej oko estetyce Cassadaya Planetary czyta się po prostu przyjemnie. Tym bardziej, że rysownik nie boi się eksperymentów, niekiedy stylizując swoją kreskę tak, by bardziej odpowiadała ona opowiadanej właśnie historii. Na szczęście robi to umiejętnie i z wyczuciem, przez co komiks ani na moment nie traci spójności graficznej.

Nie sposób nie wspomnieć też o kolorystce Laurze Martin, która z numeru na numer coraz lepiej operuje barwami, dzięki czemu w dalszych partiach możemy podziwiać naprawdę imponujące kolory nadające całości niesamowitego klimatu. Martin doskonale zdawała sobie sprawę, że utrzymywanie komiksu w ciemnej, stonowanej palecie mogłoby niepotrzebnie uczynić jego wydźwięk zbyt ponurym i pesymistycznym, dlatego też od samego początku raczy nas ciepłymi, nasyconymi kolorami, oddalając ryzyko przesadnego mroku i związanej z nim pompatyczności. Dzięki niej oglądanie ilustracji w tej serii przypomina spacer po parku w czasie słonecznego popołudnia. I jest równi jak taki spacer przyjemne.

W komiksie ważną rolę pełnią tak zwane dzienniki planetarne – kompedia, w których jeden z bohaterów opisuje wszelkie nadprzyrodzone zjawiska i artefakty zaobserwowane w danym roku. Komiks Planetary jest takim właśnie dziennikiem – tyle tylko, że gromadzi między swoimi okładkami dziwności z całego stulecia. Najbardziej zadziwiające owoce ludzkiej wyobraźni i kreatywności ostatnich stu lat w jednym miejscu. Jeśli kogoś to nie zachęciło, to już naprawdę nie wiem, jak jeszcze mógłbym zaanonsować ten komiks. Kiedy ktoś spyta mnie, jaki komiks poleciłbym mu na sam początek przygody z tym medium, zduszę odruchowego Sandmana cisnącego mi się na usta i powiem Planetary. I myślę, że zrobi tak każdy, kto też sięgnie po tę serię.

niedziela, 6 maja 2012

Out of Fringe

http://desmond.imageshack.us/Himg708/scaled.php?server=708&filename=oliviadunhambytallychyc.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Natalie Nourigat, całość tutaj.

Nim przejdę do właściwej części notki, obowiązkowo muszę przestrzec czytelników przed bardzo mocnymi spoilerami dotyczącymi serialu Fringe, szczególnie sezonu czwartego. Jeśli ktoś nie jest na bieżąco, a nie chciałby psuć sobie zabawy, raczej nie powinien posuwać się w lekturze dalej, niż do drugiego akapitu. Co prawda starałem się nie wymachiwać za mocno Niszczycielskim Ostrzem Spoilerów, ale i tak pewnie wyjawiłem za dużo. W każdym razie – oglądających na bieżąco i tych, którym serial radośnie zwisa i powiewa zapraszam do czytania. Reszta robi to na własną odpowiedzialność.

Fringe zaliczył ostatnimi czasy ostre turbulencje – przez moment realizacja kolejnego sezonu stała pod olbrzymim znakiem zapytania. Na szczęście wszystko potoczyło się raczej szczęśliwie, piąty sezon najlepszego produkowanego obecnie w USA serialu fantastycznonaukowego jednak nastąpi, choć w nieco skróconej formie. I bardzo dobrze – trzynaście odcinków to akurat tyle, by scenarzyści zdołali rozplątać najważniejsze wątki i doprowadzili całość do ostatecznego rozwiązania.

Fringe (niefortunnie reklamowany jako serial „scenarzystów Transformers” – tak jakby było się czym chwalić) w ciągu tych czterech lat przeszedł długą drogę od klona X-Files z dużym zacięciem naukowym, poprzez opowieści dla miłośników teorii spiskowych, aż po zwariowane science-fiction z podróżami w czasie, wędrówkami międzywymiarowymi i walką o wyzwolenie ludzkości w antyutopijnej przyszłości. Taki eklektyzm teoretycznie powinien sprawić, że serial wciąż zachowywać będzie świeżość i nie zniechęci widza do zarzucenia oglądania gdzieś w połowie. W praktyce okazało się, że przeszło dwudziestoodcinkowe sezony strasznie wyczerpują formułę, zmuszając scenarzystów do zbytniego gmatwania oczywistych wątków (co jest złe) i przetykania istotnych fabularnie odcinków irytującymi zapychaczami (co jest jeszcze gorsze). Pierwszy sezon strasznie z tego powodu cierpiał, drugi już jakby mniej (choć może to wrażenie jest tylko rezultatem wybiórczej pamięci), w trzecim powiew świeżości w postaci równoległego świata i kilka ciekawych, zapadających w pamięć, wątków sprawiło, że oglądało się w napięciu przez niemal cały czas.

I nagle, coś się zaczęło psuć. Niesamowicie emocjonujący finał trzeciego sezonu pozostawił widzów z mnóstwem pytań odnośnie dalszego ciągu, zakończenie otwierało furtkę wielu nowym, ciekawym możliwościom rozwinięcia opowieści. Wszyscy byli przekonani, że czwarty sezon Fringe będzie czymś naprawdę wspaniałym. Teoriom i dyskusjom nie było końca. To był kluczowy moment w historii całego serialu – szkoda, że jego twórcy albo tego nie zrozumieli albo nie umieli wykorzystać sytuacji. Czwarty sezon okazał się potężnym krokiem w tył, obiecywane zmiany były zaledwie kosmetyką, wbrew zapowiedziom, lekki reset Fringe’a nie sprawił, że serial stał się przyjaźniejszy dla nowego odbiorcy, przeciwnie – strasznie zapachniało mi to New 52, restartem uniwersum DC, który stał się wygodną furtką dla wprowadzania bezsensownych i nieprzemyślanych zmian w historiach bohaterów tylko dlatego, że na krótką metę wydają się „wygodne”. Jakby tego było mało, pierwsze odcinki czwartego sezonu, zamiast pompować adrenalinę, wprowadzały w fazę REM. Widz, spragniony odpowiedzi, albo choć nowych, frapujących pytań, dręczony jest mozolnym wprowadzaniem w nowe status quo, podczas których główny wątek ślimaczył się niemożebnie. Do tego wyciąganie trupów z szafy, recykling villianów (David Robert Jones, który jest postacią niemal tak groteskową jak operetkowy Drakula, brakowało mu tylko pelerynki podszytej czerwonym materiałem – skojarzenie to było tak mocne, że oczyma wyobraźni widziałem w jego roli Belę Lugosiego) jeszcze bardziej pogrążało serial.

Z większymi lub mniejszymi turbulencjami dotarliśmy jednak do czternastego odcinka – tego, który miał nam dać ODPOWIEDZI. Rozumiecie – nie odpowiedzi, nawet nie Odpowiedzi, ale ODPOWIEDZI. I, trzeba przyznać, że je dostaliśmy – ostatecznie wyjaśniono kwestię Obserwatorów, chyba najbardziej interesującej zagadki serialu. Kim są? Czego chcą? Po co obserwują? Odpowiedziano – przepraszam: ODPOWIEDZIANO – też na pytanie, dlaczego Peter powrócił do „przepisanej” rzeczywistości. Nie narzekałbym, gdyby te wszystkie ODPOWIEDZI nie były tak… banalne. Poważnie, po trzech sezonach rozsiewania delikatnych tropów i poszlak, starannego tworzenia otoczki tajemnicy rozwiązanie nie robi wielkiego wrażenia. Może to kwestia rozdmuchanych ponad miarę oczekiwań, ale ja poczułem się zawiedziony. Poza tym, nie bardzo umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki był powód ujawnienia tych rewelacji – to znaczy, powód fabularny, bo kwestie marketingowe rozumiem aż za dobrze, trzeba było w końcu uchylić rąbka tajemnicy, inaczej irytacja fanów osiągnęłaby punkt krytyczny, za którym czai się odpływ oglądaczy i cancel serialu. Czuć było – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – że obserwatora Septembera wciśnięto do akcji na siłę, aby w końcu wyjaśnił miotającym się bohaterom to i owo. Jeśli kwestia tego, kto postrzelił Obserwatora nie zostanie jakoś ciekawie wyjaśniona, będę bardzo niezadowolony. Ten odcinek rozczarował mnie na tyle, że przelała się czara goryczy – przysłowiowe piórko powaliło popkulturowego wielbłąda. Odpuściłem sobie Fringe.

Nie na długo. Pojawił się bowiem kolejny „niesamowity, przełomowy, wywracający na lewą stronę całą fabułę” odcinek. I znowu dałem się na to złapać. bo zwiastuny obiecywały coś ciekawego i nieoczekiwanego. Szybko nadrobiłem zaległości – po drodze z zadowoleniem stwierdzając, że serialowi wraca wysoka forma – i obejrzałem tę przełomową „dziewiętnastkę”. I było naprawdę niesamowicie, odcinek jest dynamiczny, absorbujący i znakomicie nakręcony. Co nie zmienia faktu, że… to już było. Obserwując w Sieci pozytywne reakcje fanów serialu odnośnie tego epizodu zastanawiam się, dlaczego nikt nie skrytykował faktu, iż koncepcja doraźnie powołanej przyszłości alternatywnej już się we Fringe pojawiła. Wrażenie wtórności nie pozwalało mi się w pełni cieszyć tym – mimo wszystko znakomitym – odcinkiem, a to i tak tylko czubek góry lodowej. Osobiście bardzo żenująca wydała mi się fanserwisowa scena, w której Walter wygraża „milicjantowi” rzucając cytaty z The Prisonera i Nowej Nadziei. W zamierzeniu scena ta powinna zrobić dobrze każdemu fanowi science-fiction, ja jednak nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował „przefajnowienia” całej sytuacji (mój kołek do zawieszenia niewiary udźwignąłby sytuację, w której Walter, choć chwilowo odmóżdżony, ciska jednym z tych cytatów, ale nie oboma). Sama koncepcja tego świata też budzi moje niemałe zastrzeżenia – zastanawia mnie, ile razy popkultura będzie kopiować Orwella, zanim ktoś uzna, że już może wystarczy. Antyutopię można pokazać na wiele sposobów, choćby tak, jak zrobiła to Rhianna Pratchett w Mirror’s Edge*. Ponadto, fabuła wprowadza kolejne udziwnienia w continuity serialu, wprowadzając pewną postać, która w alternatywnej przyszłości żyć nie powinna, bo zginęła w zarówno w tej pierwotnej, jak i tej „przepisanej”. Uff… gdyby Doktor zabłądził w rejony fringverse, z wrażenia chybaby się zregenerował… Czepiłbym się też faktu, że odcinek ów zaburza całą kompozycję czwartego sezonu, ewidentnie został do niego wciśnięty na siłę, by podkręcić zainteresowanie finałowym sezonem. Nie dostrzegam żadnego innego powodu, dla którego nie jest on otwarciem nowego sezonu, tylko jakąś fabularną drzazgą tkwiącą pod paznokciem całości.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już po lekturze dwudziestego odcinka, który w dość brutalny sposób ucina (bo rozwiązaniem nazwać tego nie można) sporą część wątków rozwijanych w poprzednich sezonach. Cóż, lepszy taki wybieg, niż gdyby twórcy kompletne zignorowali zasupłane wątki, co przecież jest grzechem głównym tego serialu – ojciec Olivii (modelowy przykład strzelby z pierwszego aktu, która w akcie czwartym zostaje dyskretnie zdjęta ze ściany i wrzucona do rekwizytorni), ZFT, Sam Wiess, tajemniczy villian z cartoonowo-narkotykowych wizji Olivii… Wciąż mam nadzieję, że choćby połowa z tych „niedokończonych opowieści” znajdzie swój finał w ostatnim sezonie serialu.

Bo widzicie, Fringe przy wszystkich swoich wadach, nielogicznościach i rozwodnieniu treści w zbyt dużej liczbie odcinków jest jednym z najlepszych obecnie emitowanych seriali science-fiction (na mojej osobistej top-liście ustępuje tylko wiadomemu brytyjskiemu serialowi). Złośliwie można powiedzieć, że nie bardzo ma się z kim ścigać o tytuł czempiona – rozmaite Alcatrazy i Terry Nove wypadają za ramówki nie mając najmniejszych nadziei na kolejne sezony, typowo fantastycznonaukowe marki pokroju StarGate, Battlestar Galactica czy Star Trek albo leżą i kwiczą (dwie pierwsze) albo obraziły się na szklany cycek** i brylują na wielkim ekranie (ta ostatnia). Tyle, że taka opinia, choć zawierająca nieco więcej, niż ziarno prawdy, byłaby dla serialu krzywdząca. Kiedy oglądam pierwsze odcinki serialu, będące modelowym przykładem tego, co zwykłem nazywać „paranormalną dochodzeniówką”, zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przebył Fringe, nim doszedł do obecnego stanu. Takiemu Supernaturalowi (siedem sezonów i ciągle rośnie) czy StarGate SG-1 (okrągłe dziesięć sezonów) nie podskoczy, ale też nie musi, bo tu nie chodzi o to, kto ma większego. Myślę, że – niezależnie od poziomu sezonu finałowego – będzie mi brakować tego serialu, który dość dobrze wypełniał lukę po X-Files. Ale cóż. Najlepsze ponoć jeszcze przed nami.

_______________
*wiem, naśmiewałem się z koncepcji „reżimu w białych rękawiczkach”, jednak koniec końców sam pomysł jest całkiem ciekawy i jestem skłonny uwierzyć, że to oficjele z EA wydrylowali scenariusz Pratchett.
**miałem napisać „szklany ekran”, ale fraza wymyślona przez Harlana Ellisona jest, według mnie, nieporównywalnie trafniejsza i najzwyczajniej w świecie urocza.

niedziela, 4 września 2011

Nie schodźmy na Ziemię

fragment grafiki autorstwa Rudolfa Herczoga, całość tutaj.

Zespół Star One to inicjatywa muzyczna Arjena A. Lucassena (tego od mojej ulubionej rock opery), która ma bardzo ciekawy sposób na wyróżnienie się z tłumu. Utwory tej holenderskiej formacji to metalowe ballady snujące fabuły oparte na kanwie najpopularniejszych filmów fantastycznonaukowych. Każda piosenka to odrębna opowieść wzorowana na jednym z klasyków kina s-f. Jeśli ktoś jest miłośnikiem gatunku - a do tego lubi metal progresywny - obcowanie z twórczością Star One będzie dlań czymś nie do opisania. Niech zatem podczas czytania tej notki przygrywa nam jeden z utworów będących kwintesencją tego, co w science fiction kocham najbardziej – piosenka zatytułowana „Intergalactic Space Crusaders” będąca hołdem dla legendarnego brytyjskiego serialu Blake’s 7. Szybki, dynamiczny utwór z niesamowitym powerem, odważnie nawiązujący do złotej ery kiczowatych seriali o dzielnych kosmicznych poszukiwaczach przygód. Spójrzmy choćby na sam tytuł, który łączy w sobie obietnicę epickości (intergalactic), rozmachu (space) i urzekającej infantylności (crusaders). Totalny nerdgasm.

Tradycyjna space opera nie żyje. Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem dobry film czy serial science fiction rozgrywający się poza Ziemią. Produkcje w stylu Firefly i Battlestar Gallactica wypadają z ramówek stacji telewizyjnych wypychane przez zacne, lecz przyziemne seriale pokroju Fringe, kino rozczarowuje niewypałami (Riddick, widzę cię!) albo sequelami, prequelami, midquelami czy coś-tam-jeszcze-quelami zakurzonych klasyków (Scott, daj swoim filmom zestarzeć się z godnością, ‘key?). Jest jeszcze Doctor Who, ostatni bastion który jakoś ratuje tę tragiczną średnią, ale… Doctor Who to Doctor Who.

Co się dzieje? Jakoś trudno mi jest uwierzyć, że nagle zniknęła cała rzesza fanów kosmicznych wojaży, międzygalaktycznych konferencji, epickich wojen (koniecznie z błyszczącymi światłami i głośnymi wybuchami w próżni kosmicznej!), zawadiackich pilotów, pięknych buntowniczek, dziwacznych kosmitów i całego tego mandżuru, który w odpowiednich proporcjach robi mi tak dobrze że aż ach, a czasem nawet ach, ach! Argument o budżecie kwituję śmiechem, bo to pusty anachronizm ukuty w czasach, gdy technologia cyfrowych efektów specjalnych była jeszcze w powijakach. Nie – myślę, że sęk tkwi w czymś innym. Społeczeństwo zmądrzało. Jak to jednak zazwyczaj bywa – zmądrzało w najgłupszy możliwy sposób.

Prawda stara jak świat głosi, że im więcej wiemy, tym trudniej nas zaskoczyć. Dziś wiemy, że kosmicznej pustce nic nie ma prawa grzmieć, błyskać i piszczeć, że kosmici – o ile istnieją – to, co najwyżej, jakieś naskalne pierwotniaki, że technologia laserowa, jakkolwiek efektowna, to bardziej niż w militarystyce przydaje się w medycynie. Space operę dotknęła (choć w daleko mniejszym stopniu) choroba cyberpunku – rzeczywistość dopędza fikcję, a za moment odpali nitro i zostawi nas daleko w tyle. Może nie zaczniemy pruć przez przestrzeń kosmiczną na podobieństwo Sokoła Milenium – jeszcze nie teraz. Ale każde odkrycie przybliża nas do tego, każdy krok w stronę podboju kosmosu nieubłaganie zamyka kolejne drzwi z marzeniami o kosmicznych wojażach. To boli.

Tęsknię za tą oldskulową science-fition, choć jest w tej tęsknocie więcej z nostalgicznego pragnienia powrotu do barwnej, zmitologizowanej przeszłości, niż chłodnego, podyktowanego racjonalizmem osądu. Ale kto powiedział, że fantastyka naukowa musi być racjonalna? Miło po raz kolejny obejrzeć, jak zgraja pluszaków daje popalić siłom złowrogiego Imperium, jak szaleniec w błękitnej budce policyjnej znów ratuje galaktykę przed inwazją złowrogich solniczek. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że współcześni twórcy science-fiction nazbyt skupiają się na pierwszym członie nazwy tego gatunku. Opowieść dość swobodnie traktująca ogół naszej wiedzy o świecie wcale nie musi być prostacka czy infantylna – od tego mamy psychiczny kołek, by na czas trwania seansu/rozgrywki/lektury móc odwiesić nań niewiarę i odpłynąć. To od twórców zależy, jak przedstawią nam historię, jakich chwytów użyją, by przekonać nas, że niemożliwe jest możliwe, a czasem nawet pożądane. Jeśli zrobią to w sposób poprawny, nie widzę problemu, by chodzące na tylnych nogach i mówiące po angielsku nosorożce starły się w kosmicznej bitwie z dzielnymi rebeliantami wspieranymi przez Międzygwiezdną Straż Ostatecznego Wyzwolenia Kosmosu.

niedziela, 12 czerwca 2011

Popkultura óczy

fragment grafiki autorstwa Marca Smionetti, całość tutaj.

Fantastyka naukowa to jeden z moich ulubionych nurtów we współczesnej kulturze popularnej, choć dzieła do niej zaliczane najczęściej cierpią na syndrom świnki morskiej – ani to świnka, ani morska. Bo czym tak naprawdę jest nauka w starym, dobrym science-fiction, jeśli nie zakamuflowaną magią? Różnica jest właściwie pretekstowa – Harry rzuca Expecto patronum, a Doktor używa cząsteczkowego pozycjonera ochronnego, oba te działania z punktu widzenia odbiorcy są równie abstrakcyjne. Możemy się tu spierać, ale na dobrą sprawę chyba nie ma sensu. Jak twierdzi Clarke (a przyklaskuje mu Pratchett), każda dostatecznie zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii i – nie sposób się z tym nie zgodzić. Dyskowa magia opiera się na cząsteczkach thaumu i narrativum, ma więc solidne podłoże paranaukowe ergo – taka z niej magia jak, za przeproszeniem, z ryby rowerzysta.

Dochodzimy tu do ściany – jak zdefiniować magię w opozycji do nauki? Jedno i drugie kieruje się odpowiednimi prawami, bez których najzwyczajniej w świecie nie działa, jedno i drugie ma swoje opracowania, szkoły i metody używania. Właściwie można powiedzieć, że magia to po prostu wymyślona nauka (quasi-nauka), co zapewne obudzi gorący sprzeciw fanów klasycznej fantasy.

Ostatnio nadrabiam zaległości serialowe – wpadł mi w ręce serial Fringe, (dla tych, co nie znają – mniej mroczny klon X-Files) serial o dość dużych ambicjach paranaukowych. Niemal każdy odcinek skupia się na jakimś fenomenie, którego rozwiązywanie opiera się na twardych naukowych teoriach. Jest to, oczywiście, iluzja, bo Fringe, przy całej mojej sympatii dla tej produkcji, mimo wszystko mało ma wspólnego z racjonalnością, a kołek do zawieszania niewiary trzeszczy okrutnie każdemu, kogo obeznanie z naukami ścisłymi nie kończy się na znajomości zasady nieoznaczoności Heisenberga, tudzież szczegółów eksperymentu Schrödingera. To pisałem ja, student polonistyki.

Jeśli już jakieś dzieła fantastycznonaukowe starają się nawiązywać do twardej, realnej nauki, zazwyczaj robią to za pomocą utartych, ikonicznych teorii. Słynna teoria względności Einsteina to zaledwie czubek góry lodowej, u stóp której wyleguje się kot wspomnianego przed chwilą Schrödingera, paradoks bliźniąt, Wielki Zderzacz Hadronów* i świecenie latarką trzymaną w ręce wystającej z pędzącego samochodu. I tachiony, nie zapominajmy o tachionach!

Skoro już o tachionach mowa – przypomniała mi się dyskusja o grze Assassin’s Creed 2 prowadzona na Jawnych Snach, gdzie wspólnie poświęciliśmy się rozmaitym bzdurkom zawartym w tej skądinąd znakomitej zręcznościówce. Co ciekawe, niemal każdemu z wypowiadających się przeszkadzało co innego. Dawid Walerych obśmiał teorię „pamięci genetycznej”, Paweł Schreiber grubymi nićmi szytą teorię spiskową wokół której kręci się fabuła, ja natomiast – fakt, że główny bohater śmiga po dachach z całą zbrojownią na plecach. Fakt, że Walerych ma doktorat z biochemii, Schreiber z niejednego fabularnego pieca jadł chleb, a Ochnik przez kilka lat udzielał się w Bractwie Rycerskim. Im więcej wiemy, tym trudniej nas zadowolić. Ludzki umysł ma tendencję do wyszukiwania sprzeczności w obserwowanych treściach. I o ile są takie, które nam nie przeszkadzają, o tyle przeważająca większość potrafi wręcz odrzucić od produktów, które nie zadowalają nas intelektualnie.

Biorąc pod uwagę powyższe, spokojnie możemy ukuć termin pop-nauka – czyli zbiór obecnych w kulturze popularnej memów, które przewijają się w dużej części produkcji spod znaku science-fiction. Warto jednak na każdym kroku zaznaczać, że pop-nauka z nauką ma na ogół bardzo mało wspólnego. Być może uchroni to przed nieszczęściem rozmaitych durniów wkładających ręce do terrarium z podpromieniowanym za pomocą mikrofalówki pająkiem w środku czy biedaków wierzących, że naszą planetą rządzą jaszczury z Konstelacji Smoka.

____________________
*nic o tak brzmiącej nazwie nie mogło nie wejść do kanonu science-fiction. Od 2008 roku, kiedy puszczono w ruch tego mechanicznego potwora LHC zdążył już kilkakrotnie zawiesić Wszechświat, zrestartować rzeczywistość i stać się kosmiczną armatą w rękach papieża. To bezprecedensowy przypadek, gdy hermetyczny wynalazek ma tak niesamowity PR.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...