Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Doctor Who. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Doctor Who. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 marca 2020

Co się stało? Doctor Who, sezony 11 i 12



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

W jednym z tomów niezależnej komiksowej serii fantasy z lat osiemdziesiątych Cerebus the Aardvark tytułowy bohater – kreskówkowy mrównik żyjący w poza tym raczej realistycznym świecie przypominającym europejskie średniowiecze – zostaje papieżem. W trakcie pierwszego wystąpienia przed wiernymi przez tłum przeciska się kobieta, która głośno i nachalnie domaga się, by nowy papież pobłogosławił jej dziecko. Cerebus bierze na ręce niemowlę i mówi zgromadzonym, że udzieli im istotnego kazania. Błogosławi dziecko… po czym z całej siły rzuca nim przez tłum. Wstrząśnięci wierni przyglądają się Cerebusowi w oszołomieniu. Papież prostuje się, po czym zgodnie z obietnicą udziela im ważnej życiowej lekcji. 

Brzmi ona: „Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu.” 

Jedenasty sezon brytyjskiego serialu Doctor Who – serialu, który oglądam na bieżąco już od prawie dziesięciu lat – dał mi dokładnie to, czego pragnąłem. Nową inkarnację głównej postaci, radykalnie odmienną od wszystkich poprzednich. Inną dynamikę towarzyszy. Zwykle z Doktorem podróżuje jedno albo dwoje pasażerów, tym razem na pokładzie TARDIS mieliśmy aż trójkę osób – czwórkę, doliczając tytułową postać. Porzucenie klasycznych antagonistów, co otworzyło przestrzeń na kreowanie nowych opowieści z kompletnie nieznanymi wcześniej zagrożeniami. Odrzucenie dezorientujących wątków przewodnich i zmianę serialu w niemal antologię, która nie wymaga uważnego śledzenia wszystkich odcinków i dzięki temu daje scenarzystom pole do eksperymentów. 

Ten sezon zawierał w sobie to wszystko. I wiele więcej. Dokładnie tego chciałem. Z entuzjazmem zabrałem się więc za oglądanie i… okazało się, że Cerebus miał rację. Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu. Nie był to krytycznie zły sezon – nie jestem jednym z tych fanów, którzy posądzają go o „zniszczenie” serialu czy cokolwiek w tym stylu – był po prostu… rozczarowujący. 

Osobom, dla których mój materiał jest pierwszym zetknięciem się z tym tematem, należą się wyjaśnienia. Doctor Who to brytyjski serial fantastycznonaukowy, którego historia sięga wczesnych lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Początkowo serial był dość typową produkcją edukacyjną skierowaną głównie do dzieci. Z czasem wyewoluował jednak w kulturowy fenomen i jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon brytyjskiej kultury popularnej. Mimo wzlotów i upadków oraz szesnastoletniej przerwy w produkcji, serial przetrwał, wykształcił bardzo duże grono fanów na całym świecie i do dnia dzisiejszego trzyma się naprawdę dobrze. 

Fabuła obraca się wokół tytułowego Doktora. Jest to kosmita pochodzący z planety Gallifrey, który podróżuje przez czas i przestrzeń, pomagając napotkanym po drodze ludziom i walcząc z siłami, które mogą zagrozić istnieniu Wszechświata albo przynajmniej tej jego części, w której znajduje się obecnie główny bohater. Doktor przeważnie podróżuje z towarzyszami – osobami, które zaprosił na pokład TARDIS, swojego wehikułu czasu, z zewnątrz wyglądającego jak brytyjska policyjna budka z lat sześćdziesiątych XX wieku. W środku jest znacznie większy. 

Doktor, podobnie jak inni mieszkańcy jego planety, posiada umiejętność regeneracji. W chwili śmierci jego ciało nie przestaje funkcjonować, tylko przepisuje się, zmieniając wygląd, charakter i temperament bohatera, ale pozostawiając wszystkie jego wspomnienia. To daje producentom możliwość gładkiej zmiany aktora odtwarzającego rolę główną w momencie, gdy obecny zdecyduje się opuścić serial. W tym momencie mamy do czynienia z trzynastą już inkarnacją, choć po drodze pojawiło się kilka, które nie załapały się do oficjalnej numeracji, więc sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Ale to w tej chwili nieistotne. 

Istotne jest natomiast to, że w dwa tysiące piątym roku serial otrzymał coś w rodzaju miękkiego restartu. Poprzednie sezony i telewizyjny film pełnometrażowy, który został wyemitowany w latach dziewięćdziesiątych nadal są oficjalną częścią historii świata przedstawionego, ale wyzerowana została numeracja sezonów i przedstawiona została nowa, dziewiąta już, inkarnacja głównego bohatera. Dlatego gdy w tym materiale mówił będę od jedenastym i dwunastym sezonie serialu, będę miał na myśli jedenasty i dwunasty licząc od momentu restartu. 

Jak już wspominałem, Doctor Who miał swoje wzloty i upadki. Ostatnia dekada była dla niego raczej latami tłustymi. Wszystko to za sprawą Stephena Moffata, który w dwa tysiące dziesiątym roku objął stanowisko głównego scenarzysty serialu. Możecie kojarzyć tego twórcę jako osobę współodpowiedzialną za powołanie do istnienia serialu Sherlock z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Moffat jest dość kontrowersyjną postacią w fandomie Doctora Who. Z tego co się orientuję, generalny konsensus jest taki, że o ile jest fantastycznym scenarzystą pojedynczych odcinków, o tyle na dłuższą metę często popada w nawyk tworzenia niepotrzebnie przekomplikowanych historii, które osłabiają emocjonalny wydźwięk poszczególnych zwrotów akcji. 

Najlepszym przykładem jest tu chyba uporczywa niechęć do uśmiercania istotnych fabularnie postaci. Jasne, Doctor Who to nie jest Gra o Tron, ale w scenariuszach Moffata często widać chęć posiadania ciastka i zjedzenia ciastka równocześnie. Bohaterowie umierają, przynajmniej teoretycznie… ale w praktyce dzieje się to w iluzoryczny sposób, który osłabia radykalny dramatyzm tego wydarzenia. Postacie najczęściej albo giną tylko teoretycznie, bo ich świadomość została zgrana do jakiegoś komputera albo zostają odesłani w przeszłość bez możliwości powrotu albo ich śmierć zostaje opóźniona do chwili, która nie zostaje pokazana na ekranie… wszystko to sprawia, że emocjonalnym momentom brakuje odpowiedniego ciężaru, bo wydźwięk utraty lubianej postaci jest osłabiony tym, że… no cóż, w praktyce nie została stracona. Po pewnym czasie robi się to niesamowicie frustrujące. 

Dość powiedzieć, że era Stephena Moffata, choć początkowo przyjmowana z entuzjazmem, po kilku latach zaczęła obrastać kontrowersjami. Dlatego z entuzjazmem powitano informację, że od jedenastego sezonu Moffat zostanie zastąpiony przez kogoś innego. Tym kimś innym okazał się Chris Chibnall, twórca popularnego brytyjskiego serialu kryminalnego Broudchurch oraz scenarzysta kilku odcinków z poprzednich sezonów Doctora Who. Współpracował również przy tworzeniu serialu Torchwood, który rozgrywał się w uniwersum Doctor Who i skierowany był do dorosłego odbiorcy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, prawda? 

Jedenasty sezon przyniósł kilka radykalnych zmian. Najszerzej dyskutowaną – ale, jeśli mam być szczery, dla mnie najmniej istotną – był fakt, że tytułowa postać po raz pierwszy grana będzie przez kobietę. Zmiany aktorów wcielających się w Doktora zawsze powodowały burzę w fandomie. Tym razem oprócz standardowego dramatu dostaliśmy jeszcze sporą dawkę kontrowersji, ehm, polityczno-obyczajowych. Nie mam zamiaru w to brnąć, mnie ta zmiana w ogóle nie przeszkadzała, a Jodie Whittaker, która przejęła rolę Doktora jest fantastyczną aktorką i ani na krok nie ustępuje swoim poprzednikom. Dla mnie liczy się właściwie tylko to. 

Nowi towarzysze teoretycznie i na papierze wypadają bardzo dobrze. Pierwszym z nich jest Ryan, młody mężczyzna cierpiący na dyspraksję, zaburzenie równowagi. Ryan wychowywany był przez babcię, która niedawno związała się z mężczyzną imieniem Graham, który ostatecznie kończy jako drugi towarzysz Doktor. Chłopak ma trudności z zaakceptowaniem nowego partnera swojej babci. Sytuację komplikują dwa fakty. Pierwszym z nich jest choroba Grahama – mężczyzna cierpi na raka, obecnie w remisji, co stawia jego własną przyszłość pod znakiem zapytania. Drugim problemem jest gwałtowna i niespodziewana śmierć babci Ryana. Teraz obaj wspólnie przechodzą żałobę po ukochanej osobie, ale sami nie są ze sobą zbyt blisko i nie potrafią zbudować znaczącej relacji. Nie wiedzą nawet, czy powinni ją budować albo czy to w ogóle możliwe. To bardzo interesująca, bardzo skomplikowana sytuacja emocjonalna. Towarzysze Doktora często miewają jakieś nieprzepracowane problemy i śledzenie tego, jak podróżowanie w czasie i przestrzeni pomaga im uporać się ze sobą jest stałym elementem serialu. 

Trzecią, po Ryanie i Grahamie, towarzyszką Doktor jest Yaz, dawna znajoma Ryana ze szkoły, która została policjantką. I… to właściwie tyle, co mam o niej do powiedzenia. Szkoda, że nie widzicie mnie teraz, siedzącego przed laptopem i patrzącego w białą przestrzeń ekranu, desperacko szukającego w pamięci czegokolwiek, co mógłbym napisać o tej bohaterce… Wrócimy jeszcze do tego problemu, obiecuję. 

Jak mówiłem wcześniej, w jedenastym sezonie serial zerwał z tradycją tworzenia długich linii fabularnych, które ciągną się przez kilkanaście odcinków i stanowią oś tej albo innej historii. Szczerze mówiąc, powitałem tę zmianę z satysfakcją. Doctor Who od wielu lat mocno opierał się na autonomicznych epizodach – jeden odcinek, jedno nowe miejsce, jeden nowy problem rozwiązany jeszcze przed napisami końcowymi i lecimy dalej. No dobrze, czasem zajmuje to dwa odcinki, ale zasada pozostawała taka sama. Tak zwany wątek główny najczęściej ograniczał się wyłącznie do krótkiej sceny na początku albo na końcu każdego epizodu, która sama w sobie jedynie sugerowała istnienie jakiegoś większego problemu, który będzie przedmiotem finału sezonu. 

To bardzo utylitarny sposób konstruowania fabuły. Z jednej strony dostarcza narracyjnych wskazówek osobom, które śledzą każdy odcinek, z drugiej pozwala na tworzenie poza tym niepowiązanych ze sobą historii. Stephen Moffat w trakcie swojego panowania na scenopisarskim tronie z roku na rok pozwalał sobie na coraz mocniejszą dominację wątku głównego nad poszczególnymi epizodami. Miało to swoje zalety, ale powoli wprowadzało coraz większy zamęt. W dziesiątym sezonie odrobinę z tym przyhamował, co – moim zdaniem – wyszło serialowi na zdrowie. 

W jedenastym Chibnall zerwał z tym zupełnie. No, prawie zupełnie – główny antagonista pierwszego odcinka powrócił w finale sezonu, ale to w zasadzie tyle. Każdy odcinek otwierał zupełnie nową, narracyjną przestrzeń, w całości podporządkowaną historii, którą chciał opowiedzieć dany scenarzysta. Poziom scenariuszy był jednak… dziwny. Teoretycznie prawie każdy z nich ma interesujący punkt wyjścia i struktura opowieści zazwyczaj jest dość kompetentnie ułożona. Problem – część problemu – tkwi w tym, że scenariusze same w sobie nie są zbyt dobre. Każdy przypadek oczywiście trzeba rozpatrzyć oddzielnie, jeśli jednak miałbym wskazać jakąś wadę, która łączy większość z nich to byłoby brak doszlifowania skryptów. 

Przed przystąpieniem do kręcenia odcinka jego scenariusz przechodzi zwykle przez kilka etapów redakcji – usunięte zostają z niego zbędne albo przeczące sobie sceny, dopisywany jest nowy materiał, który ma wypełnić wymagany czas antenowy, poprawiane są błędy logiczne czy niespójności z innymi odcinkami. To naturalny proces produkcyjny każdego poważnego filmu albo serialu. 

Odnoszę wrażenie – i to tylko wrażenie, nie mam na to żadnych kwitów – że scenariusze jedenastego sezonu, które trafiły w ręce reżyserów poszczególnych odcinków zostały wyciągnięte gdzieś z połowy tego procesu. Notorycznie zdarza się, że widzimy sceny, które nie mają nic wspólnego z czymkolwiek innym w danym epizodzie. Jak w pierwszym odcinku, gdy wojownik Stenza uśmierca pijanego japiszona albo właściwie cały środkowy fragment dziewiątego odcinka. 

Czasami odnoszę też wrażenie, że morały niektórych historii są nieprzemyślane i wynikają właśnie z tego problemu – nikt nie przeczytał scenariusza dostatecznie wiele razy, by wychwycić sprzeczności. Jak choćby niesławna scena z odcinka Arachnids in UK, w którym Doctor powstrzymuje jednego z bohaterów przed zastrzeleniem olbrzymiego pająka. Zwierzę dusi się, bo jego gigantyczny rozmiar uniemożliwia mu oddychanie, więc zakończenie jego cierpienia byłoby bardziej humanitarne niż pozwolenie na długą i powolną śmierć w straszliwych męczarniach. Tymczasem osoba, która dobiła to biedne stworzenie potraktowana została przez Doktor i jej towarzyszy jak jakieś niemoralne monstrum. 

Jest też nieszczęsny Kerblam!, w którym wszystko jest głupie i nic nie ma sensu. Założenia wyjściowe są idiotyczne – mamy planetę, na której automatyzacja pracy poszła tak daleko, że ludzie cierpią biedę, bo nie mogą znaleźć sobie pracy. Zamiast zamienić gospodarkę na coś w rodzaju Star Trekowej Federacji, rząd wymusza na korporacjach parytet żywych, ludzkich pracowników. Co jest idiotyczne, bo niczego nie naprawia, a szkodzi właściwie wszystkim zainteresowanym i konserwuje system ekonomiczny, który nie ma żadnego sensu i przy takim poziomie rozwoju technologicznego jest nieetyczny. 

Nawet jeśli uważacie, że to społeczeństwo powinno służyć ekonomii, a nie ekonomia społeczeństwu, to i tak praca ludzi jest tu pokazana jako mniej wydajna niż praca maszyn i jedynie spowalnia cały proces produkcyjny. Tymczasem Doktor wraz ze swoimi towarzyszami pomaga ten system wzmocnić i zachować. Osoba, która chciała go zburzyć została zaprezentowana jako niebezpieczny terrorysta. Dla uczciwości – była niebezpiecznym terrorystą i bardzo dobrze, że ją powstrzymano, ale to tylko jeszcze bardziej zmąciło cały obraz sytuacji i postawiło do góry nogami morał odcinka. 

To tylko przykład, ale dość wyrazisty i reprezentatywny dla całego jedenastego sezonu. Scenariuszom często brakuje klarowności, grzęzną w meandrach niespecjalnie potrzebnych scen czy nawet całych wątków i najczęściej nie są specjalnie warte inwestowania w nie czasu i uwagi. Prawie żaden z nich nie jest wybitnie słaby, ale też gdybym miał wymienić mój ulubiony odcinek z tego sezonu, miałbym duże problemy, bo żaden z nich nie poruszył w mnie w taki sposób, bym pomyślał o nim jak o moim ulubionym. To się oczywiście zdarzało również w przeszłości, ale – przynajmniej z mojego czysto subiektywnego punktu widzenia – nigdy na aż taką skalę. 

Jeśli mam być szczery, to po zakończeniu oglądania jedenastego sezonu planowałem na trochę odpuścić sobie kolejne, aż do momentu, w którym ponownie zmieni się wiodący scenarzysta albo nastąpi inna znacząca zmiana. Z ciekawości jednak rzuciłem okiem na pierwszy odcinek dwunastego sezonu… i obejrzałem całość. Mam tu na myśli całość sezonu. Nie dlatego, że był dobry – choć, według mnie, okazał się nieco lepszy od poprzedniego – ale dlatego, że był… no cóż, dość szokującym doświadczeniem i ten szok okazał się dostateczną motywacją. 

Spodziewałem się lekkiej korekty kursu. Już postskryptywny noworoczny odcinek specjalny, który wyemitowano między jedenastym, a dwunastym sezonem zawierał w sobie powrót klasycznego antagonisty. Podejrzewałem, że to nas właśnie czeka w dwunastym sezonie – więcej tego samego, tylko z dorzuconymi bonusami dla wiernych fanów i może jakimś lekkim wątkiem przewodnim, który będzie motywował do regularnego oglądania kolejnych odcinków. 

Nie spodziewałem się natomiast aż tak gwałtownego szarpnięcia za stery. Już w pierwszym odcinku dwunastego sezonu powraca Master, jeden z najstarszych i prawdopodobnie najgroźniejszy złoczyńca Doktora w historii serialu. W drugim dowiadujemy się, że Master zabił wszystkich Władców Czasu i zrównał z ziemią stolicę Gallifrey, ich ojczystej planety. W piątym powraca postać, której nie widzieliśmy w serialu od dekady oraz pojawia się nieznana wcześniej inkarnacja Doktor i nie, tym razem nie jest to żadna zmyłka, podstawiona figurantka, klon czy przybyszka z równoległego wymiaru. W finale natomiast większość dotychczasowego kanonu zostaje wyrzucona przez okno, a reszta zupełnie przepisana. Najważniejsze założenia serii pozostały bez zmian – po prostu tło i kontekst wielu istotnych elementów mitologii serialu zupełnie się zmienił. 

Jak już mówiłem, było to dość szokującym doświadczeniem. Dla mnie. A ja nawet nie jestem jakimś wyjątkowo zagorzałym fanem. Jasne, oglądam go regularnie, ale od dawna raczej na biegu jałowym. Najwierniejszy fandom nadal trochę nie jest w stanie wyjść z szoku i poukładać się z tym, co zaszło. Część osób naturalnie uznało, że Doctor Who został już zrujnowany na zawsze. Ja, oczywiście nie mam zamiaru nikogo pouczać, w jaki sposób ma się ustosunkować do rzeczy, której jest fanem. Mogę jedynie spojrzeć na całą tę sytuację z własnej perspektywy. 

Zmieniono masę zasad świata przedstawionego, niektóre z nich sięgały samych korzeni serialu. Kanon Doktora Who nigdy nie był tak spójny i precyzyjnie skonstruowany jak kanon, dajmy na to Star Treka czy Kinowego Uniwersum Marvela. W tym serialu na dobrą sprawę nie ma czegoś takiego jak kanon. Zamiast tego jest raczej… jakby to ująć… luźny zbiór idei i motywów, z których każdy twórca wybiera sobie, co mu najbardziej pasuje, dorzuca coś od siebie, a resztę radośnie ignoruje, rzadko kiedy przyjmując się wyborowanymi po drodze dziurami logicznymi. Oczywiście, istnieje kilka stałych elementów, ale jest ich stosunkowo niewiele i prawie wszystkie wynikają tylko z pragmatyzmu albo tradycji. 

Chris Chibnall zmienił te elementy uniwersum, do których niektórzy fani serialu mieli spory sentyment i które dotyczą głównej postaci. Czy było warto? Eee… no nie wiem. 

Zacznijmy od początku. Wspomniałem już, że w dwunastym sezonie serial poprawił nieco swój poziom. Oczywiście, nadal trafiają się odcinki będące fabularnymi niewypałami – jak choćby agresywnie nudny Orphan 55 – ale stanowią znaczącą mniejszość i wyglądają raczej jak wypadek przy pracy, a nie średni poziom całości. Serial wypracował już nową równowagę i jeśli ją utrzyma, prawdopodobnie będę go nadal oglądał. Nie jest to już może taki huragan kreatywności i dobrej zabawy jak jeszcze cztery, pięć lat temu, ale… jest dostatecznie dobrze. 

Klasyczni przeciwnicy Doktor, którzy jedenasty sezon przesiedzieli na ławce rezerwowych, w dwunastym wrócili ze zdwojoną siłą. Na szczęście nie była to totalna dominacja. Pojawiło się kilka naprawdę dobrych nowych pomysłów i co najmniej jeden odcinek, który podobał mi się właściwie bez żadnych „ale”. 

Obiecałem, że wspomnę jeszcze szerzej o towarzyszach Doktor i to jest chyba dobry moment. Nie poruszałem tego tematu wcześniej, bo to jedna z rzeczy, które mają mniej więcej ten sam poziom zarówno w jedenastym jak i w dwunastym sezonie. Jest… raczej słabo? Towarzysze nie mają żadnej znaczącej osobistej relacji z Doktor. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, czemu z nią podróżują. 

Z całej trójki najbardziej lubię Grahama, który jako jedyny ma coś choćby przypominającego indywidualny wątek osobisty. Graham z jednej strony przechodzi żałobę po śmierci swojej partnerki. Z drugiej próbuje nawiązać relację z Ryanem. Z trzeciej nadal ciąży nad nim widmo raka. Każdy z tych wątków doczekał się znaczącego rozwinięcia, a dwa z nich – całkiem satysfakcjonującej konkluzji. Poza tym Graham jest tak rozczulającym poczciwiną, że naprawdę ciężko go nie polubić. Zazwyczaj towarzyszami Doktora byli raczej młodzi ludzie, więc sprawdzenie na pokład TARDIS kogoś, kto ma już sporo życia za sobą jest niezwykle odświeżającym zabiegiem. 

Ryan jest… Ryanem. To sympatyczna postać, choć definiowana raczej nie przez własny charakter, a przez relacje z innymi. Głównie Grahamem, do którego z czasem się przekonuje, z babcią, do której był bardzo przywiązany oraz, w dwunastym sezonie, ze znajomymi z osiedla, z którymi – jak widzimy przy kilku okazjach, utrzymuje dobre relacje. Jego dyspraksja jest… zaskakująco mało znaczącą właściwością postaci. Scenarzyści rzadko kiedy o niej pamiętają. W pierwszych odcinkac pojawiały się sugestie, że zaburzenie równowagi jest przyczyną nieśmiałości tego bohatera, ale Ryan bardzo łatwo nawiązuje relacje z innymi osobami i zdarza mu się nawet flirtować, więc niespecjalnie to kupuję. 

Została nam Yaz. Yaz nie jest złą postacią. Nie jest też dobrą postacią. Nie jest ciekawą postacią, ani nudną postacią. Nie jest postacią denerwującą i nie jest też sympatyczną. Ta bohaterka spędziła dwadzieścia jeden odcinków w pierwszoplanowej obsadzie serialu i nadal nie jestem w stanie wymienić choćby jednej jej cechy charakteru. 

Jest to o tyle dziwne, że teoretycznie w jedenastym sezonie dostaliśmy aż dwa odcinki poświęcone jej rodzinie – jeden o gigantycznych pająkach, o którym mówiłem już wcześniej i jeden o historycznym podzieleniu Indii, skąd wywodzi się rodzina Yaz. W obu przypadkach znacznie więcej dowiadujemy się o jej krewnych niż o niej samej. W pozostałych epizodach jest jeszcze gorzej. Dziewczyna bardzo rzadko dostaje cokolwiek interesującego do roboty. 

Dwunasty sezon trochę próbuje dać jej odrobinę głębi. Dowiadujemy się, że jako nastolatka planowała ucieczkę z domu, ale policjantka, która ją znalazła, przekonała Yaz do powrotu. To zainspirowało ją do wstąpienia do policji. Poza tym w jednym odcinku widzimy jak Yaz dość mocno ryzykuje życiem, bo zachowanie Doktor zainspirowało ją do bohaterstwa. Powoli składa się z tego obraz postaci, która szuka na siebie pomysłu poprzez naśladowanie osób, które podziwia. No cóż, mam nadzieję, że jeśli ona go nie znajdzie, to może chociaż scenarzyści to zrobią. 

Na koniec zostawiłem sobie samą Doktor. Każda inkarnacja tej postaci różni się nieco charakterem, temperamentem, nawykami czy preferowanymi metodami działania. Trzynastka – choć dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, numeracja kolejnych inkarnacji jest raczej umowna – wypada… nieciekawie. Używam tu tego słowa nie jako eufemizmu, ale w jego dosłownym znaczeniu. Doktor jest… trochę nudnawa. Posiada te manieryzmy i nawyki, które współdzielą prawie wszystkie inkarnacje, ale nie ma zbyt wielu rzeczy, które by ją wyróżniały na ich tle. Jodie Whittaker jest znakomitą aktorką i widać, że stara się mimiką i ekspresją dograć u swojej bohaterki trochę głębi, ale bez precyzyjnych wskazówek od scenarzystów musi opierać się na tych manieryzmach, o których przed chwilą wspomniałem. Nie mam problemów z uwierzeniem, że ta postać jest Doktorem. Mam problem z określeniem, jakim jest Doktorem. 

Niepokoi mnie pewna… powiedzmy: moralna niefrasobliwość Trzynastki. Sytuacja z pająkiem, o której wspominałem wcześniej jest tu dość dobrym przykładem. W żadnym wypadku nie jest to jedyny incydent, w którym główna bohaterka podejmuje, eee, etycznie dyskusyjną decyzję, bo oba sezony mają tego znacznie więcej. Główny antagonista jedenastego sezonu, pośrednio odpowiedzialny za śmierć babci Ryana i wielu innych osób ostatecznie zostaje uznany przez Doktor za niegodnego zabicia i uwięziony na wieczność w komorze hibernacyjnej, co jest de facto wyrokiem śmierci, po prostu odłożonym w czasie. 

W dwunastym sezonie Master – w obecnej inkarnacji grany przez angielskiego aktora hinduskiego pochodzenia – współpracuje z nazistami w trakcie Drugiej Wojny Światowej. Doktor dekonspiruje go przed nimi oraz zdejmuje z niego kamuflaż, dbając o to, by naziści wiedzieli, że jest mężczyzną o ciemnym kolorze skóry. Od razu mówię, że ja nie mam z tym żadnego problemu, bo jeśli ktoś dobrowolnie współpracuje z nazistami to nie otrzyma z mojej strony ani miligrama współczucia, niezależnie od koloru skóry. Wiele osób odczuło jednak niesmak w trakcie oglądania tej sceny, ponieważ uznało, że Doktor nie powinna wykorzystywać w ten sposób czyjejś etniczności przeciwko tej osobie. Szczególnie, że w tym konkretnym przypadku nie było to konieczne, bo w danym momencie Master został już skutecznie zdekonspirowany, a ściągnięcie kamuflażu nie zmieniło sytuacji na bardziej korzystną dla Doktor – jedynie na mniej korzystną dla Mastera. 

W tym samym odcinku Doktor wymazała również część wspomnień postaci historycznej, która pomogła jej uratować sytuację. Było to dość kontrowersyjną sceną z dwóch powodów. Po pierwsze, wzmiankowana postać błagała ją, by tego nie robiła. Poprzednie inkarnacje zwykle nie wymazywały pamięci napotkanym ludziom, chyba że sytuacja była naprawdę krytyczna. Dziesiąty Doktor wymazał swojej towarzyszce wspomnienia z ich wspólnych podróży, ponieważ alternatywą była jej śmierć. Spowodowało to duże kontrowersje w gronie fanów, bo Doktor potencjalnie nadużył wtedy swojej władzy nad drugą osobą i odebrał jej możliwość wyboru co do tego, jak chce pokierować własnym życiem. W erze Dwunastego Doktora pojawiła się podobna sytuacja i została tam potraktowana w znacznie bardziej odpowiedzialny etycznie sposób. 

Nie byłoby w tym wszystkim niczego złego, bo Doktor bardzo często stąpa po moralnym cienkim lodzie. Właściwie to bym się ucieszył, gdyby Trzynastka okazała się takim trochę mroczniejszym, moralnie niejednoznacznym wcieleniem Doktora. Mogłaby to być bardzo intersująca perspektywa. Problem polega na tym, że żadna z wymienionych przeze mnie sytuacji nie została zaprezentowana jako coś niejednoznacznego moralnie. Żadna z postaci nie zakwestionowała tych decyzji, żadna się do nich nie odniosła, Doktor ani razu nie wykazała wątpliwości co do swojego postępowania. Nie spotkały ją też żadne nieoczekiwane konsekwencje. Wszystko wskazuje na to, że scenarzyści nie uważają tych decyzji za dyskusyjne. 

Gdybym miał wymienić największą wadę obu tych sezonów, byłaby nią tendencja do prób wymuszania emocjonalnych reakcji na widzach bez uprzedniej podbudowy. W finale dwunastego sezonu widzimy rozmowę Grahama i Yaz, w której ten pierwszy opowiada tej drugiej, jak bardzo ją ceni, szanuje i uważa za wartościową osobę. Wszystko to oczywiście bardzo miłe, ale… Yaz i Graham nigdy nie mieli żadnych znaczących interakcji. Rzadko kiedy mieli jakieś wspólne sceny, a i nawet wtedy nie rozmawiali o niczym istotnym. Cała ta scena wygląda jak puenta jakiegoś wątku, w którym oboje rozwijają jakąś więź, ale… nie było żadnego wątku. 

Nieco później, w tym samym odcinku – nie ujawniając zbyt wiele – Doktor decyduje się bohatersko poświęcić własne życie. Epizodyczna postać poznana w poprzednim odcinku chce ją w tym wyręczyć, deklarując, że Doktor jest zbyt ważna dla całego Wszechświata, by ginąć w taki sposób – w przeciwieństwie do niego. Problem polega na tym, że ta postać poznała Doktor kilka godzin temu, wcześniej nigdy o niej nie słyszała i zamieniła z nią może dziesięć słów. Nie ma żadnego powodu, by uważała Doktor za kogoś wyjątkowo potrzebnego całemu Wszechświatowi do istnienia. Znacznie więcej sensu miałoby, gdyby w poświęceniu życia główną bohaterkę wyręczyło któreś z towarzyszy, bo oni przynajmniej mają już jakieś pojęcie o tym, kim jest Doktor. 

Z drugiej strony pojawiają się wątki, które wręcz błagają o rozwinięcie, ale nigdy go nie dostają. Mówiłem już o nieoczywistej moralności Doktor, która byłaby fantastycznym motywem przewodnim, gdyby tylko scenarzyści na to pozwolili. W toku dwunastego sezonu dowiadujemy się, że Doktor w dzieciństwie poddawana była bardzo inwazyjnym zabiegom medycznym – jest tu przestrzeń na opowieść o traumie i byciu ofiarą autorytetu nadużywającego swojej władzy, ale serial natychmiast porzuca ten dylemat i do samego końca nie ma on żadnego wpływu na zachowanie głównej bohaterki. 

Wszystko to sprawia, że serial nie nagradza widzów za zaangażowanie emocjonalne i jednocześnie próbuje wymusić na nich reakcje emocjonalne, na które nie zapracował. I – dla mnie – to znacznie większa wada niż niedopracowane scenariusze czy niekoniecznie potrzebne przepisywanie kanonu. Doctor Who od wielu lat jest serialem mocno opierającym się na relacjach między bohaterami, eksplorowaniu emocji i charakterów. Dwa ostatnie sezony są w tym jednak wyjątkowo niewprawne. To… frustrujące. Teoretycznie wszystkie kropki są na swoim miejscu. Po prostu nic ich nie łączy. 

Może powiem coś o pozytywach, bo to nie jest tak, że serial stał się kompletnie nie do zniesienia. Aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie. Jak mówiłem, Jodie Whittaker jest naprawdę dobrą Doktor, szczególnie w tych rzadkich momentach, w których scenarzyści dają jej przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł. Reżyseria, efekty specjalne, muzyka, udźwiękowienie i montaż są bez zarzutu. Jasne, chwilami widać pewne niedostatki budżetu, ale Doktor Who zawsze miał w sobie tę ostentacyjną campowość. Początkowo z konieczności, później już jako element umyślnej estetyki. 

Istnieje pewna kategoria seriali, które trwają już tak długo, że ogląda się je z przyzwyczajenia, siłą rozpędu. Nawet jeśli przechodzą to, co w niektórych kręgach nazywa się „gniciem sezonowym” albo w ogóle już dawno przestały bawić, to wiele osób zostaje przy nich z powodu jakiegoś podświadomego poczucia zobowiązania. Wiem, że ja sam nie jestem na to odporny. Istnieje kilka seriali, serii książkowych i cykli komiksowych, które śledzę, choć już od dawna nie mam właściwie żadnego racjonalnego powodu, by to robić. Doktor Who jest jedną z takich właśnie rzeczy. Obejrzałem wszystkie odcinki począwszy od restartu aż do teraz. Znając mnie, będę oglądał dalej aż do momentu, w którym serial stanie się dla mnie nie do wytrzymania. A do tego jest jeszcze daleko. 

Jeśli ktoś, kto do tej pory nie oglądał tego serialu słucha mnie teraz w tej chwili to po pierwsze – gratuluję wytrwałości – po drugie – jeżeli ten temat cię zainteresował, sięgnij po któryś z wcześniejszych sezonów, najlepiej po wspomnianym miękkim restarcie, bo klasyczne mogą być trochę ciężkie do przełknięcia dla współczesnych odbiorców. Spośród nich najlepszymi punktami wejścia są pierwszy, drugi, piąty i ósmy, bo na początku każdego z nich debiutuje nowa inkarnacja Doktora i to optymalny punkt wejścia w serial. Osobiście nie polecałbym rozpoczynania swojej przygody z Doctor Who od jedenastego i dwunastego sezonu. Ten pierwszy kreśli raczej mało atrakcyjny i anachroniczny obraz serialu, zapewne ten drugi tylko cię skonfunduje i zniechęci. 

Czuję, że powinienem zakończyć ten materiał jakąś zgrabną klamrą, na przykład napisać o tym, że Cerebus też zaliczył spadek jakości w trakcie swojego trwania, ale potem autorowi komiksu udało się wrócić na właściwe tory. Obawiam się jednak, że to nieprawda. To znaczy, owszem, komiks z czasem stawał się coraz gorszy, ale nigdy nie udało mu się powrócić do swojego początkowego poziomu. Wręcz przeciwnie, z tomu na tom stawał się coraz słabszy. Więc rzeczywistość spłatała mi figla i uniemożliwiła stworzenie jakiejś pozytywnej paraleli. Doctorowi Who mogę jedynie życzyć tego, by nie poszedł w ślady Cerebusa. A samemu sobie, bym pamiętał lekcję, jakiej udzielił mi ten komiks, a o której mówiłem na samym początku. „Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu.”

piątek, 30 listopada 2018

Trzynaste uderzenie

fragment grafiki autorstwa Pauliny Ganucheau, całość tutaj.

Już od dłuższego czasu BBC emituje jedenasty sezon serialu Doctor Who – pierwszy, w którym tytułową postać gra kobieta. To w zasadzie najmniej istotna zmiana względem poprzednich sezonów, choć – jak nietrudno się domyśleć – najbardziej kontrowersyjna. Jedenasty sezon póki co budzi we mnie dość mieszane uczucia. O ile zauważam i doceniam duży skok jakości produkcyjnej – serial chyba nigdy dotąd nie wyglądał tak pięknie – o tyle scenariusze i charakteryzacje postaci chwilami pozostawiają dużo do życzenia. Doctor, która do tej pory podróżowała raczej z minimalną załogą, tym razem gości na pokładzie TARDIS aż troje bohaterów i nie każde z nich zawsze ma coś ciekawego do roboty. Dość radykalne odcięcie się od poprzednich iteracji serialu – showrunner i wiodący scenarzysta jedenastej serii, Chris Chibnall, zapowiada, że na tę chwilę nie planuje wprowadzać żadnych fabularnych odniesień do wcześniejszych sezonów, da również odpocząć „etatowym” przeciwnikom Doctor (Dalekowie, Cybermani, Master, Płaczące Anioły) i ma zamiar w całości skupić się na kreśleniu nowej mitologii serialu. To budzi otuchę – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że serial już od wielu sezonów tematycznie goni za własnym ogonem i tego typu próba oderwanie się od przeszłości może nam wszystkim wyjść na zdrowie. 

Tym, co podoba mi się w jedenastym sezonie jest jego dyskretne, ale zauważalne przesunięcie centrum uwagi na osoby wywodzące się z mniejszości i/albo klasy robotniczej. Cała trójka nowych towarzyszy to osoby o stosunkowo niskim statusie społecznym – Graham jest kierowcą autobusu, Ryan kształci się na mechanika, Yasmin jest policjantką z drogówki. Nie, żeby był to jakiś wyjątek od reguły – Rose pracowała przecież w supermarkecie, Donna zarabiała na życie jako sekretarka – jednak w wypadku osób towarzyszących Trzynastej Doctor wydaje się to mieć nieco większe znaczenie, ponieważ scenarzyści (głównie, ale nie tylko, Chris Chibnall) często wykorzystują to, by przydać kolejnym epizodom nieco głębszego wymiaru. Yaz i Ryan mają na przykład dłuższą scenę dyskusji o rasizmie w odcinku o Rosie Park, Ryan wspomina o swoich doświadczeniach w pracy na taśmie przy okazji odcinka Kerblam! – motyw społecznych nierówności cyrkuluje w jedenastej serii niemal nieprzerwanie. W The Ghost Monument jedna postać epizodyczna bierze udział w sadystycznym, śmiertelnie niebezpiecznym wyścigu, ponieważ potencjalna wygrana to jedyny sposób na rozwiązanie finansowych problemów, z jakimi zmaga się jej rodzina. W Rosa obserwujemy historyczny moment, w którym tytułowa bohaterka przeciwstawia się społecznej opresji, której poddawane były osoby czarnoskóre w USA w latach pięćdziesiątych XX wieku. Arachnids in the UK porusza motyw milionerów dewastujących środowisko celem jeszcze większego pomnażania własnych dochodów i upokarzających podrzędnych pracowników tylko dlatego, że mogą. Demons of the Punjab prezentuje nam losy niezamożnej rodziny zakleszczonej w polityczno-ideologicznym konflikcie. Niemal każdy odcinek najnowszego sezonu serialu w ten czy inny sposób przybiera optykę osób niższych klas społecznych, mniejszościowych, nieuprzywilejowanych ekonomicznie i społecznie. Doctor Who nigdy nie uciekał od tego typu tematów – ale też nigdy, o ile mnie pamięć nie myli, nie poruszał ich tak otwarcie i z tak dużą częstotliwością. 

I tu pojawia się problem. Nosi on tytuł Kerblam!, który – jestem o tym przekonany – napisany był z dobrymi intencjami. Fabuła prezentuje się w następujący sposób: Doctor otrzymuje przesyłkę z ukrytą w niej prośbą o pomoc i postanawia zbadać sprawę. W tym celu wybiera się do miejsca, z którego nadano paczkę – magazynu międzyplanetarnego dostawcy Kerblam. Tam dowiaduje się, że dziewięćdziesiąt procent pracy wykonują w nim automatony, zaś pozostałe dziesięć procent to obligatoryjny, narzucony przez rząd parytet, który wymusza zatrudnienie określonej liczby jednostek ludzkich. W toku śledztwa Doctor dowiaduje się, że prośbę pomocy nadał sam zautomatyzowany system Kerblam, który chciał w ten sposób uporać się z prawdziwym problemem – jeden z pracowników planuje atak terrorystyczny mający na celu zwrócenie uwagi na problem kurczącego się rynku pracy dla ludzi, którym roboty odbierają zatrudnienie. Doctor powstrzymuje go i, nim odlatuje na spotkanie kolejnej przygody, przyjmuje obietnice od zwierzchników korporacji, że dokonają jej restrukturyzacji w taki sposób, by to ludzie stanowili większość zatrudnionych. 

Zanim przejdę do meritum tej notki, chcę jasno powiedzieć, że to nie był zły odcinek sam w sobie – strukturalnie był znacznie lepszy niż większość epizodów tego sezonu, z dobrze rozłożonymi zwrotami akcji, nieźle napisanymi dialogami, podtrzymującą zainteresowanie dynamiką oraz oprawą wizualną. Ujęły mnie subtelne żarty i mrugnięcia okiem skierowane do osób znających wcześniejsze sezony serialu – już sam początek nawiązuje do postaci Jedenastego Doctora i jego zamiłowania do fezów, później pada również wzmianka o wydarzeniach z The Unicorn and the Wasp. Był to zresztą odcinek, w którym bardzo mocno czuć było ducha tych poprzednich epok – z groźnymi automatonami w (pozornej, jak się w trzecim akcie okazuje) roli antagonistycznej oraz folią bąbelkową jako narzędziem masowej zagłady Kerblam! wpisuje się w kiczowaty, umyślnie przeszarżowany obraz serialu. Lubię ten odcinek, naprawdę – co nie zmienia faktu, że jest on problematyczny i nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. 

Zacznijmy od założeń świata przedstawionego. Kerblam! rozgrywa się w międzyplanetarnej rzeczywistości, nad którą władzę sprawuje jakaś forma zinstytucjonalizowanego rządu, prawdopodobnie demokratycznego (Doctor w swoich „referencjach” uzyskanych dzięki psychicznemu papierowi ma pozytywną opinię Pierwszej Damy), który pod naciskiem związków zawodowych narzucił korporacjom obowiązek zatrudniania co najmniej dziesięciu procent ludzkich pracowników w stosunku do automatonów – na wszystkich szczeblach zatrudnienia. Oznacza to, o ile dobrze rozumiem, że na określoną ilość pracy, na przykład, automatów sprzątających, dziesięć procent tej pracy musi być wykonane ludzkimi rękoma, na ogół decyzji ekonomicznych podejmowanych przez zaprojektowane do tego celu sztuczne inteligencje dziesięć procent musi być podejmowana przez ludzki ekwiwalent rady nadzorczej i tak dalej. W odcinku widzimy nawet, jak ludzie pracują u boku robotów wykonując tę samą co one pracę na taśmach. 

Sytuacja zaczyna wyglądać coraz bardziej mętnie, im dłużej przyglądamy się temu założeniu. W oczywisty sposób ludzie nie są w żaden sposób potrzebni na żadnym szczeblu produkcyjnym, który pokazuje nam odcinek – roboty radzą sobie z produkcją, sprzątaniem, pakowaniem, dostarczaniem i koordynowaniem tych działań znacznie lepiej niż ludzie. Automatyzacja w rzeczywistości, którą wraz z Doctor i jej towarzyszami odwiedzamy w tym odcinku znajduje się już na takim poziomie, na którym ludzka praca jest zbędna do przetrwania naszego gatunku – pada przecież informacja, że ludzki parytet został odgórnie wymuszony. Prawdopodobnie wiązał się zresztą ze spowolnieniem procesów produkcyjnych tylko po to, by przystosować je do ręcznej obsługi przez ludzi. Świat Kerblam! to świat, w którym ludzie nie muszą pracować, ponieważ całą pracę załatwiają za nich roboty. Czemu więc pracują? 

I co dzieje się z tymi, którzy mimo tego pracy nie mają? Skoro to rząd musi wymuszać na korporacjach określone obligatoryjne proporcje zatrudnionych, oznacza to, iż musi istnieć cała rzesza osób, które pracy nie mają – nie dlatego, że są leniwe czy roszczeniowe czy jakąkolwiek jeszcze wymówkę wymyślimy, ale dlatego, że literalnie nie ma dla nich żadnej pracy do wykonania. Z czego zatem żyją? Do głowy przychodzą mi tylko dwa rozwiązania, przy czym odcinek dość silnie sugeruje drugie. Pierwszym jest jakaś forma bezwarunkowego dochodu gwarantowanego – wszyscy otrzymują środki do życia niezależnie od tego, czy mają jakieś zatrudnienie. Drugi jest znacznie bardziej niepokojący – nieliczne grono „szczęściarzy”, którzy dostąpili zaszczytu wykonywania pozbawionej sensu pracy, którą automatyzacja załatwiłaby szybciej i lepiej mają na utrzymaniu całą resztę populacji. Jedna z postaci epizodycznych, Dan, który zostawił na planecie córkę, by móc pracować na księżycu, na którym znajduje się siedziba Kerblam. Dan bardzo wyraźnie tęskni za swoją córką – czemu zatem wybrał tego typu pracę, która uniemożliwia mu obserwowanie, jak dorasta jego własne dziecko, opieka nad nim i towarzyszenie mu w tym procesie? Narzuca się odpowiedź, że nie była to kwestia wyboru, tylko ekonomicznego przymusu. Tę hipotezę wzmacnia dodatkowo zachowanie Charliego, postaci pełniącej w tym odcinku rolę antagonistyczną. Charlie jest bowiem terrorystą planującym zamach w celu zwrócenia uwagi na kurczący się rynek pracy dla ludzi. Jego desperacja sugeruje, że nikt nie ma lepszego pomysłu na organizację społeczeństwa niż tego dotychczasowy, więc musi zrobić wszystko, by zmusić ludzi do działania. Ma oczywiście rację, choć metody jego działania są niedopuszczalne. 

Przysłowiowym słoniem w pokoju jest tu kwestia tak zwanego bezrobocia technologicznego. Jest to realnie istniejące zjawisko społeczne polegające na kurczeniu się rynku pracy z powodu postępującego procesu automatyzacji. Ludzka praca przestaje być potrzebna, ponieważ technologia jest w stanie wyeliminować czynnik ludzki z procesu produkcyjnego. W teorii może dojść zatem do sytuacji, w której nie będzie żadnej pracy do wykonania dla ludzi. Wszystkie nasze podstawowe życiowe potrzeby zaspokajać będą w pełni zautomatyzowane systemy produkcyjne. Pojawia się zatem pytanie – co wtedy? Jeśli nie będzie żadnej pracy do wykonania, jak będziemy zarabiać, by kupować jedzenie i ubrania? Od dawna ekonomiści, politycy i filozofowie toczą spory na ten temat. Część twierdzi, że technologiczne bezrobocie ma charakter przejściowy – wraz z rozwojem technologii będą pojawiały się nowe rodzaje zatrudnienia (jak choćby programiści), które zapełnią lukę po tych już zautomatyzowanych. Inni uważają, że prędzej czy później dojdziemy do ściany – skończą nam się zawody do wymyślania, ponieważ cokolwiek tylko przyjdzie nam do głowy będzie mogło powstać szybciej i lepiej za sprawą jakiegoś robota. Osobiście przychylam się raczej do tej drugiej wizji – Maslov namalował swoją skalę potrzeb na piramidzie, nie na wstędze nieskończoności. W pewnym momencie zabraknie nam pracy do wykonania. 

Nie ma żadnego logicznego powodu, dla którego mieszkańcy świata, na którym istnieje Kerblam musieli wykonywać jakąkolwiek pracę. W wymiarze świata przedstawionego maszyny są w stanie sprzątać, segregować, pakować i koordynować cały proces lepiej i szybciej niż ludzie. Co zatem zrobić z istotami ludzkimi, które muszą przecież z czegoś żyć? Wspomniany wyżej podstawowy dochód gwarantowany wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem – tego typu posunięcie wymagałoby jednak zmiany myślenia o pieniądzu i jego wartości. Jak będziemy zarabiać na życie, gdy ludzka praca straci sens? To ciężkie pytania i nie mam zamiaru udawać, że znam na nie odpowiedzi. Scenarzyści tego odcinka sugerują, że rozwiązaniem jest… wstrzymanie, czy nawet odrzucenie procesu automatyzacji. Tylko po to, by ludzie mogli tyrać i swoim tyraniem zarabiać na utrzymanie siebie i rodziny. Podczas gdy istnieje i z powodzeniem funkcjonuje technologia, która mogłaby ich od tego uwolnić. Do tego generalnie sprowadza się finał tego odcinka – do odrzucenia ułatwiającej życie technologii tylko dlatego, że społeczeństwo utknęło w archaicznym sposobie myślenia o zarabianiu pieniędzy jako czynniku, od którego uzależnione jest przetrwanie ludzi zamiast pomyśleć o jakiejś metodzie… redystrybucji… dóbr… 

Ach. No tak. To byłby komunizm. A do tego przecież pod żadnym pozorem nie możemy dopuścić. 

Żarty na bok. Problemem odcinka Kerblam! jest nieprzemyślana metafora. Cała wyjściowa sytuacja to oczywista satyra na Amazon, międzynarodową korporację znaną z regularnego pogwałcania praw pracowniczych, niskich standardów zatrudnienia i grożenia pozwami krytykującym ją dziennikarkom. Rozumiem, co chcieli przekazać twórcy serialu – że pracodawcy powinni dawać pracownikom możliwie najlepsze i najkorzystniejsze dla nich warunki zatrudnienia, z czymś się oczywiście zgadzam, bo to raczej mało kontrowersyjny sentyment. Problem polega na tym, że ubrali ten morał w kontekst kosmicznego science-fiction, w którym nie istnieje żaden powód, dla którego ludzka praca jest w ogóle wymagana – poza pozbawionym (w kontekście tego odcinka) sensu przeświadczeniem, że ludzie muszą na siebie pracować. Nawet, jeśli istnieją lepsze alternatywy. To pułapka, w którą często wpadają teksty kultury popularnej mające ambicję służyć jako społeczny komentarz – założenia świata przedstawionego negują zaplanowaną puentę, ponieważ są zbyt odmienne od tych, które panują w kontekście komentowanego zjawiska. Udało się jej uniknąć serialowi Black Mirror, który w epizodzie Fifteen Million Merits stworzył udaną satyrę na apatyczną klasę średnią, pozwalającą oswajać swój potencjał rewolucyjny tandetną kulturą masową i marzeniami o sławie – tam fantastyka naukowa służyła zuniwersalizowaniu opowieści i przełożeniu realnie istniejących procesów na język antyutopijnej fikcji. Kerblam! jest przykładem nieudanego komentarza, który zaczyna od krytyki nadużywania praw pracowniczych, by po drodze rozsypać się pod naporem przyjętych założeń świata przedstawionego. Szkoda.

sobota, 3 grudnia 2016

Panie Łaskawe

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Graceless to dziewięcioodcinkowe (trzy sezony po trzy godzinne epizody każdy) słuchowisko, którego akcja rozgrywa się w uniwersum serialu Doctor Who. Opowiada ono historię dwóch dysponujących potężnymi mocami parapsychicznymi sióstr, które zostały stworzone przez tajemniczą kosmiczną nadistotę znaną jako Grace. Siostry debiutowały wcześniej w słuchowiskach opowiadających o przygodach Piątego Doktora, gdzie przyczyniły się do uratowania Wszechświata (normalka). Graceless opowiada, co z obiema tymi bohaterkami działo się już po tym fakcie – wypełniły cel, dla którego zostały powołane do istnienia, więc… co teraz? Jak powinny postąpić, w którą stronę się udać, jak posterować swoim życiem, w jaki sposób korzystać z nieomal boskich mocy, którymi zostały obdarzone? Z Graceless sprawa jest o tyle interesująca, że jest to jedno z pierwszych słuchowisk od Big Finish, jakie miałem przyjemność poznać. Jest to również zaskakująco ambitna produkcja, która odchodzi od zwyczajowych barwnych, emocjonujących przygód, z jakich znane są dźwiękowe produkcje BF na rzecz filozoficzno-egzystencjalnej przypowieści w klimacie nieco sennego, onirycznego science-fiction. Rezultat okazał się co najmniej interesujący. 

Od razu spieszę z zapewnieniami, że do swobodnego cieszenia się słuchowiskiem nie jest wymagana jakakolwiek znajomość żadnych innych produkcji – wszystkie kluczowe fakty i kontekst sytuacji jest nam powiem przybliżony w pierwszych minutach pierwszego odcinka. Nie znając trylogii Key 2 Time (w której debiutowały i odegrały nomen omen kluczową rolę siostry) przegapi się najwyżej kilka drobnych aluzji do wcześniejszych wydarzeń. Graceless jest również bardzo zamkniętą opowieścią w tym sensie, że niewiele jest do niej odwołań w innych seriach od Big Finish – co jest raczej ewenementem, bo na ogół słuchowiska BF często-gęsto do siebie nawiązują, a bohaterowie jednej serii od czasu do czasu pojawiają się (gościnnie lub na dłużej) w jakiejś innej. Tymczasem siostry wystąpiły jedynie w The Worlds of Big Finish, spiętej metawątkiem antologii słuchowisk z różnymi bohaterami i bohaterkami Whoniwersum oraz szeroko pojmowanych okolic i nigdzie indziej. Czyni to Graceless bardzo niezobowiązującą opowieścią, którą można pochłonąć w kilka dni bez poczucia niedosytu. 

Pierwszą rzeczą, która odróżnia Graceless od większości słuchowisk BF to bardzo ponury, depresyjny klimat serii – pojawiają się motywy przemocy psychologicznej, sugestie seksualnych wymuszeń oraz parę innych rzeczy, które sprawiają, że słuchowisko zdecydowanie nie nadaje się dla młodych odbiorców. W ogóle fabuła bardzo często z kosmicznych fenomenów czy planetarnych katastrof (które zresztą również są w Graceless obecne, bynajmniej nie w ilościach laboratoryjnych) przenosi swój ciężar na – nie zawsze zdrowe – relacje pomiędzy bohaterami i bohaterkami. To zresztą sprzyja zadawaniu pytań o takie tematy jak odpowiedzialność za drugą osobę, za swoje czyny i ich rezultaty, o cenę życia drugiego człowieka… nie są to jakoś wymyślne kwestie, ale każda z nich zostaje potraktowana w poważny, odpowiedzialny sposób, a konkluzje nigdy nie uciekają od problematycznych kwestii. Oczywiście nie jest to w żadnym razie fabularna rozprawa filozoficzna i jakiś wątek na ogół istnieje (i to zwykle całkiem interesujący) nadając wszystkim tym dywagacjom konkretny kontekst, ale… 

…no właśnie – ale. Przy całej mojej (olbrzymiej) sympatii do tego słuchowiska nie potrafię jednak nie wytknąć mu kilku dość bolesnych wad. Pierwszą z nich jest pewien brak poczucia celowości. Główna oś fabularna nigdy nie krystalizuje się w żadnym sensownym stopniu – bohaterki miotane są wydarzeniami od jednego miejsca do drugiego i są zbyt zajęte reagowaniem na kolejne nieszczęścia, które spadają im na głowy, by zastanowić się, co robić dalej. I niby to jest właśnie głównym motywem tej serii – bohaterki powoli uczą się odpowiedzialności za własne czyny i dojrzewają do samodzielnego kierowania swoim życiem – ale na dłuższą metę jest to nieco irytujące, ponieważ przez takie podejście bardzo ciężko jest stwierdzić, czy Abby i Zara w ogóle przechodzą jakąś przemianę. Wszystko przykrywa kolejna tragedia i idące za nim rozpaczanie. 

To kolejny mankament (ale bardzo subiektywny) Graceless – ilość nieszczęść jakie przytrafiają się bohaterkom i fakt, że rzadko kiedy opowieść kończy się w pomyślny dla nich sposób sprawiają, że odbiorca może poczuć się psychicznie wyobcowany. To dość znane w kulturze popularnej (i nie tylko) zjawisko – bohaterkom przydarza się tyle tragedii, tak wiele tracą, a ich perspektywy nawet w optymalnej sytuacji malują się w tak ponurych barwach, że u odbiorcy włącza się mechanizm obronny i przestaje on inwestować emocje w opowiadaną historię, ponieważ przeczuwa (na ogół słusznie), że w żaden sposób mu się to nie zwróci. Choć obie bohaterki mają dość złożone, interesujące osobowości, to i tak ten wszechobecny angst sprzyja patrzeniu na nie tylko pod jednym kątem. W dodatku pojawia się tu kolejny problem – Abby i Zara posiadają boskie umiejętności, w pewnym momencie zyskują funkcjonalną nieśmiertelność, posiadają urodę i intelekt… a i tak wciąż płaczą, jak to bardzo są nieszczęśliwe i krzywdzone przez okrutny Wszechświat. I znów – ten ich angst zawsze jest bardzo dobrze umotywowany i generalnie współczujemy bohaterkom tego, co im się przytrafia (bo czasami są to naprawdę straszliwe rzeczy), ale poprzez kontrast do mocy, talentów i umiejętności jakie posiadają czasami trudno jest z nimi sympatyzować. Nie pomaga też fakt, że wiele rzeczy, które im się przytrafia jest tak bardzo abstrakcyjna (choć z drugiej strony przydarzają się im wstrząsająco prozaiczne tragedie, które mogą spotkać każdego i każdą z nas), że ciężko jest się z nimi utożsamiać, co może jeszcze bardziej zwiększyć dystans emocjonalny słuchaczy. 

Mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej – i tak bardzo lubię Graceless. Przede wszystkim za ten mistyczny, nieco surrealistyczny klimat całości. Bohaterki najczęściej nie przeżywają konwencjonalnych przygód w czasie i przestrzeni, tylko mierzą się z nieco bardziej nietypowymi zjawiskami, rozmaitymi kosmicznymi wszechbytami, doświadczeniami z pogranicza życia i śmierci, małymi tragediami mającymi gigantyczny impakt na resztę Wszechświata i innymi tego typu wydarzeniami. Daje to poczucie obcowania z naprawdę wyjątkową opowieścią, która jest znacząca zarówno na poziomie marko, jak i mikro. Obsada na ogół jest bardzo ograniczona, poza głównymi bohaterkami w każdym odcinku pojawia się co najwyżej kilkoro innych bohaterów i bohaterek epizodycznych (niektórzy i niektóre wracają w kolejnych odcinkach), co bardzo sprzyja kreowaniu wyrazistych, zapadających w pamięć postaci. I choć fabuła na poziomie klamry fabularnej spinającej całość w zasadzie nie istnieje, to poszczególne odcinki same w sobie są bardzo dobre – każdy z nich ma coś, co sprawia, że zapada on w pamięć i w zasadzie nie ma tam epizodów ewidentnie słabych albo niepotrzebnych. Wspomnieć muszę o jeszcze jednej interesującej rzeczy - w słuchowisku pojawia się zaskakująco mocno wyeksponowany motyw poliamorii traktowanej nie jako dziwactwo, aberracja czy objaw zepsucia, ale jako zdrowy model relacji międzyludzkiej. Szczerze napisawszy nie przypominam sobie żadnego innego tekstu kultury popularnej, w którym taki wątek byłby traktowany inaczej, niż na zasadzie egzotycznej ciekawostki o potencjale fanserwisowym.

Dźwiękowo Graceless stoi na naprawdę wysokim poziomie - wszystkie efekty dobrano dobrze, a odgłosy otoczenia sprawnie uzupełniają dialogi (i okazjonalną narrację) dostarczając słuchaczowi potrzebnego kontekstu sytuacji. Świetna jest muzyka skomponowana przez Jamiego Robertsona – w dużej mierze przydaje ona słuchowisku jego unikalnego klimatu, sprawnie manewrując między efektownością, a patosem. Posłuchajcie choćby utworu z czołówki, który daje całkiem niezły pogląd na brzmienie całości. Gra aktorska nie odstaje od wysokiego poziomu… z jednym wyjątkiem. Postać imieniem Marek grana przez Frasera Jamesa ma bardzo nieprzyjemną, chrapliwą barwę głosu. Jasne, James jest świetnym aktorem i znakomicie potrafi zagrać wszystkie emocje, ale jego tembr na dłuższą metę jest bardzo męczący i czasami sprawia, że trudno jest zrozumieć, co on właściwie mówi. Nie jest to jakiś wielki problem, bo rola tej postaci (choć kluczowa) maleje z każdym kolejnym odcinkiem i później nie jest to już jakimś uciążliwym problemem, ale niestety nie mogę powiedzieć, by obsadzenie takiego, a nie innego aktora w takiej, a nie innej roli było dobrą decyzją. 

Słuchowisko można kupić bezpośrednio na stronie internetowej Big Finish, istnieje jednak legalny sposób na jego nieodpłatne przesłuchanie. Strona internetowa Storytel.pl (słuchowiskowo-audiobookowy ekwiwalent Netflixa) posiada wszystkie trzy serie Graceless w swojej ofercie, żeby więc zapoznać się z tą produkcją, wystarczy zarejestrować się na serwisie i skorzystać z dwutygodniowego darmowego okresu próbnego. Generalnie mocno zachęcam do regularnej subskrypcji, bo poza Graceless w ofercie Storytel znajduje się cała masa świetnych słuchowisk i audiobooków. Niedawno Big Finish ujawniło, że tworzy kolejną odsłonę serii, prawdopodobnie służącą za swoiste postscriptum zakończonej przed kilkoma laty opowieści. Siostry, już znacznie starsze (i grane przez inne aktorki) powracają i nie umiem nie mieć obaw czy takie tworzenie kontynuacji ich opowieści aby na pewno ma sens, bo Graceless to bardzo zamknięta, pełna opowieść. Ufam jednak twórczyniom i twórcom tego słuchowiska, że nie zepsują swojego ukochanego dziecka niepotrzebnym sequelem i otrzymamy po prostu kolejny znakomity rozdział opowieści.

sobota, 26 grudnia 2015

Mężowie River Song

fragment grafiki autorstwa Alice X. Zhang, całość tutaj.

Tym razem - wbrew wieloletniej tradycji - nie będzie rantu na święta Bożego Narodzenia. Bynajmniej nie z tego powodu, że przestałem je nienawidzić - po prostu w tym momencie jestem już tak straumatyzowany i wycieńczony, że zamykam oczy i staram się jedynie dotrwać do końca. Kogo interesuje moja opinia o Bożym Narodzeniu, może przeczytać sobie pierwsze akapity poprzednich notek recenzujących świąteczne odcinki specjalne Doctor Who. Nic się w tej materii nie zmieniło, wciąż jedynym jasnym punktem tego okresu jest doktorowy christmas special. Jak jasnym? Cóż… na przestrzeni ostatnich lat różnie z tym bywało, ale w tym roku muszę przyznać, że odcinek był co najmniej przyjemny.

Wszystkie towarzyszki wymyślone przez Moffata cierpiały na paskudny brak charakteru - były nie tyle pełnokrwistymi bohaterkami o wyrazistych, koherentnych osobowościach, co chodzącymi wytrychami fabularnymi, MacGuffinami o bardzo niedookreślonych cechach, dzięki czemu z odcinka na odcinek mogły zmieniać się właściwie nie do poznania. To powodowało, że po zakończeniu triggerowanych przez nie wątków (Amy jako przynęta na Doctora, by zamknąć go w Pandorice, Clara jako Impossible Girl) nie bardzo wiadomo było, co z nimi dalej robić. Scenarzyści wikłali je w jakieś absurdalne (pięciominutowy rozwód Amy i Rory’ego) albo żenująco nudne (DANNY PINK!) dramaty, które nie robiły absolutnie niczego interesującego z tymi postaciami i jedynie irytowały fanów serialu. W jakiś sposób River udało się tego uniknąć. Można jej nie lubić, ale naprawdę trudno powiedzieć o niej, że nie ma spójnego, wyrazistego charakteru, charyzmy oraz osobowości. Może to kwestia tego, że jej wątek ciągnął się przez kilka sezonów, a ona sama pojawiała się na ekranie na tyle rzadko, by nie spowszednieć widzowi w sposób, w jaki spowszednieli Pondowie i Clara - za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie działo się coś ciekawego. Profesor Song bardzo długo była dla nas tajemnicą, ale taką, która fascynuje, a nie drażni odwlekanym wyjawieniem. Wszystko to sprawia, że o ile Amy i Clary mam już serdecznie dosyć i powitałem ich odejście z westchnieniem ulgi, o tyle River chciałbym jeszcze od czasu do czasu zobaczyć (albo usłyszeć w słuchowisku, co - dzięki Big Finish - szczęśliwie będzie mi dane).

Odcinek był bardzo, bardzo fajny - może nie dorównuje najlepszym epizodom stworzonym przez Moffata, ale jest znacznie lepszy, niż cokolwiek ten scenarzysta napisał w ostatnim czasie. Mamy River, która swoim zwyczajem traktuje Wszechświat jak wielki plac zabaw, mamy hilarycznie wręcz eskalującą fabułę, mamy komedię pomyłek związanych z faktem, że River nie jest świadoma, że Doctor to Doctor i za nic nie daje się wyprowadzić z błędu, mamy trochę dramatu, trochę wzruszeń… Jest naprawdę dobrze i nie pamiętam, kiedy ostatnio tak beztrosko i bezpretensjonalnie bawiłem się przy tym serialu. Chyba przy tym odcinku o dinozaurach w kosmosie, ale to było dawno temu. I jasne, drama jest trochę za bardzo rozwodniona i nie działa do końca tak, jak powinna, River powinna się znacznie szybciej zorientować, kim jest Doctor - szczególnie, że jego liczne sugestie były subtelne jak kowadło w kreskówkach Looney Tunes - a running gag polegający na tym, że główny antagonista odcinka obcina i absorbuje głowy kolejnych ofiar jest trochę nie na miejscu… ale to naprawdę drobiazgi. 

Strasznie podobał mi się fakt, że Doctor niespodziewanie dostał wgląd w prywatne życie River - mógł dowiedzieć się, czym profesor Song zajmuje się w chwilach, gdy mu nie towarzyszy (osobiście rozbroił mnie fakt, że River bezwstydnie korzysta z TARDIS w chwilach, gdy Doctor jest gdzieś poza nią). Fajnie pogłębiło to jej postać, szczególnie w chwili, gdy dowiadujemy się, co River tak naprawdę myśli o Doctorze i jak ich szczególny związek wygląda z jej punktu widzenia. Z drugiej strony widzimy też konfuzję i rozczarowanie Doctora, który ma nieco inny - najwyraźniej trochę mniej skonkretyzowany, ale zdecydowanie odmienny - obraz ich relacji. Bardzo fajnie udało się Moffatowi wpleść ten wątek w strukturę odcinka tak, by nie zdominował on dynamicznej i lekkiej przygody.

Podobało mi się też, że Moffat - co dość nietypowe dla niego - postanowił uprzątnąć część poczynionego przez siebie bałaganu i załatać kilka dziur fabularnych powstałych w trakcie rozwijania wątku River. Widzowie o dobrej pamięci (albo tacy, którzy relatywnie niedawno robili sobie powtórkę dwustrzałowca Silence in the Library/Forest of the Dead) wychwycą kilka mrugnięć okiem i nawiązań tłumaczących niektóre niejasności. Czepię się jedynie wybiegu z pożegnaniem Doctora i River - dowiadujemy się, że profesor Song wie, albo przynajmniej żywi głębokie, graniczące z pewnością przekonanie, że jej życie zbliża się do nieuchronnego końca. Tymczasem w Forest of the Dead (które, z perspektywy tej bohaterki, dzieje się niedługo po omawianym tu odcinku) River wydaje się znacznie mniej świadoma tego faktu i dopiero przywołując z pamięci wydarzenia z The Husbands of River Song uświadamia sobie, że w istocie było to pożegnanie. Nie jest to może jakiś szczególnie bolesny retcon, ale dla mnie trochę zgrzytał.

Słowem - jestem pozytywnie zaskoczony. The Husbands of River Song to bardzo przyjemny odcinek, ani nie nazbyt przekombinowany, ani zbyt melodramatyczny, ani zbyt tandetny. Dokładnie taki, jaki trzeba, by dać widzom niecałą godzinę bardzo przyjemnej zabawy. A że mało świąteczny (wątek Bożego Narodzenia ograniczony jest tak, że bardziej się nie dało)? Dla mnie to dodatkowy plus!

niedziela, 18 października 2015

Pierwsza koalicja zagłady

fragment grafiki autorstwa Big Finish, całość tutaj.

Big Finish udało się w końcu pozyskać licencję zrewitalizowanego w 2005 roku serialu Doctor Who. Co to oznacza dla fanów i fanek tej franszyzy? Ano to, że od teraz ekipa produkująca prawdopodobnie najlepsze słuchowiska na świecie będzie mogła wykorzystywać postaci, monstra, wydarzenia, lokacje, nazwy i elementy fabuły nie - jak dotychczas - tylko z klasycznych seriali DW, ale również tych najnowszych. Zaczęło się z hukiem, od zapowiedzi nowej serii UNIT z córką Brygadiera w roli głównej. Potem lawinowo zaczęły napływać informacje o kolejnych słuchowiskowych spin-offach - Torchwood w końcu znalazł miejsce, gdzie jego potencjał może zostać właściwie wykorzystany, River Song dostała własną miniserię, Strax na jakiś czas dołącza do Jago i Litefoota, klasyczni Doctorzy mierzyć się będą z nowymi potworami, zaś War Doctor otrzyma własną serię, w której dostaniemy wgląd w Wojnę Czasu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu własne słuchowisko dostanie też… Winston Churchill. Hmm. Wszyscy wymienieni przeze mnie bohaterowie i bohaterki będą przemawiać głosami swoich aktorów z serialu (tak, nawet War Doctor), a to zapewne dopiero początek, bo potencjał do crossoverów pomiędzy nowymi i starymi bohaterami z Whoniverse - a także tymi wymyślonymi przez Big Finish - jest ogromny. Słowem, dzieje się naprawdę wiele naprawdę fajnych rzeczy.

Ale wiecie co? Mimo tych wszystkich łakoci dla uszu, które czekają nas w najbliższej przyszłości, ja i tak cały czas obstaję przy kolejnych przygodach Ósmego Doctora. Jasne, z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki Torchwood i wyglądam serii o War Doctorze, ale to Doom Coalition jest słuchowiskiem, z którym chciałem się jak najprędzej zapoznać. To jest właśnie siła Big Finish - wziąć Doctora o mikroskopijnej rozpoznawalności, który w swojej karierze wystąpił w jednym tylko filmie telewizyjnym (dość kontrowersyjnym zresztą) i sprawić, by fandom go pokochał, dopisując mu kolejne przygody, życiowe zawirowania, pełnokrwistych towarzyszy i niesamowicie charyzmatycznych antagonistów, pogłębiając zarówno postać, jak i jej mitologię w niewyobrażalnym stopniu. Dodajmy do tego naprawdę dobrze rozpisane scenariusze i już mamy doskonały zamiennik coraz bardziej mdłej telewizyjnej inkarnacji franszyzy. Niestety, na razie wygląda to tak, że - dopóki ktoś litościwie nie odspawa Moffata od scenopisarskiego stołka - dobrego jakościowo Doctora znajdziemy chyba tylko w słuchowiskach. Piszę „chyba”, bo są jeszcze książki i komiksy, których nie znam, więc nie mogę się wypowiadać o ich jakości, ale jakoś wątpię, by były znacząco lepsze od tego, co tworzy Nicholas Briggs et consortes.

Ale do rzeczy. Doom Coalition odtwarza format poprzedniej serii z Ósmym Doctorem w roli głównej - ponownie mamy do czynienia z czterema powiązanymi ze sobą aktami jednej, złożonej opowieści. Każdy taki akt zawiera w sobie cztery godzinnej długości odcinki. Pierwsza część tetralogii - zatytułowana po prostu Doom Coalition 1 - ukazała się kilka dni temu i w zamierzeniu stanowić miała coś w rodzaju miękkiego restartu przygód Ósmego Doctora, dając nowym słuchaczom szansę zapoczątkowania przygody z Ósmym bez ciążącego na głową widma wieloletniej, poplątanej mitologii. O ile mogę to ocenić, ten zabieg wypadł raczej średnio - już na samym początku dostajemy retrospekcję z gościnnym występem Siódmego Doctora, co może wprowadzić pewien niepotrzebny zamęt. Poza tym przez cały pierwszy odcinek przewijają się nawiązania do mitologii Doctora, które są bardzo fajne dla słuchaczy-weteranów, ale wśród nowicjuszy mogą wzbudzić tylko i wyłącznie konfuzję.

Dużo sobie obiecywałem po The Eleven - nowym antagoniście Doctora, diabolicznym Władcy Czasu cierpiącym na osobliwą odmianę schizofrenii, w której wszystkie jego dotychczasowe regeneracje uzyskały świadomość i toczą między sobą nieprzerwaną walkę o dominację. Pomysł na postać był zatem bardzo fajny. Podobnie jak wykonanie - od razu zaznaczę, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do gry aktorskiej Marka Bonnara, który sprawił, że The Eleven brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć schizofreniczny, psychopatyczny drań. Wszystko jednak rozbija się o to, w jaki sposób ta postać została wykorzystana - jako kolejna kalka Mastera, która na dodatek nie posiada żadnej interesującej motywacji. The Eleven jest zły, bo… jest zły. To sprawia, że ostatecznie naprawdę fajnie pomyślany, bardzo charyzmatyczny antagonista koniec końców okazuje Szablonowym Złoczyńcą Zagłady. Odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej sprawdziłby się jako dzika karta funkcjonująca gdzieś pomiędzy Doctorem, a jakimś innym antagonistą - końcówka Doom Coalition 1 zdaje się dawać nadzieję na takie rozwiązanie.

Dostaliśmy też nową towarzyszkę - Helen Sinclair, lingwistkę pochodzącą z lat sześćdziesiątych, na którą Doctor i Liv (jego aktualna towarzyszka) wpadli w czasie pościgu za The Eleven i na chwilę obecną jestem w stanie napisać o niej tylko tyle, że ma pewien potencjał, bo na przestrzeni trzech odcinków w których występowała nie udało jej się wyjść poza schemat Standardowej Towarzyszki Doctora. Wiem, że do tego potrzeba czasu - z drugiej jednak strony Lucie, Molly i Liv już od same początku miały bardzo wyraziste osobowości oraz własne wątki, które w naturalny sposób ewoluowały w toku fabuły. Helen wydaje się w porównaniu z nimi trochę dodana na doczepkę - naprawdę Doom Coalition nic by nie straciło, gdyby wyciąć ją z fabuły. Jasne, nie każda towarzyszka musi być tak mocno powiązana z osią fabuły, jak Molly, ale trochę głębsza charakteryzacja i ekspozycja charakteru naprawdę by nie zaszkodziły. O Helen póki co wiemy tylko tyle, że drażni ją powszechny w jej czasach seksizm, który uniemożliwia jej rozwój kariery naukowej. Czy jest inteligentna, niezależna i wyemancypowana? No jest. Czy jest kompetentną towarzyszką? No tak. Czy cokolwiek poza tym? No… nie bardzo. Strasznie mi to pachnie towarzyszkami made by Moffat. Oczywiście nie wykluczam, że Helen z czasem rozwinie się w pełnowymiarową postać - w zasadzie jestem pewien, bo od Lucie począwszy Ósmy nie miał towarzyszki, której bym nie polubił - ale na razie jestem do niej, w najlepszym razie, neutralnie nastawiony.

Dla równowagi dodam, że scenariusze są bardzo fajne. Pierwszy odcinek niemal w całości rozgrywa się na Gallifrey i choć nie powracają w nim bohaterki i bohaterowie obsady mojego ulubionego słuchowiska od Big Finish, to i tak miło jest zajrzeć na ojczystą planetę Doctora. Drugi odcinek bardzo pomysłowo ogrywa koncepcję podobną do tej, dzięki której wymyślono Płaczące Anioły, trzeci stanowi przyjemną - choć odrobinę nużącą i przewidywalną - przygodą w czasach Galileusza, natomiast czwarty i zarazem finałowy zabiera nas do wiktoriańskiej fabryki… w kosmosie. W zasadzie każdy epizod jest bardzo dobrze napisany i wyreżyserowany, dzięki czemu Doom Coalition słucha się z olbrzymią przyjemnością, a końcówka robi smaka na więcej. Jasne, zdarzają się dłużyzny - szczególnie w epizodzie z Galileuszem - ale nic kardynalnie słabego, co zaważyłoby na ocenie całości. Po prostu kolejne bardzo dobre słuchowisko od Big Finish.

I tak chyba mógłbym podsumować całość - pierwszy akt Doom Coalition to bardzo przyjemny kawałek fabuły, który opowiada angażującą historię i stawia solidne fundamenty pod dalszy rozwój akcji. Nie jest to poziom mistrzowskiego Dark Eyes 1, ale też trudno wymagać, by każdy odcinek był doskonały, szczególnie przy takiej częstotliwości produkowania kolejnych słuchowisk, jakie obecnie ma Big Finish. Oczywiście, że będą się trafiać lepsze i gorsze historie. Doom Coalition, mimo raczej letniego startu, nadal zapowiada się bardzo obiecująco. Kolejny akt dopiero w marcu, ale nie narzekam, bo po drodze dostaniemy nowe odcinki Torchwood, pierwszą serię z War Doctorem i wiele innych smakowitości. Jest na co czekać.

wtorek, 10 lutego 2015

Przekleństwo mitu

fragment grafiki autorstwa Mentona J. Matthewsa III, całość tutaj.


Kuba z bloga Pulp Warsaw* po raz kolejny nawiązał jednej z naszych forumowych rozmów do mojej notki, w której ośmieliłem się podnieść klawiaturę na Batmana dysponując w najlepszym przypadku szczątkową wiedzą na temat tego bohatera i jego historii. No cóż, takie właśnie było zamierzenie - ale powrót do tej sprawy sprowokował mnie do nieco głębszych przemyśleń odnośnie popkulturowych mitów. Ponownie będzie to notka z cyklu „sam nie wiem, co myślę o danym temacie, więc napiszę o tym blognotkę w nadziei na to, że w trakcie pisania usystematyzuję sobie pewne rzeczy” więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że tekst będzie nieskładny.

W większości przypadków postaci popkulturowe mają relatywnie krótki żywot - trzy tomy sagi fantasy, cztery sezony, dwie komiksowe serie, jeden film pełnometrażowy. Przychodzą, robią swoje i znikają na zawsze. Mają pewien ukonstytuowany rys charakterologiczny, który ewoluuje na przestrzeni fabuły. Najczęściej posiadają jednego określonego twórcę, który wie (czasem nie wie, ale na potrzeby wywodu pomińmy te przypadki), co chce zrobić z tą postacią, w którą stronę popchnąć jej ewolucję i gdzie ją zatrzymać, by zamknąć transformację bohatera/bohaterki w mniej lub bardziej eleganckiej konkluzji. Czasem ci bohaterowie giną, ale nawet jeśli nie, to na dłuższą metę nie ma to żadnego znaczenia - ich rola została zakończona.

Czasami jednak dzieje się inaczej. Czasami dana postać odnosi tak niesamowitą popularność, że twórca (albo dystrybutor, albo ktokolwiek mający moc podjąć albo wymusić taką decyzję) nie zatrzymuje się na tym ustalonym planie - wychodzi dalej. Schodzi z wyrysowanej starannie mapy i zaczyna błądzić. Popularność nie spada, wydawca naciska, dystrybutor wymusza kolejny sequel, stacja telewizyjna szuka nowego showrunnera. Pojawiają się kontynuatorzy piszący kolejne przygody bohatera - czasem wbrew woli twórcy - wikłający go w kolejne perypetie, zmuszający do przeżywania kolejnych wzlotów i upadków. Niektórzy robią to lepiej, niektórzy gorzej - a niektórzy po prostu inaczej. Interes się kręci - wychodzi coraz więcej przygód bohatera w coraz to różniejszych formach. Nikt nie jest w stanie tego koordynować, przesączają się pierwsze sprzeczności fabularne i charakterologiczne, sama postać zaczyna się rozmywać. Zaczynają się reinterpretacje, restarty, rebooty, nowe spojrzenia. Postać wciąż ta sama, ale jakby inna w zależności od tego, kto ją pisze, w jakim medium rozgrywają się jej przygody. Nowi scenarzyści nie są w stanie przeczytać wszystkiego, co wyprodukowali ich poprzednicy - albo nie mają czasu, albo nie chcą, albo mają swoje własne, rewolucyjne pomysły. Cała konstrukcja zaczyna się zapadać pod własnym ciężarem i tylko głębokie zawieszenie niewiary odbiorców pozwala przyjąć, że to wciąż ten sam bohater, z którym mieliśmy do czynienia z początku.

Ale to przecież nieprawda - to już nie jest ten bohater. To już nie jest jakikolwiek bohater - to mit. Po tylu latach, tylu twórcach i tylu opowieściach bohater przestaje być określoną fikcyjną indywidualnością, a staje się… mitem. Lekko tylko określoną, plastyczną formą poddającą się modyfikacjom w zależności od potrzeby danego medium, potrzeby danego twórcy, potrzeby danej chwili. Pozostają najbardziej charakterystyczne, ikoniczne cechy kojarzone przez ogół, osmotycznie przesiąknięte do świadomości odbiorców - jeśli one się zgadzają, odbiorcy są skłonni bez większego ryzyka się pogodzić z taką, a nie inną sytuacją.

Takich mitów mamy całe mnóstwo. Sherlock Holmes. Doctor. Spider-Man. Wolverine. James Bond. Batman, oczywiście. Każdego z nich - i wielu, wielu innych - popkultura przepuściła przez wyżymaczkę tyle razy i na tyle sposobów, że niepodobna jest określić ich charakterów w sposób inny, niż bardzo, ale to bardzo przybliżony. Jak już wspominałem, pozostają tylko ikoniczne elementy - dedukcyjny geniusz Sherlocka, ekscentryzm Doctora, wielka moc i wielka odpowiedzialność Spider-Mana czy burkliwość Wolverine’a. Oni i tak mieli sporo szczęścia - spójrzmy choćby na Hanka „Ant Mana” Pyma, który, bardzo niesprawiedliwie dla tej postaci, okrzepł w pamięci twórców i fanów właściwie tylko jako damski bokser znęcający się nad żoną. Nawet w obrębie jednego kontinuum fabularnego co bohaterowie różnią się - niekiedy w bardzo drastyczny sposób - w zależności od tego, kto ich pisze. Pod piórem innego pisarza magicznie tracą albo zyskują nowe cechy charakteru, bezkolizyjnie wychodzą z traum, jakie spowodował poprzedni scenarzysta, głoszą inne poglądy.

Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować ze śledzenia ich przygód? Nie, chyba nie - po prostu warto pamiętać, że tego typu flanderyzacja jest nieunikniona dla rozbudowanych franczyz. Postać staje się mitem, ewoluuje albo cofa się w rozwoju w zależności od pozafabularnych warunków. Ten proces wydaje się nie do powstrzymania - i właściwie nie ma sensu go powstrzymywać. Kiedy biorę do ręki komiks - na przykład - Jossa Whedona o X-Men, to traktuję jego dzieło jako rzecz odrębną fabularnie, nawet jeśli dzieło nominalnie przynależy do szerszego uniwersum. To nieważne - wiem, że dany autor zapewni mi koherentność w obrębie pisanej przez siebie serii, ale nie może mi zagwarantować, że jego następcy będą stuprocentowo jego wizji. On sam zresztą też nie był zbyt wierny swoim poprzednikom (słynne cojones Cyclopsa wyhodowane właśnie w Astonishing X-Men Whedona).

A zatem - drogi Kubo, uważam, że w tym szczególnym przypadku nie muszę mieć drobiazgowej wiedzy o historii i ewolucji postaci Batmana, bo nie piszę o żadnej konkretnej jego inkarnacji czy interpretacji. Piszę o micie. A mit znam.

_________
*na którego (bloga, nie Kubę) wchodziłbym częściej i komentował go ZNACZNIE częściej, gdyby nie fakt, że znajduje się on na tumblrze i kolejne notki zwykły mi się objawiać gdzieś pomiędzy kolejnym gifsetem z Power Rangers, a nagim torsem Benedicta Cumberbatcha. Nie wiem czemu, ale w jakiś pokrętny sposób psychologicznie zniechęca mnie to do komentowania.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Trzecie oczy

fragment grafiki autorstwa Joego Robertsa, całość tutaj.

Wszyscy, którzy w miarę regularnie czytają mojego bloga doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ostatni sezon Doctor Who – jeszcze nie tak dawno jednej z moich ulubionych produkcji telewizyjnych – okazał się dla mnie potężnym rozczarowaniem, po którym zadeklarowałem, iż kończę przygodę z tym serialem do czasu, aż pojawi się nowy showrunner, który dla odmiany nie będzie kompletnie wyprany z kreatywności i będzie w stanie napisać interesującą fabułę tak w skali mikro, jak i makro. Zdecydowałem, że odcinek świąteczny będzie moim oficjalnym pożegnaniem z telewizyjną inkarnacją serii. Ciekawe, czy wytrwam w tym postanowieniu... Miejmy nadzieję.

Co mi tam – pomyślałem. Nie zginę od niedoboru Doctora w organizmie, mam przecież jeszcze słuchowiska, które przebijają serial pod wszystkimi względami i o ile kolejne epizody Doctor Who od Moffata nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnej reakcji gwałtowniejszej, niż wzruszenie ramionami, o tyle nadchodzący wielkimi krokami trzeci rozdział sagi Dark Eyes z moim ukochanym Ósmym Doctorem i pewną nie mniej ukochaną krzepką Irlandką w rolach głównych budził ciarki na plecach za każdym rzem, gdy o nim myślałem. Tutaj nakręcony byłem już konkretnie – nie dość, że dwie poprzednie części Dark Eyes były naprawdę znakomitymi opowieściami, nie dość, że trzecia część sagi miała skupić się na zmaganiach Doctora z Masterem, to jeszcze w słuchowisku miał się pojawić mój absolutny numer jeden wśród Time Lordów, czyli koordynator CIA Narvin – ten san Narvin, który pod koniec serii słuchowisk Gallifrey, niczym Franciszek Dolas, przez przypadek rozpętał Ostatnią Wielką Wojnę Czasu. Narvin – cyniczny, sarkastyczny biurokrata, który jednak zna swoje miejsce w szeregu i z zaskoczeniem dla otoczenia – a także i samego siebie – zaczyna odkrywać w sobie szlachetność i zdobywać szacunek pozytywnych bohaterów (o ile w pełnym wyrachowania i ciągłego wybierania mniejszego zła Gallifrey jakąkolwiek postać można nazwać pozytywną) i ewoluować w coraz to bardziej interesujący sposób, nie tracąc jednak swojego unikalnego uroku małego dupka i nikczemnika.

Kiedy zatem w końcu dorwałem się do Dark Eyes 3 i przesłuchałem całość… mina mi się wydłużyła. Od razu zaznaczę – w żadnym stopniu nie jest to jakaś porażka, słuchowisko trzyma równy, przyzwoity poziom i jak najbardziej warto po nie sięgnąć. Aktorstwo jest znakomite, ścieżka muzyczna cudowna, oprawa dźwiękowa stoi na najwyższym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i miejscami zachwycają błyskotliwością (Doctor nazywający Mastera zepsutym dzieckiem, które łaknie uwagi otoczenia), wszystkie zwroty akcji są dobrze obmyślone i działają tak, jak miały działać… a jednak łatwiej mi jest narzekać na to słuchowisko, niż je chwalić. Problem chyba polega na tym, że spodziewałem się po nim więcej. Znacznie więcej. Rozczarowany poziomem serialu podświadomie spodziewałem się po Dark Eyes 3 nie wiadomo jakich cudów i stąd pewnie moje niezadowolenie.

Co zatem nie wyszło? Głównym problemem jest chyba fakt, że po raz trzeci wracamy do wątku Molly i znajdujących się w jej organizmie cząsteczek retro-genitoru, które początkowo były substancją uniemożliwiającą Władcom Czasu regenerację, ale z czasem zmieniły się w uniwersalny wytrych fabularny mający takie właściwości, jakie akurat są potrzebne leniwemu scenarzyście. To pierwszy element, który negatywnie wpłynął na mój odbiór fabuły – znowu mielimy Molly i jej czarne oczy (rezultat cząsteczek w organizmie), tym razem w wykonaniu Mastera, który postanawia okiełznać przy jej pomocy Eminence, potężną kosmiczną siłę, z którą w przeszłości zmagał się Doctor. Ja wiem, że tytuł słuchowiska zobowiązuje, ale ileż można? Nie dałoby się uwikłać Molly i Doctora w jakąś przygodę niepowiązaną z tym motywem?

No właśnie – Molly. Kolejny problem polega na tym, że panny O’Sullivan prawie w tym słuchowisku nie ma. Przez większość czasu snuje się z wypranym mózgiem gdzieś w pobliżu Mastera i służy jako plot device i damsela w distresie. Rany, Molly jako damsela - wyobrażacie to sobie? Z Doctorem łączy siły dopiero pod koniec. Czemu tak? Lubimy Molly – jest niezależna, zabawna, inteligentna, wyemancypowana, twarda jak skała i zdarzyło się jej przywalić Doctorowi w nos, kiedy tylko zorientowała się, że traktuje ją on protekcjonalnie. Molly jest znakomitą bohaterką, a jej relacja z Doctorem jest dynamiczna, ciekawa i rozwijająca się na przestrzeni dwóch poprzednich części sagi. Tutaj zostaje zepchnięta na margines i tylko końcówka ostatniego odcinka daje jakieś rozwinięcie tego motywu. Zamiast Molly dostajemy Liv Chenkę, naukowczynię z przyszłości, która już kiedyś towarzyszyła Doctorowi w jego wcześniejszych przygodach (oraz pełniła ważną rolę w Dark Eyes 2). To bardzo ciekawa postać, a wątek jej nieuleczalnej choroby sprawia, że łatwo z nią sympatyzujemy, ale jednak nie jest to Molly i ten fakt boleśnie daje się odczuć.

Ale hej, jest przecież Narvin, mój ulubieniec i ensemble darkhorse całego rozszerzonego uniwersum. Tja… Narvin pojawia się i nawet pełni stosunkowo istotną rolę w całej fabule, ale niestety wypada nader blado. Co prawda na samym początku, kiedy rozmawia z Doctorem o herbacie, aż zaskowyczałem ze szczęścia, bo dokładnie o takim dialogu marzyłem, fantazjując o tym słuchowisku, ale niestety ta wymiana uroczych złośliwości szybko się kończy i Narvin przez resztę słuchowiska pęta się gdzieś w tle drugiego planu, będąc w zasadzie cieniem samego siebie z Gallifrey. To boli, bo biorąc pod uwagę jego przecudny charakter, aż prosiło się, by umieścić go u boku Doctora i obserwować, jak dzieje się magia, gdy Narvin kwestionuje każdą jego decyzję. No nic, pozostaje mi czekać na jakiś inny występ Narvina w słuchowiskach – a biorąc pod uwagę popularność, jaką (zasłużenie) cieszy się ten bohater nawet solowa seria poświęcona jego osobie nie byłaby czymś zaskakującym. Trzymam kciuki.

Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o Masterze, w którego wciela się Alex MacQueen i jest w tej roli absolutnie, nomen omen, mistrzowski. Master z Dark Eyes 3 to cyniczny manipulant, inteligentny pragmatyk traktujący wszystkich jak elementy własnej układanki, jakby byli kiepskim żartem. Jest dokładnie tak diaboliczny, żeby budzić strach, ale nie aż tak, żeby budzić śmiech. Jego plan jest, jak to u Mastera, z jednej strony mocno zakręcony, z drugiej, niezwykle zmyślny i przez to niesamowicie niebezpieczny. Dokładnie takich złoczyńców chcę widzieć w tej serii. Możecie sobie zatrzymać swoją Missy – mój Master jest łysy.

Problem polega na tym, że w tym słuchowisku wszystkiego jest po trochu – trochę Doctora, trochę Molly, trochę Narvina, trochę Liv, trochę Mastera, trochę Sally Armstrong (pomagierka Mastera znana też z poprzednich części słuchowiska), trochę Eminence – ale brak wyrazistszej osi fabularnej sprawia, że te wszystkie „trochę” dość średnio ze sobą współgrają i całe słuchowisko rozmienia się na drobne. Nawet finał nie wypada tak emocjonująco, jak zapewne był w planach. Jasne, nadal słucha się przyjemnie, ale to już nie jest ten zjawiskowy poziom dwóch pierwszych części sagi. Mam nadzieję, że w czwartym, ostatnim już rozdziale serii Dark Eyes powróci do poprzedniego poziomu. Wierzę w to bez większych wątpliwości, bo Big Finish nie wyczerpało jeszcze mojego kredytu zaufania. W przeciwieństwie do Moffata – w jego wypadku nawet kredyty mają już pozaciągane kredyty.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...