Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert Kirkman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert Kirkman. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 stycznia 2020

RECENZJA Invincible - tom 6

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Kolejny kwartał, kolejny tom Invincible. Przy tak długich seriach jak ta zawsze pojawia się pewne ryzyko zmęczenia materiału. Nie materiału komiksowego – choć i tutaj wielu mniej utalentowanym twórcom zabrakłoby pewnie kreatywnej pary znacznie wcześniej niż Kirkmanowi – ale zmęczenia recenzenckiego. Bo i co można nowego napisać w temacie serii, która od początku konsekwentnie utrzymuje tak niesamowicie wysoki poziom? Tu w zasadzie nic się nie zmienia, Invincible przez cały czas pozostaje znakomitą i w pełni zasługującą na swój samozwańczy tytuł najlepszą superbohaterską serią na świecie.

Tom szósty rozpoczyna się jednozeszytowym komiksowym eventem. Tak, dobrze czytacie – komiks ten pierwotnie ukazał się w czasach, gdy wydawnictwa Marvel i DC publikowały cyklicznie tak zwane eventy komiksowe. Były to epickie miniserie, w których dochodziło do spotkań większości najważniejszych bohaterów danego uniwersum, najczęściej w celu pokonania jakiegoś wyjątkowo wielkiego zagrożenia. Wydarzenia te często otoczone były gęstym wianuszkiem miniserii towarzyszących, rozwijających wątki poboczne, bonusowych numerów, powiązywane były z regularnymi seriami komiksowymi… generalnie wydawnictwa robiły (i nadal robią) wszystko, by wyciągnąć od fanów możliwie najwięcej pieniędzy. Pisałem już o tym procesie w moim studium przypadku komiksu Avengers – Impas: Atak na Pleasent Hill

Sześćdziesiąty numer Invincible jest komiksem idącym otwarcie w poprzek tym tendencjom – jeden standardowy zeszyt, w którym upakowano walkę z małą armią alternatywnych wersji głównego bohatera komiksu sprowadzoną do głównego uniwersum przez arcywroga Niezwyciężonego, Angstroma Levy’ego. Przez ten zeszyt przewijają się inne postacie superbohaterskie z wydawnictwa Image Comics, które do tej pory nie pojawiały się na kartach Invincible – mamy tu Savage Dragona, Youngblood, Spawna, Cyberforce, Witchblade i naprawdę mnóstwo innych. Są to zaledwie drobne cameos, ale też nie trzeba wiele więcej, by zbudować wrażenie istotnego wydarzenia we współdzielonym przez wszystkie te komiksu uniwersum. Z tym współdzieleniem generalnie też jest w Image Comics dość elastycznie, bo – w przeciwieństwie do Marvela i DC – indywidualni twórcy mogą robić tam dokładnie to, co chcą, bez obaw, że przypadkiem naruszą (od początku umowną) spójność świata przedstawionego. 

Kirkmanowi udaje się tu nie tylko doprowadzić do kolorowej naparzanki z niszczeniem budynków i ofiarami w ludziach, wedle najznamienitszych tradycji komiksu superbohaterskiego. Wydarzenie znacząco wpływa również na status quo serii. Eve (dziewczyna Niezwyciężonego) ląduje w szpitalu z bardzo poważnymi obrażeniami, z których nie wiadomo, kiedy – i czy w ogóle – wyjdzie. Oliver (przyrodni brak Niezwyciężonego) ponownie pokazuje swoje mniej ludzkie oblicze, w drobny, ale znaczący sposób sygnalizując jak niebezpieczną jest bombą, która nawet teraz nie przestaje tykać. Lokalna drużyna superbohaterów idzie w strzępy z powodu śmierci wielu jej członków i trzeba naprędce skonstruować jakieś zastępstwo… po czymś takim czeka nas seria lżejszych, spokojniejszych zeszytów, w których napięcie zacznie opadać, a sytuacja – uspokajać się. Prawda? 

Nieprawda. Dosłownie jeden numer dalej na planetę przybywa bowiem agent Imperium Viltrumian, który ma za zadanie skontrolować, jak Markowi idzie przygotowywanie Ziemi do podboju – Viltrumianie, jak być może pamiętacie z poprzednich tomów Invincible, rozkazali Markowi przygotować grunt pod podbój naszej planety i nie przyjęli do wiadomości jego bardzo gwałtownej, bardzo jednoznacznej odmowy. Agent, o który mowa posługuje się imieniem Conquest i jest prawdopodobnie najpotężniejszym Viltrumianem w całym uniwersum komiksu. Tymczasem Mark jest wybitnie nie w nastroju na jakiekolwiek pokojowe negocjacje. Rezultat jest łatwy do przewidzenia – rozpętuje się pojedynek. 

„Pojedynek” jest tu jednak wybitnie nieadekwatnym słowem, niestety nie przychodzi mi do głowy żaden pasujący zamiennik. „Pojedynek” implikuje przynajmniej pozory jakiejś wyrównanej walki. Tymczasem od początku do końca wygląda to w taki sposób, że Concquest bije Niezwyciężonego, a Niezwyciężony desperacko stara się nie umrzeć. „Pojedynek” sugeruje też pewną kameralność starcia, w przeciwieństwie do bardziej epickiej „bitwy” albo „wojny”, tu mamy jednak rzucanie sobą przez budynki (i całe kontynenty), które trwa dobre trzy zeszyty – o dwa dłużej niż otwierający ten tom event – i kończy się w bardzo dramatyczny sposób. Nie napiszę tu, w jaki konkretnie, bez obaw, dość powiedzieć, że konkluzja jest niespodziewana, emocjonująca i… brutalna. Bardzo brutalna. Obscenicznie brutalna. Brr! 

Dopiero w tym momencie scenarzysta serii pozwala sobie i nam na dłuższą chwilę oddechu. Komiks przenosi się w odległą przestrzeń kosmiczną, gdzie ojciec Niezwyciężonego i Allen Alien (kosmita, który zadebiutował już w pierwszym tomie cyklu i momentalnie stał się ulubieńcem czytelników) razem z koalicją niepodbitych przez Imperium planet gromadzi zasoby niezbędne do przetrwania nieuchronnie zbliżającego się konfliktu. Ten fragment tomu jest znacznie słabszy od dwóch poprzednich – nie dlatego, że jest mniej dynamiczny, ale dlatego, że dzieje się w nim niewiele ciekawych rzeczy. Nawet istotne fabularnie informacje odnośnie Viltrumian, przyczyn ich desperacji oraz główne motywacje tej rasy są podane w mało interesujący sposób i jedynie ciepła, pozytywna postawa przesympatycznego Allena sprawia, że ten wątek czyta się z uśmiechem na ustach, nawet jeśli trochę na biegu jałowym. 

Kulminacja tomu jest bardzo spokojna, przynajmniej jak na standardy tego komiksu. Mark musi poukładać się serią traum, jakich doświadczył i na nowo przekonstruować własną moralność. Mamy tu do czynienia z dość klasycznymi superbohaterskimi dylematami o moralności uśmiercania superzłoczyńców, którzy w przeciwnym razie będą zabijać dalej. Kirkman nie udziela tu żadnej definitywnej odpowiedzi, ale główny bohater ostatecznie wychodzi na prostą i przyjmuje tę moralność, która wydaje mu się najwłaściwsza. Równolegle rozwija się jego relacja z Eve, która ma własne problemy… to jednak będzie musiało zaczekać na kolejny tom, który ukaże się w naszym kraju już w marcu. Niezwyciężony idzie bowiem na wojnę, która zmieni wszystko. 

Graficznie seria utrzymuje bardzo wysoki poziom – gruba, wyrazista kreska i soczyste kolory będące znakami rozpoznawczymi Invincible sprawdzają się zarówno podczas scen akcji jak i spokojnych, statycznych scen rozmów. Niektóre momenty są naprawdę zachwycające – jak choćby dwustronicowa kompozycja pionowych, równoległych kadrów, na których widzimy różne alternatywne wersje Marka unoszące się spokojnie nad zgliszczami zniszczonych przez nich miast. W dwóch zeszytach ze środka tomu oraz w epilogu powraca oryginalny rysownik serii, Cory Walker. Mam do tego powrotu nieco… mieszane uczucia, bo Walker, mimo podobnego stylu i intuicji twórczych jest od Ryana Oattley’a, regularnego rysownika serii, o klasę słabszy. W tych środkowych numerach jest to jeszcze znośne, ale epilog wygląda jakby powstawał w naprawdę wielkim pośpiechu. Nie jest to jakiś ogromny zjazd jakości, ale jest dość boleśnie odczuwalny. 

Egmont ponownie dostarczył czytelnikom bardzo porządne wydanie komiksu. Twarda oprawa, mnóstwo dodatków, galeria okładek, starannie przygotowane tłumaczenie… jak Kirkman nie zaskakuje w kwestii jakości scenariusza, tak i polski wydawca również przyzwyczaja nas do wysokiego standardu. Ponownie jednak będę musiał czepić się nieprecyzyjnego umieszczania tekstu w dymkach. Nigdy nie jest to jakiś karygodny rozjazd, ale bardzo często zdarza się niespecjalnie estetyczne zagospodarowanie przestrzeni i tylko czasami można to tłumaczyć ilością tekstu czy długością wyrazów. 

Ten tom zaczyna się gigantycznym, eventem, któremu poświęcony jest jeden zeszyt zwyczajnej objętości, a kończy serią spokojnych rozmów, statycznych scen i ważnych decyzji, którym poświęcony jest numer specjalny o podwojonej objętości – i to chyba dość precyzyjnie pokazuje priorytety piszącego ten komiks Roberta Kirkmana. Tu rozwój charakteru postaci liczy się bardziej niż ekscytujące, pełne napięcia przygody i epickie pojedynki. Invincible pokazuje jednak, że można mieć jedno i drugie w proporcjach, które zadowolą prawie wszystkich. Ten komiks jest świetny i prawdopodobnie nigdy nie przestanę go zachwalać. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 3 stycznia 2020

RECENZJA: Invincible – tom 5

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Na piaty tom zbiorczego wydania komiksu Invincible składają się zeszyty od czterdziestego ósmego do pięćdziesiątego dziewiątego – co oznacza, że nie jesteśmy nawet w połowie długości tej serii. Tym bardziej szokuje jej jakościowa spójność. Po przerzuceniu ostatnich stron i zamknięciu tego komiksu ja nadal mam ochotę na więcej. Invincible pozostaje świeżą, ekscytującą i absorbującą opowieścią, na tyle samoświadomą, by dało się w jej ramach umiejętnie pogrywać z utartymi schematami, ale nie na tyle, by zmienić komiks w autoparodię albo metakomentarz. I w tym chyba tkwi jego siła – nie jest dekonstrukcją gatunku, nie jest jego rekonstrukcją, ale czymś pomiędzy, zawsze gotów skręcić w najmniej spodziewanym kierunku, gdy czytelnikowi wydaje się, że wie już, dokąd dokładnie powiedzie go fabuła. 

Mark, główny bohater serii, dojrzewa. Oznacza to dla niego nie tylko wzięcie większej odpowiedzialności za własne poczynania, ale również znaczącą transformację wewnętrzną. Częściowo zmuszają go do tego okoliczności – Oliver, jego młodszy brat planuje pójść w ślady ojca oraz Marka i rozpocząć karierę superbohatera. Poprzez wzgląd na jego dość złożoną sytuację (Oliver pochodzi z innego świata i nie jest człowiekiem) oraz fakt, że Omni-Man, ojciec chłopców, nadal postrzegany jest na Ziemi jako zdrajca i morderca, to – i tak trudne samo w sobie – zadanie robi się jeszcze cięższe. Mark stara się jak może, by jednocześnie chronić brata, mentorować mu oraz pozwolić na niezależny rozwój i odnalezienie pomysłu na samego siebie. Nie obywa się to bez wielu trudności, błędów i pomyłek, bo obaj bohaterowie się uczą. Oliver – być superbohaterem. Mark – być opiekunem młodej osoby, za którą bierze odpowiedzialność. 

Nie jest to bynajmniej jedyny problem głównego bohatera, bo Mark równocześnie dowiaduje się o rzeczach, które każą mu zakwestionować decyzje i poczynania kogoś, kogo do tej pory bardzo cenił, szanował i uważał za autorytet. To w fundamentalny sposób zmienia w życiu Marka bardzo wiele. Pępowina zostaje odcięta i Niezwyciężony nagle pozostaje sam, bez kogoś, kto powiedziałby mu, w jaki sposób pokierować własnym życiem. Nie tylko jako superbohater, ale też jako dorosły człowiek posiadający własne moralne i etyczne pryncypia. To bardzo frapujący, bardzo dobrze rozpisany motyw. 

Jakby tego było mało, dochodzą również romantyczne zawirowania. Wątki romantyczne w kulturze popularnej nigdy nie wydawały mi się jakoś specjalnie atrakcyjne czy interesujące (głownie dlatego, że jeśli widziało się jeden, to widziało się wszystkie), więc ten stanowiący jedną z osi komiksu jest dla mnie… no cóż, nie przeszkadza mi, bo Kirkman ma dryg do dialogów i nigdy nie przeciąga sytuacji dłużej niż jest to konieczne. Na plus mogę policzyć zeszyt opowiadający o randce, na której Mark jednocześnie dał plamę – bo wyruszył w jej trakcie na misję w przyszłość – i nie dał – bo dzięki życzliwości osób, które go zwerbowały, wrócił w tym samym momencie, w którym odszedł. Co prawda sama randka była najnudniejszym fragmentem tego rozdziału, więc… pięćdziesiąt na pięćdziesiąt? W każdym razie, nie jest pod tym względem źle, po prostu sama konwencja wątku romantycznego niekoniecznie jest w tym momencie najciekawszym punktem programu. 

Cały tom opowiada więc głównie o Marku i – stety, niestety – dzieje się to kosztem wątków głównych. Co prawda każdy z nich jest trochę posunięty do przodu, ale raczej na zasadzie krótkich, obligatoryjnych przerywników. Rozdział rozgrywający się w kosmosie, z Allenem i Nolanem w rolach głównych był bardzo potrzebnym łykiem świeżego powietrza w tym tomie i naprawdę rozbudził apetyt na dalszy rozwój sytuacji. Cały piąty tom Invincible opiera się bowiem na wątkach pobocznych, rozwijaniu postaci drugoplanowych oraz incydentalnych sytuacjach, z którymi musi radzić sobie Mark – jak wspomniana wyżej podróż w czasie albo walka z superzłoczyńcą, którego motywacją jest zemsta na Marku za śmierć bliskiej mu osoby, która zginęła w czasie walki Niezwyciężonego z Omni-manem w pierwszym tomie. Te epizody są mniej lub bardziej ciekawe, ale przez wzgląd na to, że brakuje im mocniejszej osi fabularnej, wokół której mogłyby grawitować, nie robią aż takiego wrażenia jak powinny. 

Poza tym, dostajemy również dwuzeszytowy crossover Invincible z komiksem Astounding Wolf-Man, inną komiksową serią autorstwa Kirkmana, rozgrywającą się w tym samym uniwersum. Wolf-Man nigdy nie cieszył się popularnością porównywalną z Invincible, był też zresztą znacznie krótszy i podejrzewam, że Egmont zaniecha wydania tej serii w naszym kraju (choć z przyjemnością bym się rozczarował). Nie czytałem tego komiksu i przez to odnoszę wrażenie, że uciekło mi trochę zbyt wiele kontekstu, bym był w stanie w pełni docenić te historię – ale nie aż tak znowu wiele, bym się w niej nie połapał, bo Robert Kirkman zadbał o należytą ekspozycję sytuacji. W każdym razie to dość przeciętna fabułka, która swoją obecnością w tym tomie tylko podkreśla, jak bardzo jest on zupko-śmieciuszkowy. 

O warstwie graficznej nawet nie będę się rozpisywał, bo tutaj wszystko pozostaje bez zmian. Wyrazista, cartoonowa kreska przydaje komiksowi bardzo przyjemnego dla oka klimatu, sceny akcji ilustrowane są za pomocą kombinacji dynamicznych kadrów i szerokich filmowych ujęć, a całość wygląda po prostu bardzo dobrze. Warto docenić pracę kolorysty, który z jednej strony musiał nadać rysunkom życia, głębi i indywidualnego charakteru, z drugiej jednak zachować ich prostotę. Udało się to znakomicie i Invincible wygląda po prostu porządnie – z przebłyskami. 

Krótko o technikaliach. Egmont ponownie dostarczył nam bardzo profesjonalnie przygotowany i złożony produkt z dobrym tłumaczeniem, masą dodatków i solidną oprawą. Po raz kolejny muszę czepić się liternictwa. Kwestie bohaterów mają skłonność do tańczenia sobie w dymkach bez racjonalnego wykorzystania danego im miejsca. Znów – nie jest to jakiś gigantyczny problem, który psuje odbiór komiksu albo uniemożliwia czytanie, ale… przeszkadza. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje, skoro wszystkie inne aspekty polskiego wydania są przygotowane właściwie bez zarzutu, ale ten jeden od samego początku zawsze odstaje na minus. 

Invincible – tom 5 to lekka zniżka formy scenarzysty. Historie nadal sprawiają olbrzymią przyjemność, ale maja tendencję do okazjonalnego nużenia. Nie zmienia to jednak faktu, że ten komiks nadal pozostaje jedną z najciekawszych, najbardziej zajmujących pozycji z gatunku superhero, z jakimi miałem przyjemność obcować. Zagrożenie zwiastowane pod koniec tego tomu jest dobrze podbudowane i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnej odsłony serii w naszym kraju. Ten komiks jest świetny i polecam go każdej osobie mającej ochotę na dobrą peleryniarską rozrywkę.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 9 sierpnia 2019

RECENZJA: Invincible – tom 4

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Pisanie recenzji kolejnych tomów Invincible – najlepszego (przynajmniej według tego, co napisano na okładce, a kimże ja jestem, by się z tym kłócić?) superbohaterskiego komiksu na świecie autorstwa Roberta Kirkmana i Ryana Ottleya – jest dla mnie źródłem przedziwnej kombinacji radości i frustracji. Radość bierze się z faktu, że uwielbiam Invincible, uznaję go za ścisłą czołówkę komiksów superhero i cieszy mnie każdy powrót do tej serii. Frustracja powodowana jest natomiast faktem, że jest to komiks tak spójnie i niezmiennie dobry, że po pewnym czasie kończą mi się rzeczy, które mógłbym o nim napisać, bo na ile różnych sposobów można napisać, że komiks jest znakomity, zanim popadnie się w powtarzalność? Istnieją serie komiksowe, w których każdy kolejny zeszyt jest w zasadzie innym Wszechświatem wymagającym zupełnie odmiennego podejścia i przynoszącym inne doświadczenia fabularne, estetyczne i konwencyjne, dzięki czemu można pisać o nich niemal bez końca, skupiając się na każdym z tysięcy jego aspektów. 

Invincible jest inny – to seria komiksowa wspierana kilkoma szczególnymi filarami i rozbudowująca swoje wewnętrzne uniwersum w ramach dość precyzyjnie określonych ram konwencyjnych. Nie znajdziemy tu wycieczek w stronę fantasy, kryminału, „twardej“ fantastyki naukowej czy któregokolwiek z innych gatunków, z którymi lubią romansować scenarzyści komiksowi celem znalezienia jakiejś oryginalnej kombinacji. Invincible to superbohaterszczyzna w stanie czystym. Nawet jeśli pojawiają się w tym komiksie wątki oraz motywy, które można podciągnąć pod space operę czy opowieści obyczajowe, to nadal wszystko jest ściśle podporządkowane konwencji peleryniarskiej. Nie zapominajmy też zresztą o fakcie, że zarówno lekkie sci-fi jak i wątki obyczajowe od samego początku były integralnymi modułami gatunkowymi. Ostatecznie Superman był przybyszem z innej planety, a jego związek z Lois Lane zawsze stanowił fundament mitologii tej postaci nie mniej istotny niż, dajmy na to, zniszczenie Kryptonu albo konflikt z Lexem Luthorem. 

Tym, co wyróżnia „Niezwyciężonego“ jest fakt, że ten komiks trochę chętniej wpuszcza nas do superbohaterskiego świata i pokazuje te jego obszary, których na ogół nie oglądamy na komiksowych kartach (czy, współcześnie, kinowych ekranach) ponieważ pozornie są zbyt „nudne“. To radzenie sobie z traumami po atakach superzłoczyńców, codzienne życie superbohaterskiej społeczności, w którym przyziemne problemy mieszają się z negatywnymi aspektami posiadanych supermocy czy próby poukładania się z najbliższymi. Jasne, właściwie każdy komiks superbohterski to robi, ale mało który robi to tak, jak Invincible – odpowiedzialnie, z wyczuciem, nie uciekając od długofalowych konsekwencji tej albo innej tragedii. Kirkman w swoim scenopisarstwie rzadko kiedy pozwala sobie na tanie chwyty, jak brutalne śmierci postaci, które kilka numerów później wstają z martwych, epickie starcia całych armii superbohaterów, w których nikt nie ginie albo niszczenie miast czy planet bez żadnych konsekwencji dla ogólnego kształtu świata przestawionego. Ciężar konsekwencji zawsze pozostaje odczuwalny, martwi (niemal) zawsze pozostają martwi, a życie toczy się dalej, choć blizny pozostają. 

Mark jest już nieco inną osobą niż w pierwszym tomie – po szeregu traum, jakie przeszedł od początku komiksu, po zmianie środowiska z licealnego na akademickie, po wejściu w nowe relacje międzyludzkie (i zerwaniu kilku starych), wzięciu na siebie nowych obowiązków mamy do czynienia z postacią, która ewoluowała, dorosła emocjonalnie i się zmieniła. Moim największym problemem z Invincible jako serią jest jednak fakt, że jej protagonista mimo wszystko jest (i do samego końca pozostaje) bardzo nijaki. Mark jest everymanem totalnym, standardowym protagonistą bez interesujących indywidualnych właściwości osobowościowych, skaz charakteru czy ekstrawagancji. To zwyczajny chłopak z wyższej klasy średniej, wychowany w rodzinie nuklearnej, nieposiadający poglądów czy indywidualnych aspiracji życiowych poza tymi najbardziej banalnymi. Wszystko, co mu się przydarza, przydarza się bezpośrednio pod wpływem innych osób lub sił. W rękach odrobinę choćby mniej utalentowanego scenarzysty ten bohater stałby się nie do wytrzymania. W rękach Kirkmana na ogół nie ma z tym problemu, ale od czasu do czasu, szczególnie po spędzeniu z Markiem kilkunastu stron, z ulgą witam przeniesienie narracji na których z miliona wątków drugoplanowych obracających się wokół znacznie ciekawszych, bardziej unikalnych postaci. Możliwe, że główny bohater o konsystencji ciepłych kluch ma być kontrastem dla całego tego superbohaterskiego surrealizmu, ale w praniu wychodzi to... dyskusyjnie. 

Nad wszystkimi wydarzeniami czwartego tomu unosi się widmo niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą Imperium Viltrumitów i jego konkwistadorskie zapędy względem planety Ziemi. To jeden z głównych wątków całej serii Invincible i choć w tym tomie nie dochodzi do jakiegoś znaczącego progresu w tej kwestii, to sprawa cały czas kładzie się głębokim cieniem na naszej planecie. Prędzej czy później musi dojść do starcia i przygotowania trwają – po obu stronach barykady. W międzyczasie bohaterowie komiksu odpierają inwazję Marsjan, walczą z organizacją terrorystyczną składającą się z superzłoczyńców o mocach jaszczurek, biorą śluby, uczestniczą w pogrzebach, przeżywają dramaty rodzinne, umawiają się na randki, walczą z drobnymi przestępcami, troszczą się o siebie, podkładają sobie nawzajem świnie... Invincible cały czas pozostaje konglomeratem wątków rozgrywanych zarówno wprost jak i na opak, sprawnie przełączając się między dekonstrukcją gatunku, a wiernym trwaniem przy jego żelaznych zasadach. Zmiany są płynne i na tyle częste, by komiks cały czas pozostawał świeżym i nieprzewidywalnym. 

Egmont ponownie stanął na wysokości zadania, dostarczając nam porządnie wydany, znakomicie przetłumaczony i wypełniony sympatycznymi dodatkami komiks. Jedyną rzeczą jaką jestem w stanie się czepić jest fakt, że tekst irytująco często jest niedopasowany do dymków. Często pozostaje zbyt wiele światła z jednej albo drugiej strony krawędzi, czasami jest bezsensownie wyrównany do krawędzi albo rozłożony w taki sposób, że słowa są niepotrzebnie łamane (albo nie są łamane tam, gdzie ułatwiłoby to bardziej estetyczne rozłożenie tekstu). Z ciekawości zajrzałem do poprzednich tomów, by sprawdzić czy to jakiś nowy problem, czy po prostu wcześniej nie wracałem na to uwagi i tak – od samego początku dopasowanie tekstu do dymków czasami szwankowało. W żadnym momencie nie utrudnia to czytania, ale wygląda źle i psuje poza tym bardzo dobre wrażenie, jakie robi polskie wydanie Invincible. Poważnie, nieidealne wklejanie treści (zawsze bardzo zgrabnie przełożonej – gratulacje dla tłumaczki) do dymków to jedyna rzecz, której jestem w stanie się tu czepić. 

Zbierając to wszystko do kupy, jeśli macie w swoim domowym budżecie miejsce na jedną serię komiksową, kupujcie Invincible. Tekst o najlepszym superbohaterskim komiksie na świecie jest już pewnie trochę wytarty, ale w swojej klasie „Niezwyciężony“ naprawdę nie ma sobie równych. Ten komiks ma prawie wszystkie zalety odcinkowej formy opowieści i prawie żadnych jej wad. Poza tym, jest to szalenie zabawna, dynamiczna poruszająca i błyskotliwa opowieść, która – choć w żadnym miejscu nie próbuje być oryginalna – potrafi naprawdę mocno zaskakiwać.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 26 kwietnia 2019

RECENZJA: Invincible – tom 3

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Trzeci tom prawdopodobnie najlepszego komiksu superbohaterskiego na świecie (tak przynajmniej napisano na okładce każdego zeszytu amerykańskiego wydania serii oraz na tylnej okładce polskiego wydania) opiera się na dwóch fabularnych filarach. Jednym z nich jest konfrontacja Marka ze swoim ojcem – pierwsza od czasu dramatycznych i brzemiennych w skutkach wydarzeń z tomu otwierającego całą serię, gdy Nolan Grayson opuścił Ziemię, pozostawiając na niej zabitych przez siebie Strażników Planety Ziemia. Drugim filarem jest powrót złoczyńcy, który po raz pierwszy zagrozi głównemu bohaterowi i, zwłaszcza, jego rodzinie w bardzo realny sposób. Nie oznacza to oczywiście, że Invincible – tom 3 obraca się wyłącznie wokół przejmujących, melodramatycznych wydarzeń. W żadnym razie. Scenarzysta tej serii, Robert Kirkman, używa solidnego fabularnego pnia, by skonstruować wokół niego siatkę mniej lub bardziej istotnych motywów pobocznych, wątków drugoplanowych i drobnych wzmianek, które w kolejnych tomach nabiorą większego znaczenia. 

To stosunkowo rzadko spotykany sposób pisania komiksów superbohaterskich, a żeby zrozumieć dlatego tak jest, musimy najpierw porozmawiać przez chwilę o tym, w jaki sposób tworzone są współczesne komiksowe serie głównego nurtu. Najprościej rzecz ujmując, twórca komiksowej serii z którąś z ikonicznych postaci (jak, na przykład, Spider-Man, Batman czy Superman) bardzo rzadko ma luksus swobodnego planowania fabuły na kilka lat do przodu i rozkładania narracyjnych akcentów zbyt szeroko. I nie tylko dlatego, że w każdej chwili grozi mu jakaś roszada na scenopisarskim stołku, przekazanie prowadzonej przez niego serii innej osobie – istotnych jest wiele innych czynników, jak choćby to, co robią inni scenarzyści, koniezność konstruowania historii w sposób optymalny do późniejszego wydania w tomie zbiorczym (czyli około pięciu zeszytów na dany moduł fabularny) oraz dostarczanie fabuł na tyle zamkniętych, by niedzielny czytelnik mógł się w nich połapać bez znajomości kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu poprzednich numerów. Do tego dochodzą również przewidziane albo nieprzewidziane alteracje świata przedstawionego wprowadzane za pośrednictwem wielkich wydarzeń komiksowych rozciągających się na wiele serii wydawniczych, do czego w naturalny sposób scenarzyści muszą się odnosić – często porzucając albo przynajmniej wstrzymując linię narracyjną, którą budowali wcześniej, nierzadko przez wiele miesięcy. Albo komiks zaczyna sprzedawać się gorzej niż pierwotnie zakładano i redaktorzy naciskają na scenarzystę, by szybko coś z tym zrobił. 

Invincible ma tę przewagę, że jest komiksem niezależnym i znaczna część powyższych problemów dla niego nie istnieje albo nie jest aż tak znacząca. To z kolei daje Kirmanowi możliwości, których nie miałby w Marvelu albo DC – znaczące i trwałe zmiany w uniwersum, permanentne uśmiercanie istotnych postaci, dokonywanie nieintuicyjnych i niekoniecznie optymalnych dla rozwoju historii decyzji narracyjnych i tak dalej. Kirkman jest jednak dostatecznie inteligentnym twórcą, by korzystać z tych możliwości w odpowiedzialny sposób, sięgając po drastyczniejsze zwroty fabularne jedynie w przypadku gdy koniec końców pomogą one w opowiedzeniu ciekawszej historii. Mam ten komfort, że czytam ten komiks po raz drugi i, z tej perspektywy, dostrzegam, jak wiele nadchodzących wątków scenarzysta sygnalizuje już teraz, w niedomówieniach, aluzjach i drobnych poszlakach, na które póki co nie wraca się uwagi albo traktuje jak przypadkowy element tła. Kirkman buduje mocne fundamenty pod to, co ma się dopiero wydarzyć i jednocześnie korzysta z fundamentów wybudowanych wiele rozdziałów wcześniej, by główne atrakcje tego tomu miały odpowiedni ciężar znaczeniowy. 

I mają. Szeroki wachlarz postaci drugoplanowych oraz metatekstowe tło fabularne skonstruowane z kilku równolegle rozwijanych wątków sprawiają, że główni bohaterowie cały czas mają coś do roboty, a czytelnik – coś do zakotwiczenia uwagi. W dodatku scenarzysta często korzysta ze swojego ulubionego chwytu, czyli pozorowania jakiegoś sztampowego motywu, by w kluczowym momencie rozegrać go w zupełnie inny sposób. Nie robi tego jednak na tyle często, by stało się to przewidywalne – w trakcie swojej pierwszej lektury raz czy dwa złapałem się na tym, że podświadomie oczekiwałem zmyślnej subwersji, by przekonać się, że ten konkretny motyw Kirkman zdecydował się rozegrać konwencjonalnie. Pogrywanie z oczekiwaniami czytelników jest czymś, co cały czas zapewnia tej serii świeżość i czyni emocjonującą. Okazuje się, że z klasycznych superbohaterskich prefabrykatów fabularnych da się jednak wycisnąć coś fajnego (nawet jeśli nie do końca oryginalnego). 

Pod kątem graficznym bez zmian. Invincible rysowane jest bardzo stylizowaną, cartoonową kreską, która nie każdemu podejdzie – szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że komiks okazjonalnie potrafi być bardzo brutalny, z wiadrami krwi, odciętymi kończynami fruwającymi wokoło czy makabrycznymi scenami przemocy, co w połączeniu z lekką kreskówkowością oprawy wizualnej może budzić szokujący dysonans (prawdopodobnie zamierzony przez twórców). Rysownikowi często zdarza się kopiować raz już narysowane kadry – najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest kadr z budynkiem Pentagonu, który na przestrzeni całej serii powraca dziesiątki razy – ale jest to na tyle nieostentacyjne, że nie sprawia to żadnego problemu. 

Polskie wydanie prezentuje się znakomicie, z solidną, twardą oprawą i całą masą dodatków, od szkicownika począwszy, na galerii okładek skończywszy. Tłumaczenie też jest niezmiennie znakomite i wciąż szkoda, że (jak zdradziła mi osoba pracująca przy rodzimym wydaniu tego komiksu) amerykański wydawca wymusił na Egmoncie pozostawienie pseudonimów superbohaterów w anglojęzycznym oryginale. Do trzeciego tomu dorzucono również jeden z numerów miniserii Pact, w której pojawia się postać Invincible’a i o ile jest sympatycznym dodatkiem, o tyle można go spokojnie zignorować, bo niespecjalnie wnosi cokolwiek do fabuły głównej serii. 

Polecam, tak samo jak poprzednie tomy – a nawet bardziej, bo to jest ten moment, w którym uwaga poświęcona serii zaczyna się zwracać z nawiązką i solidny fundament w końcu naprawdę służy budowie przejmującej opowieści. Komiks ma swoje mniej lub bardziej interesujące momenty, ale nigdy nie schodzi poniżej pewnego (wysokiego) poziomu i zdecydowanie jest inwestycją wartą co najmniej rozważenia. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

sobota, 15 kwietnia 2017

Superbohaterska telenowela

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Sprawdziłem dwa razy – przeszukałem Mistycyzm Popkulturowy zarówno za pomocą wyszukiwarki internetowej, jak i wewnętrznych mechanizmów platformy blogowej – i z zaskoczeniem odkryłem, że nie napisałem jeszcze notki o Invincible, jedynym komiksie superbohaterskim, jaki obecnie czytam, robię to już nieprzerwanie od przeszło dekady, ani razu przez ten czas nie myśląc o porzuceniu lektury. Zdziwiłem się niepomiernie, ponieważ byłem święcie przekonany, że mam już tekst poświęcony tej serii autorstwa scenarzysty Roberta Kirkmana (znanego głównie jako twórca The Walking Dead) oraz rysowników Ryana Ottleya i Cory’ego Walkera. Wiem, że powinienem go mieć – w końcu to najlepsza seria superbohaterska na świecie. Tak przynajmniej napisali na okładce.

Invincible to superbohaterska telenowela opowiadająca o Marku Graysonie – nastolatku, który odkrywa w sobie nadprzyrodzone moce, zakłada kostium i walczy ze złem. Co w tym takiego interesującego, skoro bazowy opis fabuły jest najmniej oryginalnym punktem wyjściowym dla komiksowego superhero, jaki tylko można sobie wyobrazić? Kluczem jest tu nieprzypadkowo użyte przeze mnie słowo „telenowela” – Invincible utylizuje bowiem motywy charakterystyczne dla ciągnących się latami oper mydlanych. Jasne, nadal jest to bardzo wierny gatunkowo komiks superbohaterski, ale rozterki życiowe bohaterów są w nim równie ważne (a niekiedy nawet i ważniejsze), co walka z superzłoczyńcami. Telenowelowe dramaty są znacznie bardziej interesujące, jeśli kłócący się kochankowie mogą jednym ruchem ręki zniszczyć całe miasta, mąż zdradza swoją małżonkę z kosmitką, a zerwana przyjaźń kończy się nuklearnym holokaustem. 

Invincible jest unikalny z jeszcze jednego względu – wprawnie wymyka się chyba wszystkim zużytym kliszom właściwym jego gatunkowi. W Marvelu i DC bohaterowie nigdy nie dorastają i skazani są na wieczną egzystencję w wieku, w jakim debiutowali na komiksowych kartach? Mark Grayson zaczyna jako licealista, obecnie zaś jest już dorosłym mężczyzną z równie dorosłymi obowiązkami i problemami życiowymi. Komiksy superbohaterskie zakleszczone są w niezmiennym status quo? W Invincible status quo zmienia się wielokrotnie i prawie nigdy nie wraca do swojego pierwotnego stanu, wszelkie szkody wyrządzone przez złoczyńców oddziałują na świat przedstawiony, a martwe postaci – na ogół – pozostają martwe. Duże wydawnictwa kreują ciągnące się bezsensownie eventy i crossovery, po których „nic już nie będzie takie, jak wcześniej”? Jedyny event w Invincible trwał przez jeden zeszyt i naprawdę mocno wpłynął na sytuację, w której znajdowali się bohaterowie.

Kirkman z wprawą żongluje kliszami charakterystycznymi dla komiksu superbohaterskiego, ale nigdy nie ogrywa ich wedle ustalonych schematów, zawsze wykorzystuje jakąś subwersję, przedstawia element komplikujący, wrzuca do równania zmienną, która pogłębia sytuacje, czyniąc ją nieoczywistą, a rezultat działań Marka – trudny do przewidzenia. Scenarzysta w ciągu kilku zeszytów potrafi przejść przez pełne spektrum od rekonstrukcji superbohaterskiego imaginarium, do jego dekonstrukcji – i z powrotem. Sprawia to, że Invincible to komiks inny, niż wszystkie, bo autor wykorzystuje znaną na wylot strukturę narracyjną (większość bohaterów i bohaterek to oczywiste odpowiedniki znacznie bardziej znanych postaci komiksowych), by zbudować na niej coś świeżego. Porównałbym ten komiks do Sagi, innej serii z wydawnictwa Image, która w równie dużym stopniu zbudowana jest na relacjach między postaciami i dynamicznie zmieniającej się wokół nich sytuacji.

Zdaję sobie sprawę, że cały czas piszę tu o ogólnikach – rozpływam się nad tym, że ten komiks jest dobry, nie wspominając o tym, dlaczego właściwie jest dobry – ale w tym momencie muszę bezradnie rozłożyć ręce, trudno bowiem napisać cokolwiek więcej o Invincible bez ciężkiego spoilerowania, a i nawet ono nie odniosłoby pożądanego rezultatu. Robert Kirkman to nie Joss Whedon, nie buduje postaci i sytuacji opartych na prostych bodźcach, które łatwo można wskazać palcem i powiedzieć „to jest fajne”. Przeciwnie, w Invincible, jak w życiu, sytuacje są skomplikowane i nieoczywiste, a postępowanie bohaterów to wypadkowa wielu nakładających się na siebie czynników. I to jest właśnie siłą tego komiksu – porusza na zupełnie innym, głębszym poziomie, robiąc te rzeczy, na które twórcy mainstreamowych historii nie mają odwagi (albo możliwości albo ambicji albo wszystkiego naraz) się porwać. I nie mówię tylko o permanentnym zabijaniu bohaterów czy dziesiątkowaniu ludności cywilnej – ale o skomplikowanych sytuacjach, o realistycznym przedstawianiu traum, o trudnych sytuacjach rodzinnych i towarzyskich. Napisałem już tyle truizmów, że kolejny nie zrobi większej różnicy – to nie jest kolejny, zwyczajny komiks o ludziach w pelerynach. To znaczy, owszem, można go czytać jako taki komiks i sprawdza się pod tym kątem po prostu znakomicie, ale Invincible ma warstwy i to jest tylko jedna z kilku, według mnie najmniej ciekawa.

Co więc mamy pod spodem? Choćby komentarz pod adresem współczesnego przemysłu komiksowego, który działa na zasadzie krótkowzrocznej gospodarki rabunkowej – główny bohater jest fanem metakomiksu Science Dog, z którego twórcą okazyjnie widuje się na konwentach albo spotkaniach autorskich, gdzie często padają samoświadome nawiązania do samego Invincible. Bohaterowie często postępują w sposób diametralnie inny – choć nadal dobrze umotywowany w kontekście fabuły – niźli przyzwyczaiły nas do tego popkulturowe toposy. Złoczyńca jest w stanie poddać się po wysłuchaniu rozsądnych tłumaczeń superbohatera, przechodzący na ciemną stronę Mocy bohater przejmujący władzę nad światem niekoniecznie okazuje się być wielkim zagrożeniem dla populacji ludzkiej (a może nawet wręcz przeciwnie?), zaś restart uniwersum w niczym nie przypomina podobnych sytuacji z komiksów Marvela i DC. Dołożywszy do tego wyraziste, mocno ekspozycyjne dialogi bohaterów i obsadę składającą się w dużej mierze z wariacji na temat klasycznych superbohaterskich postaci trudno oprzeć mi się wrażeniu, że Invincible pomyślany został jako błyskotliwy komentarz odnośnie gatunku. Nie jest to prosta dekonstrukcja – po ponad trzydziestu latach od czasów publikacji Watchmen zostało naprawdę niewiele do zdekonstruowania – ale raczej subtelna satyra.

Opisywany tu komiks jest bardzo długi – w chwili, w której piszę te słowa ukazał się właśnie sto trzydziesty czwarty numer – co może odstraszać czytelniczki i czytelników chcących zapoznać się z tą opowieścią. Sytuacji nie ułatwia również fakt, że kilkanaście pierwszych numerów ma dość powolne tempo. Mimo wszystko warto spróbować, bo kropla drąży skałę, z bohaterami łatwo się zżyć i przejmować się ich losami, a sytuacja z zeszytu na zeszyt robi się coraz bardziej interesująca. Tym bardziej, iż autorzy zapowiedzieli, że sto czterdziesty czwarty numer Invincible będzie zarazem ostatnim, zaś już od kilku numerów historia wyraźnie zmierza ku konkluzji. Z jednej strony nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co czeka Marka i jego rodzinę w finale, z drugiej jednak – będzie mi brakować tej telenoweli.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Szczucie cycem

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jak ja to uwielbiam – czytam najnowszy komiks z Marvela. Zachwycam się tym, że scenarzysta prowadzi popularną heroinę jak pełnokrwistą, pełnowymiarową postać. Widzę jej rozterki, twardy mimo wszelkich przeciwności losu charakter. widzę, jak w kryzysowej sytuacji obejmuje dowództwo nad drużyną i wyciąga ją tym samym z opresji. A potem widzę, że do walki zakłada szpilki i strój kojarzący się raczej ulicą Czerwonych Latarni (nie mylić z Red Laterns z konkurencyjnego wydawnictwa), niż z terenową misją superludzi. I opadają mi ręce.

Forum Avalonu od pewnego czasu dostarcza mi paliwa do kolejnych notek. Poprzednio było o podejściu superherosów rodem z Domu Pomysłów do kwestii uśmiercania wrażych jednostek, tym razem punktem zapalnym był post użytkownika Demogorgon, który podlinkował wpis na blogu Escher Girls, w którym rysowniczka przedstawia historię swojej próby zaistnienia na komercyjnym rynku komiksowym. Przygotowała portfolio, w którym znalazła się, między innymi, bardzo przyzwoita grafika przedstawiająca Batwoman i ruszyła na San Diego Comic Con w poszukiwaniu sławy, chwały i zarobku. Co usłyszała? Zanim przeczytacie, przyjrzyjcie się tej grafice. Obejrzyjcie ją sobie dokładnie, poświęćcie na to przynajmniej piętnaście sekund.

Już? Nie wiem, jakie były Wasze wrażenia, ale mnie ilustracja bardzo się spodobała. Tymczasem od przedstawiciela dużego wydawnictwa komiksowego rysowniczka usłyszała, że jej Batwoman jest… gruba i ma za małe piersi. Teraz zerknijcie jeszcze raz. I zastanówcie się – czy te zarzuty mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości? Na odchodnym autorka rysunku usłyszała radę, by inspiracji poszukała na okładkach Sport’s Illustrated. Jeśli wierzyć bohaterce tej anegdoty, nie była to bynajmniej odosobniona opinia.

Przedstawianie kobiet w komiksach – nie tylko zresztą Marvela – to temat złożony. Od dłuższego czasu superbohaterki przestają być jedynie seksownym tłem dla swoich męskich kolegów. Scenarzyści dostrzegli siłę kobiecego charakteru i na ogół nauczyli się już kreślić psychologicznie prawdopodobne kobiece sylwetki. Tylko co z tego, skoro rysownicy najwidoczniej utknęli w latach dziewięćdziesiątych i traktują kobiety jako… No właśnie nie wiem. Większość bohaterek nosi się iście po dziwkarsku, i to niezależnie od ich charakteru czy sposobu prowadzenia. Black Widow, która zajmuje wysokie stanowisko w S.H.I.E.L.D., a zazwyczaj nosi na sobie obcisły, lateksowy kombinezon z dekoltem do pępka. W takim przypadku trudno się nie zastanawiać, czy aby na pewno owe stanowisko zawdzięcza umiejętnościom militarnym… ale dosyć dywagacji. Pomijając wszystko inne – taki uniform jest po prostu niepraktyczny. Jaki jest sens odsłaniania tej części ciała, która w razie strzelaniny jest najbardziej narażona na obrażenia? Oczywiście – fanserwis. Tyle tylko, że ów fanserwis rozwala wszystkie starania scenarzysty. Co z tego, że bohaterka jest przedstawiona, jako silna, zdecydowana i odpowiedzialna, skoro do walki zakłada szpilki, a na okładce pręży się w klasycznej, acz anatomicznie absurdalnej pozie „boobs & butt”, a w czasie scen walk jej pozy i wyrazy twarzy kojarzą się raczej z niemieckim kinem niezależnym? I, co najdziwniejsze, jest to regułą dla większości rysowników, choć przoduje w tym niejaki Greg Land, który w komiksowym fandomie dorobił się mało chwalebnego przydomka „Pornface”.

Problem nie polega na tym, że kobiety są nadnaturalnie atrakcyjne w komiksach (bo to samo dotyczy też mężczyzn). To przecież zrozumiałe, że w radiu chcemy słyszeć spikerów o przyjemnej barwie głosu i dobrej dykcji, a w filmach widzieć atrakcyjnych ludzi. Nie protestowałbym zatem, gdyby nie fakt, że kobiety w komiksach są tak bezrefleksyjnie uprzedmiotowiane. Choć, całym szczęściem, w coraz mniejszym stopniu przez scenarzystów. Rysownicy, jako się rzekło, w większości zatrzymali się niestety w epoce Roba Liefielda. I to boli.

Boli też fakt, że wciąż silna jest w rysownikach maniera obdarzania każdą kobietę doskonałą (a zatem identyczną) figurą i twarzą, przez co Rouge od Ms. Marvel możemy odróżnić co najwyżej po fryzurze. A przecież – niezależnie od tego, co mówią psycholodzy ewolucyjni – nie istnieje jeden określony kanon kobiecego piękna. Owszem, większość mężczyzn uzna za atrakcyjną kobietę o dużych piersiach i odpowiednich proporcjach ciała oraz twarzy. Ale przecież taki zabieg nieuchronnie prowadzi do ataku klonów, spośród których ciężko wyłowić jakąś wyróżniającą się heroinę.

Są, oczywiście, wyjątki. Komiks Alias Briana Michaela Bendisa opowiadający naturalistyczną historię o ex-superbohaterce, która założyła agencję detektywistyczną zyskał na banalnym zabiegu rysownika, Michaela Gaydosa, który obdarzył bohaterkę wyglądem przeciętnej, w miarę atrakcyjnej kobiety po trzydziestce. Mimo umyślnej szpetoty rysunków Gaydosa, komiks tym właśnie cieszył oczy, że główna jego bohaterka wyglądała po prostu naturalnie. Nie ma talii osy, nie ma piersi wielkości Mount Everest ani nóg po szyję. Jest po prostu w miarę atrakcyjna – i to ją wyróżnia z całego stada przesadzonych seksbomb. Nie wspominając już o świetnie skrojonym charakterze i znakomitych scenariuszach, jakie odgrywała w ramach pisanej przez Bendisa serii. Czyli się da. Innym dobrym przykładem jest X-23 Marjorie M. Liu, która jest obecnie jedną z najlepszych scenarzystek w Marvelu. Żeby nie było – kiedy piszę „scenarzystek” mam świadomość, że nie ma na tym polu zbyt wielkiej konkurencji. Szkoda, bo więcej im więcej tak utalentowanych kobiet w Domu Pomysłów, tym lepiej. Uroda X też jest rzeczą kontrowersyjną – ale to bardzo dobrze, bo właśnie o to chodzi, by wygląd tej czy innej bohaterki budził zróżnicowane opinie. Niech heroiny będą niskie i wysokie, o obfitych i małych biustach, o pełniejszych i mniej pełnych kształtach. Konkurencyjne wydawnictwa (wyjąwszy, ma się rozumieć, te, które swoje komiksy sprzedają właśnie za pomocą roznegliżowanych okładek) nie mają z tym większych problemów. Kirkman w swojej najpopularniejszej serii od pewnego czasu nakazał zmienić wygląd Eve, głównej kobiecej bohaterki, na… dość niekonwencjonalny i na pewno stojący okoniem wobec zjawiska, które tu opisuję. I co? I nic – Invincible wciąż sprzedaje się znakomicie, seria w najlepsze dobija do setki i się nie zatrzymuje. Czyli się da.

Bardzo podoba mi się to, co robi Terry Moore – twórca mocno niezależny, acz mający pokaźne, wierne grono fanów i fanek. Moore znany jest z talentu do prezentowania w swoich komiksach kobiecej urody w bardzo naturalny sposób. I, bogowie – jak on to robi! Kobiety u Moore’a są najczęściej głównymi bohaterkami, fabularnie prowadzone są w sposób bardzo naturalny, a wyglądają – cudownie. Moore idzie pod prąd opisywanego tu trendu, jego kobiety wyglądają jak kobiety, a nie te przesadzone chimery rodem z Marvela czy DC (inna sprawa, że Moore ma z superhero mało wspólnego). Prezentują rozmaite typy urody, a czasem nawet – o, zgrozo! – są zwyczajnie nieładne. Jak w życiu. I w to mi graj.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...