Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edmund Niziurski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edmund Niziurski. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 września 2016

I tylko Konia żal

fragment okładki, całość tutaj.

Umieszczony na blogu O dystopiach fragment powieści Siódme Wtajemniczenie przypomniał mi, jak bardzo uwielbiałem w młodości prozę Edmunda Niziurskiego. Było to zakochanie od pierwszej strony pierwszej książki tego autora, na jaką natrafiłem w szkolnej bibliotece. Była to, o ile mogę zaufać swojej pamięci, Żaba, pozbieraj się!, jedna z bardziej popularnych powieści Niziurskiego. Po niej przyszedł czas na Sposób na Alcybiadesa, Siódme Wtajemniczenie, Księgę Urwisów oraz w zasadzie cały dorobek twórczy autora – przynajmniej w kwestii powieści dziecięco-młodzieżowych, bo Niziurski pisał również powieści dla dorosłego czytelnika. Tknięty porywem nostalgii, spontanicznie postanowiłem sięgnąć po Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego, jedną z moich ulubionych książek tego autora. Powrót do przeszłości okazał się zdumiewająco udany, bo proza Niziurskiego nawet po tylu latach potrafi rozbawić, wciągnąć bez reszty i zmusić do refleksji.

Powieść zasadniczo dzieli się na dwie części – w pierwszej z nich Cymek zmuszony jest do uporania się ze skomplikowaną sytuacją związaną z nowym nauczycielem języka polskiego, w drugiej natomiast stara się doprowadzić do realizacji filmu, którego powstanie planował od dwóch lat. Pomiędzy tymi wydarzeniami jest jeszcze drobny wątek wyścigu na czterysta metrów, zaś całość spaja historia prób zwrócenia na siebie uwagi Gigi, dziewczyny z sąsiedniej szkoły, w której główny bohater jest zadurzony. Przyznam, że znacznie bardziej podobał mi się pierwszy wątek, bo Niziurski jak mało kto potrafi nakreślić cały ten szkolny mikroklimat ze wzajemnymi uczniowskimi układami, sympatiami i antypatiami, powiązaniami towarzyskimi, czy wręcz całymi frakcjami pałającymi do siebie zgoła mało ciepłymi uczuciami, jak choćby zaskakująca symbioza Matusków i Blokerów z Siódmego Wtajemniczenia.

W Osobliwych przypadkach Cymeona Maksymalnego autor kreśli bardzo fajny konflikt na linii uczniowie – nauczyciel. Z jednej strony mamy bowiem klasę bumelantów i leni, dla których najkorzystniejszą byłaby sytuacja, w której ich wychowawcą i polonistą w jednej osobie byłby wiecznie zabiegany dyrektor. Tymczasem Koń – czyli magister Szykoń – jest wręcz najgorszym koszmarem tego typu uczniów. Koń jest wymagający, Koń zmusza do myślenia, nie akceptuje myślowej atrofii, Koń robi w konia, by pokazać, że z łatwością jest w stanie przejrzeć bezmyślność ukrytą pod płaszczykiem wyuczonych formułek. Przy Koniu nie będzie zbijania bąków, pominiętych lekcji, machnięcia ręką na podstawę programową. A to wybitnie nie pasuje klasie, która stara się Konia do siebie zniechęcić, z uporem odmawia współpracy, próbuje wywieść Konia w pole, a gdy to nie działa – przyprzeć do muru i zapędzić w kozi (koński?) róg. I w tym wszystkim objawia się Cymek, który trochę z osobistego poczucia sprawiedliwości, trochę po to, by zaimponować koleżance z klasy staje w obronie belfra. A że z Koniem stosunki łączą go skomplikowane – na samym początku ich znajomości Cymeon wziął Szykonia za jednego z uczniów i nieświadomie powiedział do niego o kilka niewłaściwych słów zbyt wiele – cała ta sytuacja robi się jeszcze ciekawsza. Polonista zdaje się przynajmniej po części być świadomym oporu, jaki wywołały jego próby zmuszenia do myślenia klasy i roli, jaką odegrał Cymek w polubownym rozwiązaniu sytuacji, bo później odwdzięcza mu się, ręcząc za niego na zawodach sportowych. Koń w ogóle jest bardzo fajnym bohaterem i szkoda, że w drugiej połowie książki jego rola maleje niemal do zera.

Tym bardziej, że drugi wątek jest już mniej ciekawy. Prawdopodobnie dlatego, że sytuacja jest znacznie prostsza. Główny bohater zorientował się, że za zbyt dużo gwiazd w swoim filmie – zaplątał się w planowaniu i zmuszony był zaproponować główną rolę aż trzem dziewczynom, więc tarcia pomiędzy nimi były nieuniknione. Cała ta sytuacja jest ma znacznie mniejszy ciężar dramatyczny, niż konflikt z nauczycielem, jest również mniej złożona i trochę zbyt prozaiczna, by na poważnie można było się nią przejmować. Pewnie dlatego Niziurski dorzucił wątek wampira – tajemniczego napastnika o pseudonimie Kubuś, grasującego po okolicy, w której Cymek kręci swój film. Prowadzi to oczywiście do wielu zabawnych pomyłek… ale niestety niespecjalnie wpływa na interesujący rozwój sytuacji. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal jest Niziurski, więc styl, język, dialogi i tempo wydarzeń sprawiają, że czyta się przyjemnie, od czasu do czasu chichocząc pod nosem, ale ja w prozie tego autora trochę bardziej cenię jednak umiejętność kreowania fajnych, interesujących sytuacji zarówno w grupach, jak i pomiędzy postaciami. Tutaj tendencja głównego bohatera do łapania zbyt wielu srok za ogon, zamiast bawić, budzi raczej irytację, bo sytuacja jest dość łatwa do przewidzenia i toczy się bez większych niespodzianek.

Tym, co mnie zaskoczyło, to niespodziewanie mroczne, niepokojące zakończenie szalenie przecież zabawnej powieści. Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego kończą się bowiem niejako w zawieszeniu, w dodatku w momencie silnie sugerującym, że główny bohater znajduje się w bardzo niebezpiecznej (i zupełnie nieśmiesznej) sytuacji. Trochę tak, jakby autor miał tylko połowę pomysłu na jakiś dłuższy gag, i zamiast wymyślić konkluzję użył napisanego już segmentu jako zwieńczenia powieści. Nie bardzo wiem, czemu miało służyć takie zakończenie – w moim ukochanym Siódmym Wtajemniczeniu finał również był niesamowicie dołujący, ale wynikał on bezpośrednio z wydarzeń całej powieści i stanowił ich logiczną konkluzję. W Cymeonie zakończenie jest zupełnie oderwane od dotychczasowej treści i niesłużące niczemu z wyjątkiem zaniepokojenia czytelnika. Jeśli był w tym jakiś dowcip, to ja go nie zrozumiałem – chyba, że to dość perfidny żart z czytelnika, na jaki pozwolił sobie autor.

Bohaterowie, jak to u Niziurskiego, skonstruowani są bardzo dobrze – większość postaci przewijających się przez drugi i trzeci plan to oczywiście jednowymiarowe karykatury rozmaitych cech i zachowań, ale już te bardziej znaczące dla fabuły zdradzają oznaki charakterologicznej głębi. Chociażby Giga, która początkowo wydaje się pełnić czysto przedmiotową rolę obiektu westchnień głównego bohatera z czasem zaczyna brać aktywny udział w fabule (próby pogodzenia Cymka z Tubką), a jeden z gagów dotyczących jej rodziny sugeruje, że dziewczyna chowała się pod kloszem, co może tłumaczyć przynajmniej niektóre jej zachowania i nawyki. Cudowna jest również Marcelina, siostra głównego bohatera, która jak nikt inny potrafi pilnować swoich interesów. Nawet Tubka, który przez większość czasu pełni fabularną rolę kogoś pomiędzy antagonistą, a frenemym czuje się samotny, co wyznaje Cymeonowi pod sam koniec książki. Niziurski tylko na pozór pisze kreskówkowo wyostrzone klisze – pod tymi kliszami częstokroć kryją się prawdziwi młodzi ludzie mający swoje lęki i aspiracje. O większości z nich dowiadujemy się z trzeciej ręki, rzuconych tu i tam aluzji, a i nawet to przefiltrowane zostaje przez pierwszoosobową narrację głównego bohatera, który ma zaburzoną osobistymi urazami percepcję – co jedynie zachęca do dywagacji. 

Sam Cymeon nie jest bynajmniej bohaterem idealnym i jakoś szczególnie łatwym do lubienia – widzimy, że w większość tarapatów pakuje się z własnej winy i na własne życzenie, zdarza mu się manipulować innymi i gubić w tych manipulacjach, powodując wokół siebie chaos. Z drugiej strony jest też naiwny i co najmniej dwa razy daje się wmanewrować w nieprzyjemne dla siebie sytuacje. Wybaczamy mu to, bo ma piętnaście lat i jest zadurzony – oba te stany przynajmniej częściowo usprawiedliwiają nierozważne postępowania. Poza tym Cymeon jest w gruncie rzeczy dobrym chłopakiem, który po prostu chce uniknąć kłopotów, wyznacza sobie cele, do których dąży z godną podziwu konsekwencją i generalnie stara się wykorzystać przeniesienie do nowej szkoły jako szansę na świeży życiowy start. W dodatku zwycięsko wyszedł z konfrontacji zarówno z klasą, jak i z Koniem, likwidując dość złożony szkolny konflikt. Jest w Maksymilianie Ogromskim akurat tyle budzących sympatii właściwości, by nie denerwował czytelnika (na ogół) i na tyle dużo wad, by pozostawał wiarygodny.

Dziś już się nie pisze takich książek młodzieżowych – troszkę szkoda, bo idealizm Niziurskiego jest niesamowicie ujmujący i odświeżający, ale z drugiej strony bardzo ciężko byłoby mi uwierzyć w tego typu opowieść w dzisiejszych czasach. W zasadzie nie do końca wiem czemu, bo młodzież w latach siedemdziesiątych na pewno nie była tak niewinna i wyidealizowana jak ma to miejsce w Osobliwych przypadkach Cymeona Maksymalnego. Może to kwestia odruchowego mitologizowania przeszłości i patrzenia na nią przez różowe okulary nostalgii. Aż chciałoby się przeczytać powieść napisaną w stylu Niziurskiego rozgrywającą się w epoce mediów społecznościowych, Netflixa i Pokemon Go. Niestety na horyzoncie nie widać pióra, które byłoby w stanie mierzyć się na tym polu z twórcą Sposobu na Alcybiadesa. Pozostaje więc wracać do klasyka. Czy warto? Pewnie, że tak – dla języka, dla lekkiego humoru, świetnych postaci i wiarygodnego przedstawienia stosunków między młodymi ludźmi. Proza Niziurskiego starzeje się powoli i z klasą – częściowo jest to zasługa tego, że autor relatywnie mało miejsca poświęca na kreślenie tła społecznego. W późnych latach dziewięćdziesiątych, gdy po raz pierwszy czytałem Osobliwe przypadki, były one bardzo aktualną lekturą – wyjąwszy kwestie denominacyjne i kilka innych drobnostek nie czuło się wieku tej powieści. Drugą sprawą jest pewna uniwersalność poruszanych przez autora tematów – jak świat światem, nastolatki będą się w sobie zakochiwać, będą wchodzić w konflikty z rówieśnikami i nauczycielami, będą miały marzenia, które w mniej lub bardziej brutalny sposób będzie weryfikować życie… i, oczywiście, będą pakować się w rozmaite kłopoty. Dopóki to się nie zmieni, dopóty Niziurski będzie aktualny.

niedziela, 4 marca 2012

Nie zasłużyliśmy

http://desmond.imageshack.us/Himg401/scaled.php?server=401&filename=televisionbyboo21190d4n.jpg&res=medium
fragment grafiki autorstwa Anny Retberg, całość tutaj.

Na dźwięk słów „polskie seriale telewizyjne” mam w zwyczaju nieprzyjemnie zgrzytać zębami i rozglądać się w poszukiwaniu pilota. Nic zresztą dziwnego – współczesna polska telewizja jest czymś, dla czego najłagodniejszym określeniem byłoby „kuriozum”. A przecież nie zawsze tak było – zaraz ktoś przywoła peerelowskie komedie, nieźle nakręcone seriale kostiumowe, lata dziewięćdziesiąte dały nam serię przyzwoitych filmów dla dzieci i młodzieży (o czym już kiedyś pisałem). W dwudziestym pierwszym wieku coś się jednak popsuło – srebrny ekran opanowały kretyńskie komedie i telenowele dla gospodyń domowych. Nic zatem dziwnego, że ludzie niechętnie podchodzą do kwestii płacenia abonamentu telewizyjnego – TVP, zamiast produkowania idiotycznych spotów reklamowych,* mogłaby się zająć zyskaniem zaufania swoich widzów.

Do powyższych narzekań natchnęła mnie dość interesująca sytuacja. Otóż ostatnimi czasy telewizyjna Dwójka powtarza odcinki serialu „Licencja na Wychowanie”. Jako, że telewizor stoi w tym samym pomieszczeniu co komputer, od czasu do czasu coś do mnie doleci. Traf chciał, że ten konkretny serial zdołał mnie na moment odciągnąć od monitora i zainteresować sobą na tyle, bym zdecydował się obejrzeć kilka odcinków. I wielki zaskok – jak na polskie warunki to całkiem niezły serial. Dialogi na poziomie daleko przewyższającym łepkowszczyznę, ciekawie zarysowane postaci, nawet zadowalająca gra aktorska… pośród tradycyjnej operomydlanej sieczki był to prawdziwy beniaminek. Piszę „był” gdyż serial wyleciał z ramówki po zaledwie dwóch sezonach. Powód – słaba oglądalność. Nie wiem, czy dla rzeszy Matek Polek serial okazał się ociupinkę zbyt złożony czy też pora emisji była nie najszczęśliwsza – fakt faktem, potencjalna jaskółka mogąca zwiastować wiosnę polskich seriali telewizyjnych została przez kogoś niecnie ustrzelona.

Denerwuje mnie to, przyznam. Niby rozumiem, czemu nacje pokroju Anglików, Amerykanów czy Francuzów stać (zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem kapitału kulturowego) na produkcje stojące na wysokim poziomie, a Polaków – już niekoniecznie. Nie mogę jednak zdzierżyć, że nie da się u nas wyprodukować choćby przyzwoitej obyczajówki, nieżenującej komedii, młodzieżówki, która nie paraliżowałaby infantylizmem. Nie wiem, co się stało z polską telewizją, skoro w tym zabiedzonym peerelu dało się nakręcić takiego „Janosika” czy całą masę całkiem przyzwoitych komedii (na dźwięk nazwiska Stanisława Barei wszystkim koneserom polskich seriali automatycznie wyświetla się uśmiech). Coś się zepsuło – pewnikiem pod koniec lat dziewięćdziesiątych, bo jeszcze w 1997 nakręcono wspaniałą ekranizację „Sposobu na Alcybiadesa” Niziurskiego, która jest cha najlepszym polskim serialem młodzieżowym. Czyli dało się.

Nie umiem wyobrazić sobie polskiej wersji „Skins”. Zwyczajnie zawiesza mi się mózg. Pomiędzy tego typu serialem, a polskimi możliwościami stoi nieprzekraczalna bariera mentalności twórców i odbiorców. To się jeszcze długo nie zmieni – myślę, że na przyzwoite polskie seriale musimy poczekać jeszcze minimum dwadzieścia, trzydzieści lat. Musi zmienić się obyczajowość, pluralizm kulturowy musi na dobre wgryźć się w rodzimą przestrzeń publiczną. Do głosu musi dojść pokolenie młodych ludzi, którzy naprawdę mają coś ciekawego do powiedzenia i - ważne - potrafią to należycie przekazać. A na to wszystko potrzeba czasu. Dużo czasu. Chyba, że po drodze zdarzy się coś nieoczekiwanego – na co po cichu liczę.

______
*czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach mógłby pomyśleć, że Niemiec mógłby przekonać Polaka do czegokolwiek?

niedziela, 1 stycznia 2012

Niezwykłe przygody Anatola Stukniętego na początku

http://img839.imageshack.us/img839/5995/dfe9f31bab8c6d3b6494d16.jpg
fragment grafiki autorstwa Rodina Esquejo, całość tutaj.

Kiedy piszę o Edmundzie Niziurskim, trudno jest mi się powstrzymać od górnolotnych sformułowań pokroju „kultowy pisarz” czy „legendarna postać”. To odruch charakterystyczny dla wszystkich, którzy wychowali się na książkach tego autora. To trzeba napisać – dorobek pisarski pana Niziurskiego wychowuje już trzecie pokolenie młodzieży, książki autora starzeją się bardzo powoli, niemal niezauważalnie, a jeśli już, to z klasą.

Pisanie książek dla starszych dzieci i młodzieży jest rzeczą naprawdę trudną. Rozmaici autorzy przeważnie popełniają grzechy nadmiernego, nachalnego dydaktyzmu (Kosik), zbytniego wyidealizowania świata przedstawionego (Musierowicz) czy nazbyt dominującego zakotwiczenia w konkretnym czasie i miejscu, co sprawia, że po pewnym czasie rzecz obrasta skorupą anachronizmu i staje się zbyt abstrakcyjna dla nieznającego tych realiów odbiorcy (Bahdaj). Niziurskiemu tych grzechów udało się uniknąć – jego powieści, choć na ogół osadzone w małomiasteczkowej, peerelowskiej rzeczywistości są doskonale zrozumiałe dla współczesnego czytelnika, a to dlatego, że autor dość pobieżnie traktował opis realiów, skupiając się na ponadczasowych problemach młodzieży. Między innymi to stanowi o uniwersalności jego dorobku pisarskiego.

Z książkami o/dla młodzieży jest jeszcze jeden problem – osobliwy slang, jakim posługuje się młodzież jest czymś żywym, dynamicznym i bardzo podatnym na zmiany, modyfikacje czy – zwłaszcza teraz, w epoce Internetu – chwilowe mody. Niziurski wiedział o tym doskonale, dlatego nawet nie starał się wkładać w usta swoich bohaterów języka, jakim posługują się ich docelowi czytelnicy. Zamiast tego stworzył własny, unikalny żargon, w którym młodzieżowy język przeplata się z kwiecistą mową pełną erystycznych chwytów, językiem specjalistycznym, oryginalnymi metaforami i wtrętami. Każdy, kto przeczytał choć jedną z książek Niziurskiego doskonale wie, o co mi tutaj chodzi. Jeśli ktoś nie zna – niech przeczyta taki „Szkolny lud, Okullę i mnie” czy „Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego” i samemu się przekona, co można osiągnąć w rezultacie zabaw językiem polskim.

Trzeci, potencjalnie najbardziej istotny, powód dla którego książki opisywanego tu autora są dla polskiej literatury młodzieżowej tak istotne to pewna doza surrealizmu, jaką autor wplata w fabuły swoich utworów, szczególnie w późniejszym okresie swojej pracy twórczej. Od prostego realizmu magicznego po niemal czyste science-fiction spod znaku szkoły lemowskiej – Niziurski nie boi się wycieczek w fantastyczne rejony literatury, za każdym razem wychodząc z nich obronną ręką. „Tajemnica Dzikiego Uroczyska” do dziś pozostaje w mojej pamięci.

Jaka jest najlepsza książka Edmunda Niziurskiego? „Żaba, pozbieraj się!”? „Sposób na Alcybiadesa”? „Księga Urwisów”? Nie, nie i nie. Owszem, pozycje, które wymieniłem wyżej to bezsprzecznie najpopularniejsze powieści w dorobku autora, ale żadna z nich nie zasługuje, przynajmniej w moim mniemaniu, na miano najlepszej. Ten zaszczyt przypada innej, stosunkowo mało znanej powieści Niziurskiego noszącej tytuł „Siódme Wtajemniczenie”. Nie znacie? To w sumie dobrze – lepiej nie brać się za nią na samym początku przygody z autorem. Właściwie, najlepiej zostawi ją sobie na deser, ponieważ jest rzeczą zaskakująco odmienną od reszty powieści pana Edmunda. Choć pozornie to wciąż wspaniała i rozbrajająco zabawna kompilacja scenek z życia klasowego outsidera, w miarę lektury sami się przekonacie, że kryje się za nią coś więcej. Mamy tu bowiem Niziurskiego eksperymentującego z formą powieści w stopniu nieporównywalnie wyższym, niż w jakiejkolwiek innej książce swojego autorstwa. Liczne subnarracje, szkatułkowa budowa powieści, metafikcje, realizm magiczny… ale to i tak nie jest sedno. W „Siódmym Wtajemniczeniu” chodzi bowiem o przesłanie – to pierwsza i jak dotąd jedyna powieść pióra Niziurskiego, po zakończeniu której miałem w głowie taki mętlik. Nie z powodu braku happy endu, a pointy, która stanowiła dla mnie naprawdę spory kubeł zimnej wody na głowę. Nie zdradzę, o co tam chodziło, kto ciekaw, niech sam sięgnie po książkę i się przekona, powiem tylko, że naprawdę warto.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...