Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fanfiki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fanfiki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 sierpnia 2012

Zapolemizuj z brodaczem

http://desmond.imageshack.us/Himg641/scaled.php?server=641&filename=sdccyearofthewriterbyjd.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Julie Dillon, całość tutaj.

Ostatnio nie czytam w ogóle polskiej literatury fantastycznej. Z wielu względów. Dlatego, że to najczęściej bardzo zła literatura (nie tylko w sensie bad, ale też czasem wręcz evil i zdecydowanie zbyt często po prostu so wrong) zaś wyłapywanie nielicznych pereł ze strumienia kozich bobków nie jest, moim przynajmniej zdaniem, grą wartą ryzyka zapaskudzenia sobie rąk. Poza tym – patologicznie komercyjna sytuacja, jaką wywołała hegemonia Fabryki Słów oraz gloryfikacja powieści dramatycznie wręcz słabych. Na jednej z analizatorni (dla nieoblatanych w tych sprawach – chodzi o blogi, których autorzy lub autorki poddają analizom publikowane w Internecie przejawy radosnej twórczości wszelakiej, w szczególności fanfikowej) opublikowano niedawno długi tekst rozkładający na części pierwsze (i, przy okazji, na łopatki) pierwszy tom cyklu Achaja pióra Andrzeja Ziemiańskiego, w pełni ukazujący ogrom głupot i absurdów zawartych w tej, tak powszechnie zachwalanej, powieści. Achai nigdy nie czytałem (wyjąwszy niewielkie fragmenty publikowane w jednym, upadniętym już, piśmie fantastycznym) i to chyba bardzo dobrze. Tekst, choć długi, polecam – gwoli ostrzeżenia i śmiechawki. Zazwyczaj nie popieram działalności rozmaitych analizatorni (bo – powiedzmy sobie szczerze – jechanie po internetowej twórczości domorosłych pisarzy w wieku gimnazjalno-licealnym to po prostu kopanie leżącego), ale w tym przypadku była ona w stu procentach słuszna. Z niemałą trwogą dołączam Achaję do książek, które powinny, wzorem wyrobów tytoniowych, być opatrzone stosownym ostrzeżeniem: „Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ostrzega – czytanie tej książki może prowadzić do śmierci szarych komórek i ogólnego zidiocenia”.

Innym powodem, dla którego po polską fantastykę sięgam rzadko i z oporami jest typowa dla niej zaściankowość, mizoginizm, homofobia, ciasnota umysłowa i idiotycznie pojmowany patriotyzm tej najbardziej znaczącej części autorów (red. Orliński, nawiązując do lemowskiego Kongresu Futurologicznego nazywa ich brodaczami). Jako iż przytoczone wyżej cechy są mi, oględnie mówiąc, wstrętne, zaś ogólny poziom twórczości „brodaczy” nie motywuje do użerania się z bucowatymi autorami, najczęściej po prostu olewam rodzimy rynek literatury fantastycznej. Myślę, że gdyby zaczepić przeciętnego konwentowicza na Polconie i zadać mu pytanie „Jakich możesz wymienić najpopularniejszych obecnie polskich pisarzy fantastycznych?” to w przytłaczającej większości przypadków podałby nazwiska „brodaczy” właśnie. Daruję sobie przytaczanie tu konkretnych przykładów, każdy mniej więcej wie, o kogo chodzi, bo nasi rodzimi trubadurzy (czy też raczej – błędni rycerze) nieraz prezentowali wachlarz swoich poglądów, czy to przemycając odautorskie przemyślenia do swoich dzieł, czy to pisząc sążniste felietony do któregoś z magazynów parających się fantastyką, czy to osiadając na jakimś forum internetowym, gdzie, otoczeni wianuszkiem domorosłych pisarzy i fanów spijających słowa z ich ust, podbudowują sobie własne ego. Dodajmy do tego jeszcze kilometry żenująco słabej fantastyki kompensacyjnej (a jest to odmiana, która żenadę niejako ma wpisaną w definicję, jak disco polo) i… już mi się nie chce ciągnąć tej wyliczanki. Podsumowując – cały mikroklimat tego środowiska wybitnie nie służy mojemu zdrowiu, toteż preferuję raczej zagraniczne terytoria. Jest jeszcze jedna rzecz, która niebywale irytuje mnie w przypadku polskich autorów fantastycznych. Tą rzeczą jest wybitnie cienka skóra autorów, którzy lubią wdawać się w polemiki z recenzentami krytykującymi ich książki. A to już jest głupota czystej wody.

Ostatni tego typu przypadek odbił się głęboką czkawką na sympatycznym skądinąd portalu esensja.pl. Poszło o recenzję autorstwa Beatrycze Nowickiej debiutanckiego zbiorku opowiadań Zima mej duszy autorstwa Marcina Pągowskiego. Szybki gugiel mówi o tej książce więcej, niż recenzja Nowickiej, ale – napiszmy to sobie szczerze – chyba nikt nie czyta recenzji Nowickiej po to, by dowiedzieć się czegoś o recenzowanej pozycji, bo Beatrycze Nowickiej bliżej jest jednak do przywoływanych już analizatorni (które bardzo często popadają w grzech nadmiernego czepialstwa, byleby tylko wyzłośliwić się w możliwie najbardziej prześmiewczy sposób), niż do tradycyjnej formy krytyki. Może to niektórych denerwować, ja od czasu do czasu śledzę krytyczne dokonania autorki – gwoli rozbawienia i zdrożnej rozrywki.

Tym razem jednak trafiła kosa na kamień. Przeczytawszy prześmiewczą recenzję Nowickiej autor nie wytrzymał i napisał przeraźliwie długą polemikę, która z jakiegoś powodu* wylądowała na Esensji. Polemika w zamierzeniu miała zapewne pełnić rolę sprostowania pewnych nieścisłości zawartych w kontrowersyjnej recenzji, w praktyce zmieniła się jednak w festiwal niskich lotów złośliwości pod adresem Nowickiej przeplatanych z mało odkrywczymi dygresjami odnośnie powtarzalności motywów w literaturze fantasy. Wiedziony szczerym oburzeniem Pągowski przeoczył fakt, że tym tekstem wyświadczył sobie niedźwiedzią przysługę – jak zresztą każdy autor, który stara się polemizować z krytykami. Personalny atak na recenzentkę i charakterystyczne dla debiutantów przeświadczenie o własnej nieomylności sprawiły, że repeta autora bardziej, niż intelektualny dialog twórcy z krytykiem przypomina internetową pyskówkę. A to szkodzi samej książce, której autor, własną osobą, robi piękną antyreklamę na jednym z najstarszych i najbardziej znanych portali fantastycznych w naszym kraju. Szczególnie, że gra tak naprawdę nie jest warta świeczki – patrząc po opublikowanych w sieci fragmentach Zimy mej duszy (swoją drogą – czyż można wymyślić bardziej pretensjonalny tytuł?) książka okazuje się po prostu kolejną pulpową fantasy w klasycznym, jak ja to określam, standardzie fabrycznym. To po prostu kolejny mało ambitny komiks bez obrazków pokroju inkwizytorskiego cyklu Piekary czy Achai Ziemiańskiego. Nie wiem, jak z fabułą, ale językowo nie wybija się to ponad fabryczną średnią. Dialogi, zgodnie z recenzją Nowickiej, faktycznie rażą drętwością. Oczywiście, nie podejmuję się oceny książki po przeczytaniu dwóch króciutkich fragmentów opublikowanych na stronie wydawcy, ale wątpię, by chciało mi się przeczytać całość. Nie dlatego, że jest jakoś spektakularnie grafomańska – bo nie jest. Po prostu inni robią to lepiej, sprawniej, z większym wyczuciem.

Autor wdający się w dyskusję z recenzją – choćby i kłamliwą, nieudolnie napisaną i pełną przekłamań – stoi na z góry przegranej pozycji, bo wygląda to tak, jakby się usprawiedliwiał. A skoro się usprawiedliwia, to ma sobie coś do zarzucenia, ergo – coś w tej recenzji musi być. Albo jeszcze gorzej – prezentuje postawę typu „Nie, nie, zupełnie nie o to mi chodziło. Zaraz wytłumaczę ci, co miałem na myśli, a wtedy zrozumiesz i na pewno zmienisz zdanie”. Ewentualnie zachowuje się jak Pągowski w wyżej opisanym przypadku i ostatecznie zraża do siebie ewentualnych czytelników, którym autor mówi, coś takiego: „Jeśli ktoś zarzuca mi drętwe dialogi czy złą kreację postaci, cóż, to jest jego problem. Jednym się podobają, innym nie. Takie życie.” Otóż nie, panie Pągowski. Pozwolę tu sobie udzielić panu przyjacielskiej rady – to jest pański problem, bo pisze pan pulpowe fantasy, które ma za zadanie przede wszystkim się sprzedać, więc musi się podobać odpowiednio dużej liczbie odbiorców. A jeśli wydaje się panu, że pisze pan wzniosłą literaturę dla wybranych, która przełamie granice gatunku i na stałe zapisze się w świadomości czytelników, to ma pan rację – wydaje się panu. Skąd to wiem, skoro nie czytałem pańskiej książki? Z prostego faktu, iż wydała ją Fabryka Słów, która nigdy nie splamiłaby się wydaniem czegokolwiek, co wybija się ponad tę casualową przeciętność. I dlatego – to dalsza część mojej przyjacielskiej porady – warto czasem włożyć dumę do kieszeni, wyłapać najbardziej merytoryczne uwagi i wciągnąć je na listę rzeczy do dopracowania w następnej książce.

Takie życie.

______________
*czymś trzeba sobie nabić klikalność.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Harry Potter spotyka Doctora Who

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Fanfiki – czyli mniej lub bardziej luźne wariacje na temat jakiegoś popkulturowego dzieła lub zjawiska pisane przez owego dzieła fanów – to temat dość rozległy. Same zjawisko fan fiction jest niemal tak stare, jak sama popkultura, w Polsce na większą skalę (wcześniej byli chyba tylko miłośnicy Star Wars) zagościło przy okazji Harry’ego Pottera, którego popularność zbiegła się z ekspansją cyfrowej rzeczywistości na nasz kraj. To się musiało skończyć w ten sposób – dziś żaden przyzwoity fanpage nie może obejść się bez podstrony, na której publikowana jest radosna twórczość fanów rozwijająca wątki przedmiotu uwielbienia. Szczerze powiedziawszy, istnienie takiego zjawiska przyjmuję z zerowym zdziwieniem.

Generalnie nie czytam fanfików – są to zwykle bardzo, ale to bardzo źle napisane rzeczy. Rozumiem to – ostatecznie fan fiction to taki literacki odpowiednik karaoke, gdzie każdy może się pobawić w Pana Pisarza (albo Panią Pisarkę) i pochwalić się tym w kręgu podzielających pasję znajomych. Warto sobie to uświadomić, żeby potem nie zżynać się bez sensu, gdy natrafi się na fanfika, który w treści i/albo formie urąga nie tylko zasadom pisarstwa, ale i ogólnie przyjętemu zdrowemu rozsądkowi. Stąd mój brak zrozumienia dla rozmaitych blogasków, których jedynym celem jest rozkładanie na czynniki pierwsze tego typu teksty i wykazujące, dlaczego są one głupie. Moje drogie i moi drodzy – fanfiki nie są po to, by je czytać. Fanfiki są po to, by je pisać. Przyswoiwszy sobie tę prostą zasadę można sobie zaoszczędzić sporo nerwów (ale i może nas ominąć sporo zdrowej śmiechawki – w końcu każdy Miecz Przeznaczenia ma dwa ostrza).

Dlaczego napisanie dobrego fanfika jest zajęciem (niemal) niewykonalnym? Ja staram się omijać tego typu twórczość, bo dla mnie umiejętność kreowania własnych bohaterów i własnego uniwersum jest istotnym probierzem talentu i kreatywności. Jeśli ktoś musi podpierać się światem przedstawionym i realiami wymyślonymi przez kogoś innego, z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że w kwestii fabuły także nie będzie go stać na nic oryginalnego. Zresztą, z tego samego powodu nie czytam kontynuatorów sir Conana Arthura Doyle’a, Roberta E. Howarda czy książek z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ponadto, fanostwo może nieść ze sobą niebezpieczeństwo zbyt nabożnego stosunku do dzieła lub, wręcz przeciwnie – chęć poprawienia tego, co autor pierwowzoru, w mniemaniu autora fanfika zrobił źle. I wychodzi koszmarek, bo fanfikowiec to najczęściej typ szlachetnego, bo szlachetnego, ale jednak grafomana. A, z oczywistych względów, grafoman nie rozumie, czemu pewnych rzeczy w literaturze robić nie wolno.

Do napisania tej notki natchnęły mnie dwa wydarzenia. Pierwszym z nich było przeczytanie fabularyzowanej wersji gry Assassin’s Creed: Brotherhood. Mimo tego, że lekturę zakończyłem grubo ponad miesiąc temu, wciąż nie mogę uwierzyć, jak bardzo zła jest ta książka, jak sztywnym językiem została napisana, jak żenująco niską ma wartość literacką. Owszem, jak do każdego wyrobnika tego typu, który z rzadka wpadnie mi w ręce przed podjęciem lektury odpowiednio obniżyłem swoje oczekiwania, ale „Bractwo” nie niesie ze sobą nawet minimalnej przyjemności z czytania. Z fanfikami łączy go absolutna nieczytelność (czy wręcz – niepoczytalność) i oparcie na zapożyczonym kapitale fabularnym.

Drugie wydarzenie to odkrycie tak zwanego nazi-opka, ponoć uznanego za najgorszy polski fanfik wszech czasów. Z ciekawości złamałem swoją świętą zasadę nieczytania tego typu rzeczy i zapoznałem się z reprezentacyjnymi materiałami. Fakt, jest koszmarnie. To już nie jest niewinne literackie karaoke, to literacka masturbacja. Tym niemniej, nie rozumiem tej całej dramy, gdyby nie ona, to przeczytawszy pierwszy akapit, wzruszyłbym ramionami i zamknął kartę z opowiadaniem. I taka jest pointa dzisiejszej notki – nie czytajcie fanfików. W ogóle. Ja wiem, że czasem trafiają się prawdziwe perełki, ale to perły rzucone przed wieprze, bo z obserwacji wiem, iż jeśli ktoś od samego początku szybuje na cudzych skrzydłach, nie wykształci własnych. Ale może to tylko ja…
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...