Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jules Verne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jules Verne. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 października 2015

W 72 dni dookoła zakładu psychiatrycznego

fragment grafiki autorstwa H. J. Myersa, całość tutaj.

Zauważyłem ostatnimi czasy, że moje notki wchodzące w skład nieformalnego cyklu archeologii popkulturowej opowiadają głównie o mężczyznach i/albo dziełach przez mężczyzn stworzonych. A przecież jest całe mnóstwo interesujących postaci kobiecych - zarówno fikcyjnych, jak i realnych - które zasługują na własną notkę. Jedną z nich jest niewątpliwie Elizabeth Cochrane Seaman, znana jako Nellie Bly. Czemu, do cholery ciężkiej, nigdy wcześniej o niej nie słyszałem, pozostaje dla mnie nieodgadnioną tajemnicą, ale po odnalezieniu na TvTropes drobnej wzmianki na jej temat i zagłębieniu się w życiorys tej dziewiętnastowiecznej dziennikarki śledczej, zakochałem się w niej bez pamięci. Nellie jest skrzyżowaniem Sherlocka Holmesa, Phineasa Fogga oraz całej Ligi Niezwykłych Dżentelmenów razem wziętej. Była na wojnie, prowadziła dziennikarskie śledztwo w psychiatryku udając świrniętą pensjonarkę i okrążyła Ziemię w czasie krótszym, niż główny bohater wiadomej powieści Verne’a. I jest prawdziwa.

Nellie przyszła na świat 5 maja 1864 roku jako Elizabeth Jane Cochran. Posiadała liczne rodzeństwo - dziesięcioro dzieci z poprzedniego małżeństwa jej ojca plus czworo z kolejnego związku. Jej ojciec był robotnikiem fizycznym, który swoim dzieciom wpajał, że tylko ciężką pracą i determinacją można w życiu dojść do czegoś konstruktywnego. Elizabeth wzięła sobie do serca jego słowa - niezłomność charakteru, niesamowita charyzma oraz niska tolerancja dla, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, bullshitu zapewniła jej uznanie i szacunek, a później nawet sławę. Ale początkowo nie zapowiadało się na to - młodziutka Elizabeth lubowała się w różowych falbankach, co szybko zapewniło jej przydomek „Pinky”. Zmieniło się to w okresie nastoletniego buntu, który ujawnił bardzo niezależny charakter dziewczyny. Elizabeth, już mądrzejsza i dojrzalsza, porzuciła głupie przezwisko z dzieciństwa, zaczęła nosić ubrania o bardziej stonowanej kolorystyce oraz dodała sobie do nazwiska „e”, by brzmiało w bardziej wyrafinowany sposób. Nie oceniajmy jej, ostatecznie wszyscy byliśmy pretensjonalni w wieku nastoletnim. 

Po śmierci męża, matka Elizabeth, Mary Jane, powtórnie wyszła za mąż - końcówka dziewiętnastego wieku nie była zbyt przyjaznym czasem dla samotnych matek. Jej kolejny mąż był przemocowym dupkiem, od którego Mary szybko uciekła i z którym równie szybko wzięła rozwód. Rozwody nie były wtedy czymś powszechnym, więc proces ciągnął się w nieskończoność. Elizabeth występowała przed sądem w obronie matki, zeznając, że jej ojczym był generalnie narąbany przez cały czas od chwili zawarcia małżeństwa. Dziewczyna uczęszczała do szkoły z internatem, jednakże z uwagi na brak funduszy, zmuszona była przerwać edukację. Wraz z matką przeniosła się do Pittsburgh, gdzie zatrudniła się w szkole, wspierając w ten sposób rodzinny budżet. Nigdy nie przestała jednak marzyć o karierze pisarki, którą wymarzyła sobie we wczesnym dzieciństwie.

Przełom nastąpił w 1885 roku, gdy osiemnastoletnia podówczas Elizabeth wzięła do ręki jeden z numerów dziennika Pittsburgh Dispatch, w którym natrafiła na obłędnie mizoginistyczny artykuł zatytułowany „What Girls are Good For” autorstwa Erasmusa Wilsona. Była to odpowiedź na list jednego z czytelników skarżącego się na łamach pisma na swoje niezamężne córki. Wilson w swoim tekście najpierw kategorycznie stwierdził, że miejsce kobiet jest w domu i nigdzie indziej, potem napomniał rodziców pozwalających swoim córkom na podejmowanie pracy, a na końcu dość wyraźnie (choć oczywiście nie otwarcie) zasugerował, że być może chińska tradycja selektywnego dzieciobójstwa celem wyeliminowania nadwyżki dziewczynek w społeczeństwie może nie jest aż tak głupim pomysłem. Przeczytawszy ten stek bredni, Elizabeth zjeżyły się włosy na głowie. Złapała za pióro i w długim, elokwentnym liście wytłumaczyła Wilsonowi, czemu to, co napisał jest - delikatnie mówiąc - idiotyczne. List był anonimowy - Elizabeth podpisała się jako „Lonely Orphan Girl”. Redaktor prowadzący rubrykę, George Madden, był pod olbrzymim wrażeniem tej odpowiedzi - pasji, potoczystości języka i celności argumentacji. Opublikował napisany przez Elizabeth list i na łamach pisma zaprosił jego autorkę do redakcji. Dzień później „Lonely Orphan Girl” pojawiła się w siedzibie Pittsburgh Dispatch, gdzie natychmiast została zatrudniona. Napisała artykuł zatytułowany „The Girl Puzzle”, w którym, bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach, opisała sytuację kobiet wywodzących się z klasy robotniczej i postulowała wprowadzenie tego, co dziś nazwamy gender-equality. Madden był zachwycony - zatrudnił Elizabeth na pełen etat i wymyślił jej pseudonim Nellie Bly.

Przez kolejny rok Nellie pisała artykuły do Pittsburgh Dispatch, gdzie poruszała sprawy nierówności społecznych, dyskryminacji kobiet i generalnie zajmowała się tym, co dzisiaj robi Tumblr (którego notabene powinna zostać oficjalną patronką). Prowadziła też śledztwa dziennikarskie ujawniające wyzyskiwanie kobiet w fabrykach oraz innych miejscach pracy. Zespół dziennikarski delikatnie próbował jej zasugerować, by zajęła się może bardziej kobiecymi rzeczami i pisała na tzw. „babskich stronach” dziennika o modzie, gotowaniu i kwiatach. Zmęczona tymi coraz bardziej natarczywymi sugestiami, poprosiła wydawcę, by wysłał ją do Meksyku w charakterze zagranicznej korespondentki. Tam Nellie mocno zaszła za skórę lokalnym władzom, ujawniając liczne przekręty i korupcję skutkującą ubóstwem znacznej części społeczeństwa, przez co szybko została wydalona z kraju. Po powrocie przeniosła się do Nowego Jorku, a swoje przeżycia opisała w książce Six Months in Mexico. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia trzy lata.

Niespełna pół roku później Joseph Pulitzer (tak, ten Pulitzer) zatrudnił Nellie w redakcji The New York World. Jej pierwszą inicjatywą było napisanie reportażu o zakładzie dla obłąkanych kobiet na Roosevelt Island (wtedy jeszcze Blackwell’s Island). Panna Bly podeszła do swojego zadania w bardzo niecodzienny podówczas sposób - postanowiła podszyć się pod jedną z pacjentek i w ten sposób poznać prawdziwe zwyczaje panujące w tym ośrodku, bez ryzyka, że lekarze i personel będą próbowali sprzedać jej podkolorowaną wersję rzeczywistości. Nellie uzgodniła to z naczelnym - który notabene wyrażał spore wątpliwości, czy dziewczynie uda się przekonująco symulować chorobę psychiczną - po czym przystąpiła do przygotowań. Najpierw przez całą noc ćwiczyła udawanie wariatki w swoim domu. Kiedy uznała, że opanowała już tę umiejętność, zakwaterowała się w okolicznym pensjonacie - wbiła tam w full Ophelia style i zaczęła wyzywać wszystkich wokół od świrusów i obłąkańców. Przerażony personel natychmiast powiadomił policję. W sądzie Nellie wmówiła wszystkim, że doznała amnezji i nie ma zielonego pojęcia kim jest, ani co się wokół niej dzieje. Przebadało ją kilku lekarzy - wszyscy zgodnie stwierdzili, że Nellie jest obłąkana i powinna trafić do szpitala. Już na miejscu inni doktorzy o wieloletnim doświadczeniu w dziedzinie psychologii raz jeszcze przebadali Nellie i potwierdzili wcześniejszą diagnozę - dziewczyna cierpi na nieuleczalną chorobę psychiczną. Największe nowojorskie dzienniki rozpisywały się o tajemniczej atrakcyjnej młodej damie, która wskutek nagłej utraty pamięci trafiła do wariatkowa. Jeśli ktokolwiek na tym świecie zasługuje na nagrodę Trolla Stulecia, to tylko i wyłącznie panna Bly.

Nellie spędziła dziesięć dni w Bellevue Hospital, gdzie doświadczyła licznych okropieństw, jakim poddawano pacjentki tamtejszego ośrodka - warunki tam panujące pasowały raczej do więzienia o zaostrzonym rygorze, niż szpitala. Po tym czasie naczelny wyciągnął swoją dziennikarkę z tego piekła. Nelly opisała swoje przeżycia w cyklu reportaży, które najpierw opublikowała na łamach The New York World, a później w formie książki zatytułowanej The Ten Days in Mad-House. Udało jej się w ten sposób nie tylko skompromitować wiele autorytetów świata ówczesnej psychologii (którzy musieli się tłumaczyć, jakim cudem zwykła dziewczyna była im w stanie wmówić, że jest chora psychicznie), ale też zainteresować władze miasta tym, co dzieje się w nowojorskich szpitalach psychiatrycznych. Później zresztą władze poprosiły ją o konsultacje w czasie śledztw odnośnie nadużyć w ośrodkach dla psychicznie chorych.

Myślałby kto, że po odstawieniu takiej akcji dziewczyna na jakiś czas da sobie spokój z szaleństwami. A gdzieżby - panna Bly dopiero nabierała rozpędu! Przez dwa kolejne lata Nellie podszywała się pod różne osoby, przenikała struktury prywatne i państwowe, tropiąc wszelką niesprawiedliwość. Myślicie, że akcja z wariatkowem była brawurowa? Niedługo po niej Nellie wkręciła do żeńskiego więzienia, by przekonać się, jak traktowane są osadzone. Zatrudniła się też w fabryce, na własnej skórze przekonując się, jak potrafią być wyzyskiwane kobiety parające się pracą fizyczną. Wszystkie te przeżycia skutkowały kolejnymi reportażami. Panna Bly umacniała swoją pozycję, stając się ikoną dziennikarstwa wyczynowego (tak bowiem środowisko reporterów nazwało jej metody pracy).

Jednak jej najbardziej zwariowany, brawurowy wyczyn wciąż był jeszcze przed nią. Otóż Nellie umyśliła sobie, że - wzorem Phileasa Fogga - okrąży Ziemię w osiemdziesiąt dni. Naczelny najpierw długo rozważał propozycję takiej eskapady (i reportażu, który miał być jej rezultatem), po czym uznał, że nie może na nią puścić samotnej, młodej kobiety, więc wyśle jakiegoś reportera-mężczyznę. Usłyszawszy to, Nellie wkurzyła się mocno i powiedziała „Dobra, jak chcesz. Wyślij faceta, proszę bardzo. Ale ja wystartuję w tym samym czasie dla jakiejś konkurencyjnej gazety i go prześcignę”. Nikt, kto znał Nellie Bly, nie mógł wątpić, że jest ona w stanie tego dokonać, naczelny musiał więc ustąpić. W przeciwnym razie musiał się liczyć z kompromitacją i utratą jednej z najlepszych dziennikarek, jakie kiedykolwiek pracowały dla The New York World. I tak 14 listopada 1889 roku Nellie wyruszyła w podróż dookoła świata. Szczegółowy opis tej eskapady to materiał na osobną notkę. Dość napisać, że w czasie podróży udało jej się spotkać z samym Julesem Verne, któremu wyraźnie zaimponowała młoda Amerykanka samodzielnie próbująca pobić rekord bohatera jego książki, choć raczej wątpił, by jej się to udało. Panna Bly zwiedziła, między innymi, Anglię, Francję, Włochy, Singapur, Chiny i Japonię, okrążając glob w siedemdziesiąt dwa dni. Ten wyczyn zrobił z niej gwiazdę oraz ikonę popkultury - cała Ameryka z zapartym tchem śledziła postępy panny Bly. Nellie doczekała się, między innymi, własnej planszówki, a wydawana rok później książka Nellie Bly’s Book: Around the World in Seventy-Two Days stała się bestsellerem.

Pięć lat później Nellie wyszła za mąż za starszego od siebie o ponad czterdzieści lat milionera Roberta Seamana. Zrobiła to w typowy dla siebie, impulsywny sposób, w kilka dniu po poznaniu Seamana. Małżeństwo było udane, choć krótkie - trwało do 1904 roku. Po śmierci męża Nellie przejęła władzę nad korporacją, kilkoma innowacyjnymi rozwiązaniami rewolucjonizując jej działanie. To pod jej rządami Iron Clad Manufacturing Co. zaczęło produkować stalowe beczki (krążyły słuchy, że to wręcz sama Nellie stała za ich wynalezieniem), z których przemysłowcy korzystają po dziś dzień. Nellie wynalazła też i opatentowała zaawansowany model kanki mleka oraz kilka innych rzeczy, które zapewniły jej korporacji krociowe zyski. Nasza bohaterka zadbała również o swoich pracowników, oferując im niespotykane nigdzie indziej warunki płacowe, dbając o wysokie standardy pracy, opiekę zdrowotną oraz edukację dla ich dzieci. Niestety brak doświadczenia i zbytnia ufność w ludzi kosztowała Nellie jej majątek. Korporacja upadła wskutek wywłaszczenia, zaś Bly wyjechała do Europy (najprawdopodobniej uciekając przed wierzycielami). Tam uwięziła ją Pierwsza Wojna Światowa. Nellie skorzystała z okazji i wróciła do dziennikarstwa, pisząc reportaże z frontu. Zmarła w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat na zapalenie płuc.

Ciężko właściwie podsumować życie tej wyjątkowej osoby. Nellie Bly wymyśliła dziennikarstwo śledcze, ujawniła mnóstwo przekrętów rządowych oraz korporacyjnych, odegrała niebagatelną rolę w uwrażliwianiu społeczeństwa na kwestie równościowe, okrążyła świat, działała jako prezeska wielkiej korporacji, wspierała ruchy sufrażystek. Niestraszne jej były śmigające nad głową kule, niebezpieczeństwa świata codziennego, ani powszechny w tamtych czasach seksizm. 

poniedziałek, 16 września 2013

Atlantis: The Lost Animation

fragment grafiki autorstwa Lisy Moran, całość tutaj.

A zatem – podjąłem się napisania dłuższej notki o Atlantis: The Lost Empire, bodaj najbardziej niedocenionej z klasycznych animacji Disney’a. Atlantis po prostu uwielbiam, bo ten film usilnie robił wszystko, żeby mi się spodobać – i to już od samego początku. Możliwe, że to moja ulubiona animacja od Myszki Miki, jaka kiedykolwiek powstała, a odświeżenie jej sobie na potrzeby niniejszej recenzji-nierecenzji stanowiło prawdziwą przyjemność. To jest po prostu znakomity, przygodowy film, w dodatku jak na Disney’a mocno nietypowy, od designu postaci i otoczenia począwszy, na opowieści, konwencji i tonie fabuły skończywszy.

Ogólny zarys fabularny od razu narzucił mi silne skojarzenia ze Stargate Emmericha. I tu i tam mamy młodego naukowca, którego śmiałe teorie budzą śmiech w środowisku akademickim, mamy niespodziewane sfinansowanie i zorganizowanie wyprawy podczas której teorie głównego bohatera znajdują swoje potwierdzenie, mamy dziwny, tajemniczy świat i autochtonkę, w której zakochuje się protagonista. Podobieństw jest zresztą dużo więcej – tym najbardziej rzucającym się w oczy jest symbol, jaki noszą na mundurach uczestnicy ekspedycji – A bez belki poprzecznej. Niemal dokładnie taki sam symbol funkcjonuje jako ikona Stargate. Poza tym – Milo, główny bohater Atlantis, to właściwie skóra zdarta z Daniela Jacksona. Nie, żebym zarzucał Disney’owi plagiat, ale ilość podobieństw i nawiązań jest zastanawiająca. Szczególnie w świetle tego, że serial Stargate Atlantis zdaje się z kolei czerpać co niego od Atlantis: The Lost Empire. Kroi mi się tutaj całkiem niezła teoria spiskowa, ale szczerze powątpiewam, by było w tym coś więcej, niźli ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności.

Atlantis, już na poziomie koncepcyjnym, urzeka kreacją świata przedstawionego. Umieszczenie fabuły na początku XX wieku pozwoliło na tchnięcie w nią ducha takiej trochę klasycznie pojmowanej Vernowskiej przygody czy Doyle’owskiego Zaginionego Świata. A ja uwielbiam, jak współczesna popkultura nawiązuje do dziadków fantastyki naukowej, a jak gdzieś w tle pobrzmiewa Verne, to już w ogóle jestem kupiony na całego. Ta „vernowość” objawia się przede wszystkim w barwnej i zróżnicowanej ekipie ekspedycji czy absolutnie przecudnej łodzi podwodnej, która niestety, dość szybko (za szybko) ulega zniszczeniu. Ale i tak cały film przesiąknięty jest takim dieselpunkowym urokiem, objawiającym się choćby w wielkim świdrze na kołach, który ciągną za sobą bohaterowie. Z kolei cywilizacja Atlantydy – wbrew już chyba utartym stereotypowym hellenistycznym konotacjom – jest raczej wzorowana na kulturach pierwotnych Ameryki Południowej, z domieszkami wpływów i inspiracji z całego świata, co ma w jakimś stopniu odzwierciedlać fakt, że w świecie filmu Atlantyda to kolebka wszelkich cywilizacji. Rzutuje też na to język, którego używają mieszkańcy wyspy – stworzony specjalnie na potrzeby filmu przez Marca Okranda, człowieka, który wymyślił klingoński. Atlantydzkie narzecze stanowi mieszankę języków Indoeuropejskich sklejonych autorską gramatyką. Jakby tego było mało, twórcy do Atlantydzkiej cywilizacji wrzucili jeszcze zaawansowaną (spirytualnie?) technologię rodem z najznamienitszych wizji Danikena. Te dwa porządki – kapitalistyczna, postkolonialna cywilizacja Ameryki i chyląca się ku upadkowi, poddana regresowi cywilizacja Atlantydy – ostatecznie ścierają się ze sobą na poziomie estetycznym i ideologicznym, czego wyrazem jest finałowa bitwa latających pojazdów z dwupłatowcami – bzdurna jak diabli (bo skąd niby Rouke wytrzasnął całą eskadrę bojowych samolotów?), ale niesamowicie efektowna.

Na poziomie, nazwijmy to, dydaktycznym Atlantis porusza bardzo ciekawe dylematy klasowe. Ekspedycja ruszająca na poszukiwania Atlantydy to w dużej mierze przedstawiciele mniejszości etnicznych (Sweet, Audrey), narodowych (Vinny*, Mole) i generalnie ludzie pracy, niespecjalnie wykształceni, napędzani – jak sami zgodnie przyznają – chęcią zarobku, który da im gwarancję ustawienia się w życiu. Na Milo patrzą z mieszaniną pogardy i pobłażliwości, bo to ktoś z innego świata – biały, dobrze ustawiony „wykształciuch”, z naiwnym, idealistycznym podejściem do życia. Ktoś taki nie musi chwytać się niespecjalnie uczciwych zajęć, by utrzymać się na powierzchni egzystencji. Nawet, jeśli w swoim środowisku nie cieszy się zbyt wielkim prestiżem (co widzimy na samym początku filmu, gdy trenuje swój wykład w zakurzonej graciarni), to i tak jego standard życiowy stoi na nieporównywalnie wyższym poziomie, niż Audrey czy Vinny’ego. Bo Milo należy do elit i dla niego poszukiwania Atlantydy są spełnieniem życiowego marzenia, nie mniej lub bardziej rozpaczliwą walką o egzystencję i dobrobyt. Z drugiej strony mamy Rouke’a i Helgę – etnicznie „czystych”, pozbawionych skrupułów drapieżców, którzy najprawdopodobniej nigdy nie musieli znosić dyskomfortu związanego ze swoim wyglądem czy pochodzeniem społecznym – dlatego właśnie, jako jedyni z imiennej obsady, nie potrafili odnaleźć w sobie empatii dla Atlantydów i bez najmniejszych wyrzutów sumienia skazali ich na wymarcie w imię chęci zarobku. Dla pozostałych, po części przekonanych idealizmem Milo, po części własnymi wyrzutami sumienia, to była granica nie do przekroczenia – jak powiedział Vinny, do tej pory ich działania, choć nie zawsze moralne, nigdy nie krzywdziły postronnych w sposób bezpośredni. Niektórzy interpretują ten film jako antykapitalistyczny, krytykujący Amerykański imperializm. Dla mnie ciekawszym tropem jest właśnie ta specyficznie ujęta walka klas – to ci niebiali, niewykształceni, częstokroć nieładni ludzie o niskich aspiracjach okazują się koniec końców daleko bardziej moralni i empatyczni, niż stojący ponad nimi osobnicy z warstw wyższych, którzy przywykli do tego, że życie układa się wokół nich wedle ich życzeń i zamierzeń. Pozytywnym wyjątkiem jest tu Milo, który wyłamuje się z tego schematu i znajduje wspólny język z pozostałymi członkami ekspedycji, nie bez trudności, ale jednak zacierając nieco barierę klasową.

Paradoksalnie sami Atlantydzi wypadają tu dosyć blado – są bowiem dogorywającą kulturą, która utraciła swoje dziedzictwo, zapomniała o własnej potędze i nie potrafi sama wyrwać się z tej stagnacji. Dopiero przybycie bystrzaka ze świata zewnętrznego spowodowało odzyskanie części dawnych artefaktów technologicznych i potencjału kulturowego. Później dowiadujemy się, że władca Atlantydy świadomie dopuścił do ukrycia źródła energii będącej podstawą funkcjonowania cywilizacji, tylko dlatego, iż mogłoby stanowić ono potencjalne zagrożenie dla jego córki. I choć można zrozumieć jego decyzję, to trudno ją, mimo wszystko, uznać za słuszną – Kashekim przedkładał los swojego ludu nad egoistyczne w sumie pragnienie ochrony córki przed zagrożeniem, które – koniec końców – nie okazało się tak przerażające. Kidę spotyka przecież los, jakiego pragną oszczędzić jej ojciec, jednak ostatecznie wszystko dobrze się kończy. Wątpię, by takie rozwiązanie było intencjonalne, obstawiałbym raczej, że po prostu pasowało do danej konstrukcji fabularnej i nikt nie zwrócił uwagi na jego niejednoznaczność moralną. Szkoda, bo mnie to jednak odrobinę przeszkadzało.

No właśnie, Kida... Owca et consortes krytykuje fakt, iż ta bohaterka nie zalicza się do kanonicznego panteonu Księżniczek Disney’a. Mnie, szczerze powiedziawszy, niespecjalnie to przeszkadza, bo nie zwykłem uzależniać swoich sympatii i antypatii, tudzież dobrego samopoczucia, od arbitralnych decyzji stricte marketingowych i jeśli moja ulubiona postać nie należy do Hall of Flame danej franczyzy, to dla mnie znaczy to dokładnie nic. Kida to księżniczka nietypowa – właściwie nawet nie księżniczka tylko królowa, bo po śmierci ojca pod koniec filmu przejmuje tron. Disney Wiki za powód jej absencji w szeregu Księżniczek podaje niskie przychody z Atlantis. Co jest dla mnie o tyle niezrozumiałe, że w takim wypadku tym bardziej powinna pojawiać się, gdzie tylko się da, by swoją obecnością przyciągać odbiorców do materiału źródłowego. Kida to najstarsza z księżniczek. Pomijając nawet aspekt długowieczności Atlantydów, dziewczyna fizycznie ma dwadzieścia osiem lat, co jak na heroiny rodem z disney’owskich animacji jest wiekiem niemalże balzakowskim. Jest też chyba najbardziej roznegliżowaną bohaterką, może poza Ariel, która – umówmy się – jest przypadkiem specyficznym. No last, but not a least – to pierwsza Księżniczka od Myszki Miki, która jest całkowicie oryginalną postacią, niewzorowaną na jakiejkolwiek innej postaci z kultury popularnej czy materiałów źródłowych.

Milo także wyłamuje się ze schematu disney’owskich protagonistów. To pierwszy (i jedyny?) główny bohater klasycznej animacji Disney’a, który nosi okulary. Przyjemny jest fakt, że jego postać nie ewoluuje na przestrzeni Atlantis, dzięki czemu film nie zmienia się w kolejną schematyczną opowieść inicjacyjną. Milo z końcówki filmu jest tym samym roztrzepanym, ale szlachetnym i nieco naiwnym idealistą, którym był na początku. Jakiekolwiek wewnętrzne metamorfozy bohatera są niedookreślone, nie mamy wyraźnych sygnałów, że Milo czegoś się w czasie ekspedycji nauczył, czy zmienił poglądy na jakieś sprawy – to raczej jego osoba jest bodźcem do wewnętrznych przemian poszczególnych członków drużyny. Szkoda jedynie, że przeklęty Imperatyw Narracyjny zmusił go do zakochania się w Kidzie, bo wątek ich relacji był z jednej strony schematyczny, a z drugiej – przeprowadzony po łebkach, właśnie z fabularnego obowiązku. Nie może się też podobać rozwiązanie fabularne w stylu damsel in distress, ale jest ono załagodzone tym, że uratowana księżniczka własnymi siłami ratuje później Atlantydę. Choć i tak dało się rozwiązać to lepiej.

Wizualnie Atlantis robi przeogromne wrażenie. Każde tło to eye-candy, każda animacja pieści oko, każdy projekt postaci zapada w pamięć. W dużej mierze to zasługa Mike’a Mignoli, artysty komiksowego odpowiedzialnego za m.in. Hellboy’a, który pracował przy Atlantis i który odcisnął swoje piętno na tej animacji. Widać to choćby w projektach postaci – charakterystyczne dla Mignoli i nietypowe dla Dinsey’a „kwadratowe” dłonie bohaterów, czy lekko kanciaste sylwetki, będące kompromisem pomiędzy wyrazistością stylu Mignoli, a subtelnością właściwą animacjom Disney’a. Uwielbiam prace tego artysty, a w Atlantis mogę je na dodatek oglądać wprawione w ruch. Już samo to jest dostatecznym powodem, by Atlantis pokochać miłością szczerą i dozgonną. Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach, trójwymiarowe wstawki nie są jakoś specjalnie rażące – abstrahując od tego, że jest ich bardzo niewiele, na ogół wyglądają co najmniej przyzwoicie, a ich umowność pasuje do estetyki filmu.

A zatem – obejrzałem Atlantis: The Lost Empire i, zaprawdę, powiadam Wam, zostałem porażony. To jedna z najlepszych animacji Disney’a – twórcza, poruszająca niegłupie tematy, dynamiczna, nastawiona na akcję. Choć pozbawiona części, zdawałoby się, nieodzownych elementów charakteryzujących animacje od Myszki Miki – zwierzęce postaci komiczne, wstawki musicalowe – to jednak będąca disney’owską animacją aż do szpiku celuloidowych kości. Poza tym, reprodukcja tych klasycznych przygodowych motywów spod znaku Julesa Verne’a i urok oldschoolwego sci-fi dała nam film jedyny w swoim rodzaju. Coś, co obejrzeć po prostu trzeba.

_________
*z niepojętych dla mnie względów w polskim dubbingu zrobiono z niego Rosjanina. Niespecjalnie mi się to podoba, bo nie lubię aż tak inwazyjnego grzebania i „poprawiania” materiału wyjściowego. No, ale dubbing tworzył Bartosz Wierzbięta, który „To be, or not to be..” przetłumaczyłby na „Litwo, ojczyzno moja…”


niedziela, 24 czerwca 2012

20 tysięcy mil na godzinę

fragment grafiki autorstwa Ricardo Pelaeza, całość tutaj.

Jako, że jest to notka o Julesie Vernem, to muszę w niej wspomnieć o tej anegdotce, jakoby pierwotnie głównym bohaterem 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi miał być Polak, jednakże wydawca Verne’a nie chciał niepotrzebnie denerwować Rosjan, toteż nakazał autorowi zmianę. I tak słynny na cały świat kapitan Nemo stał się hinduskim księciem Dakkar. Narażanie się Anglikom nie było już takie ryzykowne. Wspominam o tym tylko z jednego powodu – niepisane prawo mówi, że każdy opublikowany w języku polskim tekst traktujący o francuskim wizjonerze i dziadku fantastyki naukowej musi zawierać ową anegdotkę. W przeciwnym wypadku w komentarzach natychmiast pojawiłby się jakiś mędrek „zdradzający” tę ciekawostkę z namaszczeniem godnym historyka literatury odkrywającego nieznane dotąd dzieło wielkiego artysty, najprawdopodobniej zaczynając swoją wypowiedź od słów „Nie wiem czy wiesz, ale…”. Chciałbym tego uniknąć, toteż niniejszym odbębniam ów program obowiązkowy i przechodzę do właściwej części notki. Albo nie. Zanim to zrobię, podam inną mniej znaną (i cieszącą się zdecydowanie mniejszą popularnością) anegdotkę odnośnie Verne’a i „sprawy Polskiej”. Otóż w 1848 roku w Paryżu dość szeroko omawiano ówczesną sytuację polityczną naszego kraju. Spowodowane to było oczywiście tamtejszą Wiosną Ludów i jej krwawymi następstwami, które przetoczyły się przez stolicę Francji. Sam Verne zainteresował się tą sprawą na tyle, by napisać krótką rozprawkę pod jakże wymownym tytułem Czy Francja ma moralny obowiązek pomagać Polsce? w której jednoznacznie stwierdził, iż Francuzi dosyć już Polakom napomagali, niech teraz nadwiślański kraj radzi sobie sam. Mam nadzieję, że tą historyjką przekułem nieco balon samozadowolenia wszystkich fanów „Właściwie-to-Polaka-Kapitana-Nemo”.

O Vernem można pisać dużo. Gdybym miał wskazać jednego autora, który zrobił tak wiele dla ukochanej przeze mnie fantastyki naukowej to byłby właśnie wizjoner z Nantes. Można się oczywiście kłócić, że to przecież nie jest żaden pisarz science-fiction, ale ja wyznaję pogląd, że gdyby nie Verne, w ogóle nie byłoby żadnej science-fiction – a przynajmniej nie takiej, jaką znamy dzisiaj. Pisarze sięgnęli do Verne’a i wyciągnęli zeń fantastykę naukową. Kilkadziesiąt lat później inni pisarze sięgnęli raz jeszcze, ale tym razem wyciągnęli steampunk. Czekam z niecierpliwością na to, co za kolejne kilka dekad wyciągnie z Verne’a następne pokolenie pisarzy. A jest z czego wyciągać – sama seria „Niezwykłe Podróże” to przeszło pięćdziesiąt książek, a przecież są jeszcze powieści spoza tego cyklu, sztuki teatralne, poematy… Mało kto zdaje sobie sprawę, jak płodnym i wszechstronnym autorem był Verne, zwłaszcza, że do ogólnie rozumianego mainstreamu przedarło się zaskakująco niewiele jego książek – jestem przekonany, że nawet większość czytelników niniejszego bloga bez uciekania się do Wikipedii nie potrafiłaby wymienić tytułów książek tak zwanej dużej trylogii vernowskiej (choć z przyjemnością bym się rozczarował), w skład której wchodzi najpopularniejsza bodaj powieść genialnego Francuza – 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi.

Poza tym właśnie utworem i kilkoma bardziej znanymi powieściami Verne’a – Wyprawa do wnętrza Ziemi, W 80 dni dookoła świata – twórczość autora pozostaje właściwie nieznana. A szkoda, bo przez to Jules Verne okrzepł w świadomości odbiorców jako autor powieści przygodowo-fantastycznych, celebrujących ludzki potencjał, potęgę rozumu człowieczego, powieści lekkich, optymistycznych i dynamicznych (wziąwszy poprawkę na tamte czasy, ma się rozumieć, choć i dziś czyta się przeważnie z zapartym tchem). Warto jednak wiedzieć, że Verne postawił sobie ambitny cel pisania o różnych ludziach wywodzących się z różnych kręgów kulturowych. To widać choćby w powieści Les Tribulations d’un Chinois en Chine* przedstawiającej losy zblazowanego Chińczyka, który wydaje wyrok śmierci na samego siebie, chcąc przeżyć jakiekolwiek „prawdziwe wzruszenie” choćby miało być ono ostatnią rzeczą, jakiej doświadczy. Powieść ma dość żywe tempo, zaś zaskakujące zakończenie obnaża jej przypowieściowy charakter – z całego serca polecam. Stereotyp Verne’a jako naiwnego idealisty całym sercem wierzącego w potęgę ludzkiego rozumu i szlachetności wziął się z najzwyklejszej w świecie pazerności. Nie z pazerności samego autora, a jego wydawcy – Pierre’a-Julesa Hetzela. Tak, tego samego, który zdepolonizował kapitana Nemo. Historia jest o tyle ciekawa, że pozwolę ją sobie opisać dość szczegółowo.

Drogi Verne’a i Hetzela skrzyżowały się w 1862 roku, gdy ten drugi zajmował się rozkręcaniem interesu wydawniczego – pisemka dla dzieci i młodzieży zatytułowanego Le Magasin d’éducation et de récréation (Magazyn wiedzy i rozrywki) i, w związku z tym, poszukiwał potencjalnych współautorów periodyku. Na Verne’a natrafił za pośrednictwem ich wspólnego znajomego, Alfreda Guezeneca (znanego bardziej pod pseudonimem de Bréhat), też zresztą pisarza. Verne był podówczas wziętym maklerem giełdowym i gdyby nie jego głębokie zamiłowanie do pióra, pewnie nie zrezygnowałby z lukratywnej kariery finansjera na rzecz poświęcenia się pracy twórczej. Verne dobrze znał wartość pieniądza – za swych studenckich czasów przymierał głodem, zaś jedyny wyjściowy komplet ubrań (frak plus buty) dzielił z kolegą ze stancji. Co prawda jego sytuacja poprawiła się po ożenku z dysponującą pokaźnym wianem Honorine de Viane Morel, ale Jules wciąż pamiętał wątpliwe uroki skromnego życia, co z pewnością skłoniło go do głębszego przemyślenia tej decyzji. Na szczęście artystyczna natura Francuza przeważyła nad przyziemnymi troskami i gdy Hetzel zwrócił się do niego z zapytaniem, czy nie dałby się wkręcić w pisanie przygodowych opowiastek dla młodzieży, Verne wyciągnął z szuflady Pięć tygodni w balonie, swój wydawniczy debiut, a zarazem pierwszy tom legendarnego cyklu „Niezwykłe Podróże”.

Wydana w 1863 powieść trafiła w doskonały moment – opowiadała bowiem o podniebnej eksploracji Afryki, a ten okres historii Europy upływał pod znakiem fascynacji tajemniczym, słabo zbadanym Czarnym Lądem. Pięć tygodni w balonie stała się bestsellerem, czytelnicy momentalnie zakochali się w lekkim, przygodowym klimacie charakterystycznym dla Verne’a, zaś Pierre-Jules Hetzel zrozumiał, że trafiła mu się kura znosząca złote jaja. Umowa, jaką podpisał z Julesem Vernem nie była dla tego ostatniego zbyt korzystna – wydawca zgarniał zbójecko wysoką gażę, debiutującemu pisarzowi jednak zdawało się to nie przeszkadzać. Przynajmniej do czasu – kontrakt kilkukrotnie renegocjowano, mimo wszystko jednak, to właśnie Hetzel (a później i jego syn) był tym, który na sukcesie prozy Verne’a spasł się najbardziej. Myślę, że to krzepiąca myśl dla współczesnych pisarzy – nie wy jedni, moi drodzy, jesteście dymani przez wydawców, to tradycja sięgająca samych początków kultury popularnej.

Drugą książką Verne’a był Paryż w XX wieku, książka tak odmienna od debiutu, jak to tylko możliwe. Paryż snuł historię antyutopijnej przyszłości i młodzieńca, który nie może się w niej odnaleźć. W fabule widać reminiscencje po osobistych przeżyciach autora – podobnie jak główny bohater Paryża, Verne sprzeciwiał się otoczeniu, które koniecznie chciało go wtłoczyć w rolę spadkobiercy ojcowskiej kancelarii adwokackiej. Powieść była zaskakująco pesymistyczna i ponura, nic zatem dziwnego, że Hetzel odmówił jej publikacji. Przekaz był jasny – ludzie chcą lekkiej, przygodowej rozrywki, nie jakichś tam smętów. Verne ma zatem pisać tak, a nie inaczej. Pisarz podporządkował się więc twardym wymogom rynku. Tworzył powieści takie, z jakich znamy go dzisiaj. Ale nie zawsze i nie do końca.

Pisałem już kiedyś o tym – Robur Zdobywca, zapomniany geniusz Verne’a przyćmiony sławą Kapitana Nemo to postać niezwykle kontrowersyjna, zupełnie inna od przeważnie szlachetnych i pełnych najszczerzej dobrych chęci naukowców i inżynierów, którzy swoją pracą chcą uwznioślić cały rodzaj ludzki. Robur jest inny, przemierza nieboskłon na swym „Albatrosie” niczym Kapitan Nemo oceany w „Nautilusie”, jednak w przeciwieństwie do księcia Dakkar, zamiary samozwańczego Pana Świata pozostają nieznane, lecz z całą pewnością złowieszcze. W dylogii o Roburze zawarł więc Verne przestrogę przed nauką w nieodpowiednich rękach, która może stać się śmiertelnie niebezpiecznym narzędziem.

W jednej z poprzednich notek żartowałem o tym, że Verne jest prekursorem cyberpunku. To oczywiście zbytnie uproszczenie i trzeba naprawdę dużej dozy dobrej woli i myślenia życzeniowego, by dość do takich wniosków. Warto jednak pamiętać, że Verne nie był takim bezkrytycznym idealistą, za jakiego go dzisiaj uważa i gdyby nie pewien zachowawczy wydawca, może faktycznie przyspieszyłby dojrzewanie fantastyki naukowej o jakieś sto lat.

___________
*celowo podaję oryginalny tytuł, bo każde polskie wydanie znacznie różniło się pod tym względem. Kto zainteresowany, na pewno zdoła wyguglać.

niedziela, 6 lutego 2011

O strukturze opowieści


fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jacek Dukaj, uznany (nie bez kozery) autor książek fantasy i science-fiction napisał niedawno dość obszerny esej zatytułowany „Za długie, nie przeczytam…” w którym opowiada, jak w obliczu Internetu zmienił się nasz sposób przyswajania nowych informacji. Esej polecam, bo rzecz jest bardzo ciekawa, mnie natomiast interesuje teza, jaką pisarz sformułował niejako na marginesie swojego tekstu, mianowicie – to, że te zmiany w sposób niebagatelny wpłyną (bądź też już wpływają) na samą strukturę opowieści. Nie sposób zauważyć bowiem, że współczesne książki są coraz krótsze – Terry Pratchett rzadko przekracza pułap 300 stron, kultowy „Czarnoksiężnik z Archipelagu” Ursuli K. Le Guin liczy nieco ponad 200 stron, moja ukochana „Gra Endera” zaś – niewiele ponad 300. Nam może wydawać się, że to dużo, jednak w porównaniu z książkami sprzed ery szybkiej, łatwej i ogólnodostępnej informacji są to ledwie broszurki.

Książki jednak nie należy oceniać po okładce – głupio więc byłoby oceniać ją po objętości. Opowieści mają mniej stron, ale nie są wcale krótsze. Paradoks? Bynajmniej – „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne (taki praprzodek serialu „Lost”) liczy 400 stron, a ciągnie tylko jeden, raczej średnio interesujący, wątek. Fabuła posuwa się do przodu w iście ślimaczym tempie i dla czytelnika nieprzystosowanego do oldskulowych powieści z tamtej epoki jest mało strawna. Dawniej, w czasach Królowej Wiktorii wyższe warstwy miały masę czasu na czytanie, toteż książki musiały być długie. W epoce bez „Tańca z Gwiazdami” i „Mam Talent” piątkowe wieczory musiały być ekstremalnie nudne, nic zatem dziwnego, że książki czytane do poduszki do z jednej strony cegłówki, z drugiej groszowe „komiksy”.

Jak wspomniałem, książki są coraz krótsze, jednak opowiadają bardziej złożone historie, niż kiedykolwiek. Dziś pisze się w inny sposób. To oczywiste – wraz ze zmianami we współczesnym świecie idą też zmiany w odbieraniu rzeczywistości. W epoce Internetu jesteśmy nauczeni, że informacja ma być krótka, zwięzła i treściwa. Wodolejstwo przechodzi tylko w przypadkach albo dużego talentu albo olbrzymiego doświadczenia i wyczucia literackiego (casus Stephena Kinga*), pozostali muszą uczynić swoją pisaninę maksymalnie kompatybilną z umysłem czytelnika rodem z dwudziestego pierwszego wieku. Tnie się sceny zbędne, które mogłyby znużyć czy zniechęcić do lektury mniej cierpliwych czytelników. Dodatkowo wprowadza się duże ilości wątków przeplatających się wzajemnie. Do tego ciekawym trendem we współczesnej literaturze jest wstawianie opisów czynności w miejsce czasowników atrybucji dialogów (np. „- Rób swoje – Jakub odryglował drzwi.” zamiast „- Rób swoje – burknął Jakub. Podszedł do drzwi i odryglował je.”) co potrafi w znaczny sposób odchudzić książkę.

W moich rozmowach z wydawcami wyraźnie mi sugerowano, że optymalną objętością mainstreamowej książki fantastycznej jest dwanaście arkuszy literackich** czyli 300 stron. Taka liczba stron najbardziej odpowiada wydawcom, choć oczywiście im więcej, tym lepiej. Oznacza to, że piszący „po nowoczesnemu” autorzy muszą naprawdę mocno nagimnastykować, by wyrobić określoną ilość słów. Przy lapidarnej, bardziej dynamicznej formie kreowania fabuły opowieść musi być odpowiednio dłuższa, składać się z większej ilości wątków, obejmować większą ilość wydarzeń, słowem – kosztować cholernie dużo pracy. Tym, którzy psioczą na to, że w dzisiejszych czasach książki są coraz cieńsze, radzę sięgnąć po coś sprzed choćby czterdziestu lat – jak na dłoni widać, że ówczesne powieści miały na ogół o wiele mniej rozbudowane fabuły, a ich objętość była rezultatem rozwlekłego stylu.

Niewykluczone, że trend rozdmuchanych epopei powróci, gdy znów zmieni się styl życia, ale to pieśń przyszłości. W obecnych czasach mamy do czynienia z rozkwitem popkultury kompaktowej – nawet gry komputerowe, których przejście jest kwestią jednego wieczoru (sztandarowym przykładem są najnowsze odsłony serii „Call of Duty”) nie są już czymś wyjątkowym. Dostajemy coraz więcej coraz bardziej skompresowanych opowieści. A dopóki owa kompresja odbywa się bez straty jakości, dopóty możemy spać spokojnie.

__________
*który – dodajmy – jest ciekawym przypadkiem wartym oddzielnej notki. Może kiedyś.
**1 arkusz literacki = 40 tyś. znaków = jakieś 25 stron znormalizowanego druku książkowego.

niedziela, 16 stycznia 2011

Zapomniani


fragment grafiki autorstwa Marka Brooksa, całość tutaj.


Kim jest Królik Oswald? Ha – nie wie prawie nikt. Za to Myszkę Miki znają prawie wszyscy. Te dwie postaci łączy więcej, niż można się spodziewać. Gdyby nie zawirowania związane z prawami autorskimi, dziś Oswald zajmowałby to miejsce w popkulturze, które od przeszło półwiecza piastuje Miki. Długouchy animek trafił do szarej strefy i został skazany na zapomnienie – aż do niedawna, kiedy Warren Spector odgrzebał tę postać i zrobił z niej jednego z głównych bohaterów gry „Epic Mickey”. Fabuła tej konsolowej produkcji opiera się właśnie na tym niepokojącym dualizmie – celebryta Miki i jego zepchnięty w cień protoplasta. Czy gdyby niektóre wydarzenia potoczyłyby się inaczej, to Królik Oswald stałby się logiem Disney’a, wystąpił w olbrzymiej ilości filmów i komiksów, stał się postacią wokół której kręci się fabuła „Kingdom Hearts”? A Miki? Czy w takiej sytuacji w ogóle by zaistniał? A może postać Myszki Miki w ogóle nie zostałaby wymyślona i błąkałaby się jedynie w szarej strefie przestrzeni fazowej, owym hipotetycznym cmentarzysku niewymyślonych postaci?

Nieco inny, choć równie interesujący dualizm występuje także na linii Kapitan Nemo – Robur Zdobywca. Obaj zostali wymyśleni przez Juliusza Verne’a, obaj są postaciami niesamowicie nośnymi, z ogromnym potencjałem, który przez samego autora został wykorzystany co najwyżej połowicznie. Kapitan Nemo - książę Dakkar, to postać zaskakująco mroczna, zwłaszcza dla ludzi, którzy znają ją z oryginalnej wersji, nie któregoś z późniejszych remiksów. Indyjski arystokrata w okrutny sposób mszczący się na Anglikach, którzy rzucili na kolana jego naród. Okrutny wyrzutek, który do samego końca nie rezygnuje ze swoich ideałów. Kiedy w ostatnich rozdziałach „Tajemniczej wyspy” kapitan godzi się w końcu z resztą ludzkości, nie prosi o wybaczenie, czy choćby zrozumienie. Zastanawia się jedynie, jak zostanie zapamiętany. Z pewnością nie mógłby narzekać – wszak stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci, choć niestety w mocno zniekształconej formie.

O Roburze natomiast nie wiemy niemal nic. Poważnie, Lovecraft więcej powiedział nam o Wielkich Przedwiecznych, niż Verne o samozwańczym „Panie Świata”, konstruktorze Nautilusa do sześcianu – pojazdu, który jeździ, lata, pływa i nurkuje. Poza ledwie zarysowanymi cechami charakteru, takimi jak zuchwałość, odwaga i własna wizja świata, postać Robura to czysta karta.
Stoimy więc przed pytaniem. Nie „Czemu jedne postacie zdobywają popularność, a inne skazane są na zapomnienie?”, bo na to składa się wiele czynników z Jego Wysokością Przypadkiem na czele. Właściwe pytanie brzmi – Ile jest takich postaci? Takich, które dziś żyłyby w świadomości wielu ludzi, gdyby motyl chaosu zatrzepotał skrzydełkami w odrobinę innym momencie? Czasem możemy gdybać – z większym, lub mniejszym prawdopodobieństwem. Wiemy, że gdyby nie naciski wydawcy, Kapitan Nemo byłby Polakiem. Możemy się domyślać, że Oswald zastąpiłby Mikiego, gdyby Disney’owi udało się go wyrwać ze szponów żywiołu praw autorskich. Ale jak wiele postaci przegapiło swoją szansę, ile znakomitych historii w ogóle jej nie dostało – możemy jedynie zgadywać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...