Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Guilt Machine. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Guilt Machine. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 listopada 2012

Posłuchaj od deski do deski

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Słuchanie muzyki podczas czytania książek to zjawisko tyleż ciekawe, co kontrowersyjne. Ja sam jestem namiętnym słuchaczem doksiążkowym i nie wątpię, że wiele osób zaglądających na mojego bloga podziela tę zdrożną, acz arcyinteresującą metodę pogłębiania doznań związanych z dobrą czy nawet średnią lekturą.

Kontrowersje biorą się oczywiście z tego, że książka to medium wybitnie nieme. Film, teatr, opera, gra komputerowa – w tych mediach muzyka pełni mniej lub bardziej integralną rolę w kreowaniu doznań, jakich doświadcza odbiorca. W literaturze – tradycyjnej, ale i graficznej (komiksy) – tak bezpośrednich bodźców słuchowych doświadczać po prostu się nie da. Oczywiście – w niektórych powieściach są bogate opisy muzyki, jaką słyszą lub wykonują bohaterowie, niektórzy pisarze posuwają się też do umieszczania nut w swoich utworach tak, by ciekawy czytelnik mógł zagrać sobie daną melodię, na przykład na cymbałkach. Tyle, że to, moim przynajmniej zdaniem, pomysły nietrafione. Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, jak to kiedyś powiedział ktoś mądry. Ciekawym zabiegiem byłoby dołączanie do książek dedykowanych im soundtracków, ale poza jednym przypadkiem (jakaś praca Le Guin, tytułu nie pomnę) nie słyszałem o tego typu eksperymentach. Dlatego też miłośnicy słuchania muzyki podczas lektury muszą ratować się własną pomysłowością.

Generalnie wygląda to tak, że kiedy mam już chwilę wygospodarowaną na słodkie sam na sam z książką, do której zalecałem się od pewnego czasu, z reguły postanawiam umilić sobie ten niewątpliwie romantyczny moment adekwatną ścieżką dźwiękową – czy to sączącą się z głośników komputera, czy to ze słuchawek leciwego, ale wiernego mimo lat odtwarzacza mp3. Oczywiście dobór repertuaru różni się w zależności od pozycji, jaką właśnie obdarzam swoją atencją, choć generalnie kieruję się zasadą, że dobór powinien być intuicyjny i odnosić się raczej do utworów lub kompilacji czysto akustycznych, bo nie lubię, gdy głos wokalisty wkręca mi się w linię narracyjną, szczególnie, gdy czytam coś trudniejszego, choć i od tej zasady są oczywiście wyjątki. Gdy czytam Diunę lub którąś z jej zdecydowanie zbyt licznych kontynuacji na moim odtwarzaczu uwija się ścieżka dźwiękowa do gry Journey batuty Austina Wintory, a to z tego powodu, że soundtrack metafizycznej gry komputerowej rozgrywającej się na pustyni świetnie koresponduje z fabułą metafizycznej powieści, której akcja rozgrywa się na pustynnej planecie. Ta sama zasada odnosi się do soundtracku Assassin’s Creed II i Imienia Róży Eco oraz ścieżki muzycznej Jessiki Curry do gry Dear Esther, która pogłębia mi lekturę joyce’owskiego Ulissesa. Z innych ciekawszych propozycji mam ost Michaela McCanna do gry Deus Ex: Human Revolution, który robi za podkładkę muzyczną do odświeżanej sobie właśnie bibliografii Dicka, dyskografia poczciwego Star One do przygód nie mniej poczciwego harrisonowskiego Stalowego Szczura czy przecudnie kosmopolityczno-kosmiczno-filozoficzne rozbudowane kompozycje Guilt Machine, które przygrywają mi przy kolejnej, sto czterdziestej ósmej lekturze Gry Endera. 

Nie wszystkie wybory są jednak tak oczywiste i bazujące na pierwszych skojarzeniach. Długo szukałem satysfakcjonującego tła muzycznego do czytanych właśnie Opętanych Palahniuka, w końcu doszedłem do wniosku, że tutaj pasuje chyba tylko stare dobre The Dresden Dolls  dark fantasy Karla E. Wagnera ma skłonność wzbudzania we mnie chęci do odpalenia jakiegoś dynamicznego elektronicznego kawałka, dukajowski Lód utkwił mi muzycznie gdzieś pomiędzy Jeffem Bealem (soundtrack Carnivale), a Chrisem Huelsbeckiem (Symphonic Shades).

Oczywiście w pewnym momencie musi się pojawić pytanie o prawo do ingerencji w zaplanowany przez twórcę (w tym przypadku – pisarza) odbiór jego dzieła. Czy ja, jako czytelnik, mam prawo w nieprzewidziany przez artystę sposób zniekształcać sobie muzyką aparat poznawczy podczas lektury jego dzieła? Szczególnie, że to naprawdę w istotny sposób modyfikuje ogólne wrażenia i nawet najbiedniejsze powieścidła z uniwersum Gwiezdnych Wojen są jakoś tak przyjemniejsze w odbiorze, gdy w czasie lektury za uchem gra mi znakomita ścieżka dźwiękowa Williamsa z wiadomego filmu. Ciekawi mnie Wasze zdanie na ten temat – no i, ma się rozumieć, własne partyzanckie soundtracki do czytanych książek, jeśli, podobnie jak ja, uprawiacie słuchanie doksiążkowe. Swoją drogą, przydałaby się jakaś zgrabniejsza nazwa tego zjawiska – proponuję, z angielska, soundbooking.

PS: Niniejsza notka powstawała przy grającej w tle płycie Into the trees smyczka nieocenionej Zoe Keating.

niedziela, 27 maja 2012

Analogowy Arjen w cyfrowym Czyśćcu

http://desmond.imageshack.us/Himg213/scaled.php?server=213&filename=arjenlucassenslostinthe.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Claudio Bergamina, całość tutaj.

Arjen wydał nową płytę. Ja wiem, że dla większej części populacji ta informacja to zwykła składowa zwyczajowego szumu informacyjnego, jaki towarzyszy nam każdego dnia podczas naszych internetowych wojaży, ale dla mnie i kilku innych osób wiadomość ta jest iście elektryzująca. Oto bowiem twórca legendarnego Ayreona, przeszło dwumetrowy Holender, znakomity kompozytor, piosenkarz i multiinstrumentalista Arjen Anthony Lucassen po raz pierwszy od niepamiętnych czasów decyduje się na nagranie solowego albumu, rezygnując przy tym z rozpoznawczego znaku swojej twórczości, mianowicie – wianuszka zaproszonych muzyków i śpiewaków oplatających kolejne jego projekty.

Śledząc ogół dokonań twórczych Lucassena trudno uwierzyć, że jest on tylko jedną osobą – i to nie z powodu olbrzymiego dorobku twórczego, jakim może się poszczycić holenderski rockman, a szerokiego spektrum jego twórczości. Mamy bowiem Arjena – barda snującego wielopłytową sagę science-fiction (Ayreon), Arjena – geeka, oddającego hołd swoim ulubionym filmom fantastycznonaukowym (Star One), Arjena – wizjonera, odważnie eksperymentującego z prog-metalem (Guilt Machine)… A to i tak zaledwie kilka jego twarzy. Muzyka Lucassena to kolaż folku, metalu, rocka, muzyki symfonicznej i elektroniki, który nie każdemu musi się podobać, bo jest na tyle specyficzny, że pewnych osób po prostu nie porwie i już. Muzycznie Arjen jest bowiem silnie zakorzeniony w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – prym wiodą u niego syntezatory i melodie rodem z jakiejś zaginionej płyty Pink Floyd. Nowy krążek Arjena to coś właśnie w tym stylu – swoisty hołd złożony idolom Lucassena i powrót do korzeni, znanych z pierwszych dokonań kompozytora. Jest folkowo, jest elektronicznie, jest progresywnie i bardzo, ale to bardzo emocjonująco.

Fabularnie Lost in the New Real – tak bowiem brzmi tytuł najnowszej „solówki” Arjena – dość silnie umiejscowiony jest we Ayreonverse (choć sam twórca zarzeka się, że to autonomiczny projekt). Głównym bohaterem jest znany z Into The Electric Castle oraz 01011001 Mr L, podstarzały, chory psychicznie hipis mający wizje końca świata (The truth is here), który jest zarazem reinkarnacją legendarnego ociemniałego minstrela Ayreona doświadczającego podobnych wizji za sprawą tak zwanej czasowej telepatii (The Final Experiment). Wszystko to strasznie pogmatwane i poplątane – fabuła sagi Ayreon nigdy nie odznaczała się przesadną klarownością – ale dla nerdów lubujących się w złożonych epopejach science-fiction Ayreon to spełnienie wszystkich mokrych snów. W każdym razie, Mr L, swego rodzaju porte parole samego Arjena, budzi się w komorze hibernacyjnej, gdzie zapobiegliwi konowałowie umieścili go kilkadziesiąt lat temu, nie potrafiąc wyleczyć jego schorzenia. Na szczęście udało się to lekarzom z bliżej niesprecyzowanej przyszłości,* którzy nieboraka rozmrozili, wykurowali i przyznali mu opiekuna dbającego o jego stabilność psychiczną i wprowadzającego w nowy, wspaniały świat - w tej roli znakomity Rutger Hauer, znany m.in. z roli replikanta Roy’a Batty’ego w Blade Runnerze. Ów opiekun nosi zaszczytne nazwisko Voighta Kampffa – nie muszę chyba tłumaczyć sympatycznego nawiązania?

Opowieść charakteryzuje się swobodą narracyjną – jest to nie tyle szczegółowy zapis wydarzeń, co suma przemyśleń niepotrafiącego odnaleźć się w nowej rzeczywistości bohatera. Dostrzegam tu pewną paralelę z samym autorem tego albumu. Arjen jest bowiem człowiekiem analogowym, zmuszonym do życia w cyfrowej rzeczywistości. Choć, jako osoba, odnajduje się w tym świecie znakomicie – ma bardzo sympatyczną stronę internetową, z fanami kontaktuje się m.in. za pomocą YouTuba, udzielił pozwolenia Machinimie na wykorzystanie swoich niektórych utworów – to, jako twórca, wyraźnie widać pewne wyobcowanie, niechęć do poddania się obecnym trendom, uroczą infantylność charakteryzującą jego projekty. Mr L(ucassen) to jednak całym sercem człowiek tej muzycznej epoki, o której wszyscy zgodnie mówią, że wtedy było lepiej. Dlatego ta osobliwa space/rock opera kończy się w tak zaskakująco smutny sposób – tytułowy bohater rezygnuje z życia w świecie do którego nie pasuje. Jest to dziwne, bo całość utrzymana jest w raczej pogodnym, iście hipisowskim duchu. Mam nadzieję, że poziom identyfikacji Arjena z jego fikcyjnym odpowiednikiem nie jest na tyle wysoki, by Arjen zdecydował się na tak drastyczny krok, jakim jest samobójstwo.

Walka starego z nowym – to jest, chciałem napisać, analogowego z cyfrowym – zbiera krwawe żniwo we wszystkich dziedzinach kultury popularnej. To już nie chodzi nawet o zmianę trendów w popkulturze i popsztuce, to jest bowiem procesem płynnym i znanym od dawien dawna. Nie, chodzi mi o coś innego – sam sposób myślenia o dokonaniach popkulturowych uległ diametralnej przemianie. Dziesięć lat temu nikt nie śmiałby narzucać twórcy określonych zabiegów fabularnych – dziś wkurzeni fani wymusili na BioWare zmianę zakończenia gry Mass Effect 3. Zmieniło się coś w mentalności człowieczej, odbiorca w pełni uświadomił sobie, że popkultura ma działać tak, jak on tego chce i w końcu ma narzędzie, by dać głos, gdy coś idzie nie tak. Popkultura analogowa nie miała takiego problemu, pomiędzy twórcą, a odbiorcą stała nieprzekraczalna bariera. Dziś jest inaczej, dziś twórca ma własnego bloga, twittera albo przynajmniej konto na Facebooku. Fani też zresztą reagują na słowa czy poczynania swojego pupila z błyskawiczną prędkością. Kiedyś spotkanie z żywym autorem książki było dla czytelnika niemal komunią – dziś może napisać doń maila i, z dużą dozą prawdopodobieństwa, otrzymać odpowiedź. Twórca i odbiorca jeszcze nigdy nie byli tak blisko siebie. Ma to swoje dobre i złe strony, ale fakt jest faktem – przeszliśmy z kultury analogowej do kultury cyfrowej, zwanej przez niektórych kulturą 2.0.

Ja przyznam, że nie do końca jestem pewien, do której z nich należę. Gdybym był zmuszony do odpowiedzi, pewnie powiedziałbym coś w stylu, że stoję okrakiem na dwóch, coraz bardziej oddalających się od siebie, kulturowych płytach tektonicznych. W końcu trzeba będzie przeskoczyć na jedną bądź drugą, bo nawet w tej chwili czuję bardzo silne otarcia i naprężenia w kroczu.

_____________
*ale na pewno przed 2084 rokiem, kiedy to kończy się historia ludzkości w Ayreonverse
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...