Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Isaac Asimov. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Isaac Asimov. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 września 2014

Mój problem z Blindsight

fragment grafiki autorstwa SharksDena, całość tutaj.

Po raz kolejny przystępuję do pisania notki w strachu, że obnażę swoje filisterstwo. Że podnosząc klawiaturę na niekwestionowane arcydzieło, jakim jest Blindsight stracę cały wypracowany przez lata  aktywnego blogowania autorytet. A przecież to nie jest tak, że ja nie doceniam tej książki. Przeciwnie – uwielbiam Blindsight i chcę, żeby to było jasne od samego początku. Doceniam oszałamiającą kreację świata przedstawionego, mnogość poruszanych na przestrzeni dzieła dylematów, kompleksowe przedstawienie idei silnie ufundowanych na podstawach naukowych. Spokojnie i bez najmniejszej chwili wahania mogę podpisać się pod stwierdzeniem, że powieść Wattsa to najważniejszy utwór science-fiction od czasów Ender’s Game. Skoro jest zatem tak wspaniale, to z czym mam problem?

Z tym, że Watts nie napisał powieści science-fiction. On napisał fabularyzowany esej popularnonaukowy. Z czym nawet specjalnie się nie krył, umieszczając na końcu książki potężną bibliografię i sążniste posłowie wskazujące, jakich prestidigitatorskich sztuczek użył, by uczynić swoją powieść taką, a nie inną. Oczywiście, nie ma w tym nic złego. Problem polega jednak na tym, że kiedy pisze się sfabularyzowany esej, to siłą rzeczy aspekt fabularny musi zejść na dalszy plan i być zaledwie podkładką pod popularnonaukowe wynurzenia autora. I tak się właśnie w Blindsight dzieje. Wiem, że to bardzo niepopularna opinia, ale Ślepowidzenie (by użyć polskiego tytułu) ma intrygę skonstruowaną na poziomie bardzo, ale to bardzo przeciętnej powieści fantastycznonaukowej. Jakby odjąć z Blindsight cały ten anturaż hard sci-fi i zostawić gołą fabułę to okazuje się, że Watts nie mówi absolutnie niczego więcej, niż sześćdziesiąt lat temu powiedział w Solaris Stanisław Lem. I wcale nie mówi tego w jakiś specjalnie interesujący sposób.

Tak, ja doskonale wiem, że to nie o misternie skonstruowaną intrygę w Blindsight chodzi, tylko właśnie o ten kalejdoskop transhumanistycznych idei, ale niniejsza notka zalicza się do cyklu „moje problemy”, co oznacza, że piszę subiektywnie o tym, co mi przeszkadza. A przeszkadza mi fakt, że Watts traktuje fabułę po macoszemu, tylko jako podkładkę pod swoje rozważania. Spójrzmy chociażby na przywoływaną wyżej Ender’s Game albo opowiadania o robotach autorstwa Isaaca Asmiova – ich autorzy zawsze budowali złożoną, wielopoziomową intrygę i mimo wizjonerskich i filozoficznych zapędów, zawsze dbali o estetykę fabularną. Zawsze było o czymś, zawsze było jakoś, a fabuła nigdy nie ograniczała się do prostego (prostackiego) "Lecimy w kosmos badać dziwnych obcych, jacy oni są dziwni, ojej!". Dzięki temu Ender’s Game czy serię Robot będzie się czytało dobrze nawet jeśli założenia świata przedstawionego zostaną zweryfikowana przez rzeczywistość, tak jak dzisiaj wciąż czyta się bardzo dobrze powieści Verne'a. Ja generalnie jestem zdania, że dobre science-fiction powinno traktować konwencję nie jako próby przewidywania, w jaki sposób rozwinie się nauka i technologia (bo tego się przewidzieć nie da), co sztafaż do opowiadania o człowieku, jego zachowaniu wobec rzeczy przechodzących ludzkie pojęcie, stosunkach do Nieznanego i Znanego i tak dalej. Tak, wiem, że Watts trochę tego próbuje, ale konkluzje do jakich dochodzi są strasznie banalne. Przynajmniej mnie się takie wydały.

Drugim problemem jest fakt, że Watts nie potrafi się powstrzymać i włącza do swojej powieści absolutnie każdy pomysł jaki przyjdzie mu do głowy, z tego też powodów większość motywów wydaje się ledwie zarysowana. No bo czego my tam nie mamy… teoria gier, manipulacje genetyczne i behawioralne, sztuczna inteligencja, transhumanizm do sześcianu, odkrywanie na nowo hierarchii obcości Demostenesa, fizyka lotów międzygwiezdnych, wampiry (zawsze ten motyw wydawał mi się strasznie odczapiasty i gryzący się z resztą, czemu nie wilkołaki, zombie i Sierotka Marysia na dokładkę?). Watts chce pisać o tym wszystkim, siłą rzeczy więc każdemu wątkowi poświęca relatywnie mało czasu, poza tym sprawia to, że do powieści wkrada się chaos. Kilka razy złapałem się na myśli, że Blindsight o wiele lepiej sprawdziłby się właśnie jako esej popularnonaukowy – autor nie musiałby zawracać sobie głowy fabułą, rozwojem intrygi (co zresztą idzie mu dość topornie) i mógłby skupić się na przejrzystym, dogłębnym eksplorowaniu swoich – szalenie przecież fascynujących! – idei.

Pod koniec chciałbym jeszcze raz podkreślić – mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej, uważam Blindsight za jedną z najlepszych powieści science-fiction, jakie miałem w życiu okazję przeczytać. To fascynująca, pochłaniająca bez reszty powieść, w której gęsto upakowano tyle atrakcji, że niepodobna ogarnąć całości w trakcie jednokrotnej lektury. I tak na dobrą sprawę nie ma niczego złego w byciu sfabularyzowanym esejem – dopóki uwaga czytelnika cały czas zaprzątnięta jest czymś fascynującym (a tak jest właśnie w przypadku Blindsight), dopóty lektura jest pozytywnym, wartościowym doznaniem. Kto nie czytał, niech nadrobi jak najszybciej.

czwartek, 28 listopada 2013

On, robot

fragment grafiki autorstwa Davida Keena, całość tutaj.

Obejrzałem sobie – po raz kolejny – film I, Robot. I – także po raz kolejny – uderzyło mnie, jak, pomimo obiegowej opinii, jest to sympatyczna produkcja. Nie jakaś specjalnie wybitna, może nie ponadprzeciętna, ale na tyle udana, by z przyjemnością można było do niej wracać. Tymczasem obiegowa opinia nie pozostawia na I, Robot suchej nitki. Tego kompletnie nie rozumiem – tak jakby każdy, kto przechodzi obok tego filmu, musi go przy okazji kopnąć. I nie pamiętam ani jednej merytorycznej krytyki tego obrazu, wszyscy po prostu powtarzają jak mantrę, że to był zły, słaby, nieudany film. Bodźcem do tej notki była wypowiedź Krzycera z forum Avalonu, który napisał był, iż „[Almost Human jest] jak serialowa wersja Ja, robot. Tylko od tego ostatniego ciekawsza i ogólnie lepsza, co nie jest trudne.” I to przelało czarę goryczy (no, goryczki). Nie chcę się wdawać w dyskusję o tym, czy Almost Human jest lepsze od I, Robot – mnie, w każdym razie, nie porwał. Chodzi mi tylko o sam fakt, że nie najgorszy film stał się chłopcem do bicia, zapamiętanym tylko dzięki nachalnej reklamie conversów  i scenie z parkowaniem wozu na kasetowym parkingu.

Co mi się tak bardzo w I, Robot podobało? Na przykład Chicago lat trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku, które wygląda niesamowicie. Twórcom udało się wykreować przyszłość imponującą, ale barwną i w jakiś sposób wiarygodną. Strasznie mi przypadły do gustu lokacje – siedziba U.S. Robotics, dom Alfreda Manninga czy cmentarzysko kontenerów. Wszystko wygląda bardzo klimatycznie. Dodajmy do tego całkiem niezłą pracę kamery i wychodzi na to, że wizualnie I, Robot jest zwyczajnie bardzo dobrym filmem. Sceny akcji są bardzo efektowne z okazjonalnymi snyderyzmami (spowolnienie czasu, efektowne obroty kamery), projekty robotów – proste, ale pasujące do estetyki całego filmu. W dodatku świetnie zaanimowane, co widać w scenach walk ulicznych czy w momencie, gdy kilkaset robotów wspina się po szklanej kopule szczytu siedziby USR. Film ma zresztą sporo scen, w których popisuje się sprawnością w reżyserskiej robocie – walka Sonny’ego z robotem o strzykawkę z nanitami, rozmowa Spoonera z Lanningiem, który niespodziewanie okazuje się hologramem… cholera, jest tam nawet scena, w której główny bohater słodzi herbatę i jest ona tak estetyczna, że zapada w pamięć.

Podobała mi się też fabuła. Choć niepozbawiona wad i wyraźnie niedorastająca do swoich ambicji, to jednak przedstawia spójną, dynamiczną intrygę, w której kolejne zwroty akcji pojawiają się na tyle często, by cały czas utrzymać zainteresowanie widza. Owszem, jeśli patrzy się na I, Robot jak na adaptację prozy Asimova, to można mieć bardzo dużo zarzutów o spłycenie materiału źródłowego. Ja jednak wolę patrzeć na ten film jak na rozrywkową sensacyjną bajkę w konwencji science-fiction i jako taki sprawdza się bardzo dobrze. Był w stanie zaskoczyć mnie co najmniej raz – w scenie, gdy jeden z robotów uderza Spoonera żelaznym prętem w ramię, które okazuje się mechaniczną protezą. Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, na moment wywróciło mi to całą moją interpretację intrygi – zaraz, Spooner robotem? Potem okazało się oczywiście, że to tylko cybernetyczna proteza, ale i tak fajnie pogłębiło film. Owszem, historia nie jest w żaden sposób odkrywcza ani szczególnie oryginalna – zwykły hollywoodzki kryminał z żelazną zasadą, że najbardziej podejrzany wcale nie jest  winny – ale i tak ogląda się przyjemnie i śledzi się film z uwagą.

Podobał mi się sam główny bohater, który jest konserwatywnym policjantem pochodzącym z nizin społecznych, ani szczególnie bystrym, ani szczególnie charyzmatycznym. Will Smith wykreował wrażliwego, ale prostodusznego bohatera. Spooner otacza się technologicznymi i odzieżowymi anachronizmami, ponieważ nie ufa bezdusznym maszynom. Na przestrzeni filmu rewiduje jednak swoje poglądy i dostrzega w Sonny’m czującą i myślącą istotę. Poza tym uratował małego kotka z walącego się domu - już tylko za to Internet powinien był go pokochać. Podobał mi się Sonny, ze swoim specyficznym podejściem do człowieczeństwa – był na tyle sztuczny, by budził pewien nieokreślony niepokój i na tyle ludzki, by budzić współczucie i empatię widza. Podobała mi się doktor Calvin, ze swoją powściągliwością i dystyngowaniem, spod którego wyziera czysty humanizm. Podoba mi się bardzo babciowata babcia Spoonera, podobają mi się też pozostali bohaterowie drugoplanowi, którzy spełniają swoje role i są na ogół bardzo dobrze zagrani. Podoba mi się ostentacyjny brak chemii pomiędzy Spoonerem i Calvin, przez co oboje nie zakochują się w sobie w finale.

Zdaje się, że motywem przewodnim I, Robot jest nieracjonalność, jako wyznacznik bycia człowiekiem, czy też szerzej – istotą czującą. Spooner nienawidzi robotów, ponieważ ratując go z tonącego samochodu kierował się racjonalnością i chłodną logiką, zamiast humanizmu. V.I.K.I., kierując się pragmatyzmem, niemal doprowadza do powstania antyutopijnego świata wszechobecnej kontroli. Sonny zyskuje przyjaźń i szacunek Spoonera w chwili, gdy odrzuca logikę i rzuca się ratować doktor Calvin w finale filmu. Odnoszę jednak wrażenie, że scenarzyści nie bardzo wiedzieli, z której strony chcą ugryźć archetyp robota, więc próbują wszystkiego po trochu – robot jako zagrożenie, robot jako osoba, robot jako niewolnik – przez co warstwa metaforyczna trochę się rozmywa i odjeżdża w nieco mesjanizm, ale mnie to nie zepsuło dobrego wrażenia. Podobała mi się także krytyka kapitalizmu – U.S. Robotics, jako monopolista, dostarcza oprogramowanie do wszystkich służb w kraju, co ułatwiło V.I.K.I. przejęcie władzy.

Słowem – naprawdę lubię ten film. Może moja sympatia do I, Robot wynika z tego, że jest on Sierotką Marysią filmów science-fiction. Wiele znacznie słabszych obrazów dorobiło się grupek fanów i uniknęło tak ostrego linczu, z jakim spotkał się I, Robot. Owszem, nie jest to mistrzostwo świata, ale jako sympatyczny zabijacz czasu sprawdza się znakomicie, a estetycznie prezentuje bardzo ciekawą post-cyberpunkową kreację świata. Podobno Emmerich ma wyreżyserować ekranizację Fundacji. coś mi się zdaje, że jeszcze za I, Robot wszyscy zatęsknimy…
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...