Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realizm magiczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realizm magiczny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 maja 2017

Czerwony Żółw

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

To nie jest film studia Ghibli – w co drugiej recenzji tej produkcji widziałem sformułowania silnie sugerujące, że La Tortue Rouge powołane do istnienia zostało właśnie przez legendarne japońskie studio animacyjne odpowiedzialne między innymi za Spirited Away i Mononoke Hime. Tymczasem jest to tylko częściowo prawda. Film powstał za sprawą współpracy kilku niezależnych od siebie studiów animacyjnych z całego świata – głównie europejskich. Intelektem sterującym całym tym przedsięwzięciem jest natomiast Michaël Dudok de Wit reżyser duńsko-brytyjskiego pochodzenia. Sam film nie ma również niczego wspólnego z anime, ani – skoro już o tym mowa – z tradycyjnie rozumianą animacją amerykańską. To bardzo europejski obraz, zarówno pod względem stylu animacji, jak i ogólnej estetyki. Do tej pory na blogu nie zajmowałem się szeroko pojmowaną europejską animacją – zdarzały się okazyjne notki o anime oraz mnóstwo pogłębionych tekstów o animacji rodem z USA, jednak nasz rodzimy zakątek tego medium nie stanowił dotąd przedmiotu moich rozważań. Nie znaczy to oczywiście, że nie stanowił przedmiotu mojego zainteresowania. Wręcz przeciwnie, europejska animacja to ocean pełen kreatywnych, zróżnicowanych twórców operujących unikalnymi stylami i interesującymi koncepcjami. Właściwie trochę trudno w tym przypadku mówić o jakimś skonkretyzowanym podgatunku animacji.

Ale przejdźmy do samego filmu. La Tortue Rouge (Czerwony Żółw) to trwająca niewiele ponad godzinę, niema opowieść o młodym rozbitku bezskutecznie starającym się opuścić bezludną wyspę, na którą rzucił go dziki ocean. Wszystkie budowane przezeń tratwy są zatapiane przez tytułowego czerwonego żółwia, który z niewiadomych względów stara się zatrzymać mężczyznę na wyspie. Sfrustrowany rozbitek zabija żółwia, ale – jak się niedługo okaże – żółw ani nie jest do końca martwy, ani nie jest nawet żółwiem. Od tego momentu fabuła dość mocno zbacza w realizm magiczny, sny przeplatają się z rzeczywistością, oniryczne wydarzenia z prozą niełatwego życia na pustej wyspie i aż do samego końca nie wiadomo, na ile to, co obserwujemy na ekranie jest prawdziwe, a na ile jest rezultatem osamotnienia i desperacji uwięzionego na wyspie rozbitka.

La Tortue Rouge to jeden z tych filmów, które nie posiadają skonkretyzowanego przesłania, a stanowią raczej poetycki zbiór powracających motywów, których odczytanie w dużej mierze zależy od widza. W takich wypadkach twórcom często zdarza się zbłądzić w tanią pretensjonalność, która zniechęca do głębszych przemyśleń, na szczęście jednak w tym przypadku udało się tego uniknąć – na najpłytszym, bazowym poziomie mamy tu do czynienia z bardzo ujmującą, kameralną opowieścią o mężczyźnie, który zupełnym przypadkiem odnajduje swoje miejsce na ziemi i przeżywa dobre, pełne życie. Choć całość filmu rozgrywa się na jednej wyspie, bohaterów można policzyć na palcach jednej ręki, a w całym obrazie nie pada ani jedno słowo, udało się uniknąć nudy i fabularnej statyczności – na ekranie zawsze dzieje się coś ciekawego, brak również tu scen ewidentnie niepotrzebnych albo sztucznie wydłużających obraz, dzięki czemu ta bardzo spokojna opowieść nie nuży. Cięższe momenty równoważone są przez powracający motyw grupy małych krabów mieszkających na wybrzeżu i budzących swoim zachowaniem uśmiech na twarzy widza – bardzo wyraźnie czuć tu rękę Ghibli.

Na głębszym poziomie można odczytywać tę opowieść – szczególnie w pierwszej połowie filmu – jako powrót do natury. Wiele scen poświęconych jest nie głównemu bohaterowi, a zobrazowaniu fauny zamieszkującej wyspę. Rozbitek musi odnaleźć się w tym cyklu życia i śmierci, zadbać o swoje przetrwanie między kolejnymi próbami opuszczenia wyspy. I w pewnym momencie przestaje podejmować kolejne próby ucieczki, ponieważ zbyt wiele rzeczy łączy go z tym miejscem. W drugiej połowie La Tortue Rouge pojawiają się nowe motywy, sugerujące nieco inne odczytanie całości – strasznie nie chcę o tym pisać, by nie psuć przyjemności osobom, których niniejsza notka zachęci do obejrzenia tej animacji, a mam nadzieję, że takich osób będzie dużo, bo naprawdę warto poświęcić czas tej animacji. Dość powiedzieć, że film mocno zbacza w metaforę ludzkiego życia, ze wszystkimi jego jasnymi i ciemnymi stronami – rodzinnymi tragediami, wychowywaniem potomstwa i pozwalaniem mu na odejście do wielkiego i obcego świata… jakimś cudem udało się przy tym uniknąć grzęźnięcia w banałach, bo ostatecznie finał ma potencjał katarktyczny i pozostaje u widzach jeszcze jakiś czas po napisach końcowych.

Porozmawiajmy o wizualnej stronie La Tortue Rouge. Film stworzono metodą tradycyjnej animacji dwuwymiarowej ze wsparciem 3D w miejscach, w których nie rzuca się ono w oczy i nie zaburza spójnej estetyki całości. Wyszło to znakomicie i La Tortue Rouge to jeden z najładniejszych filmów rysunkowych, jakie widziałem od naprawdę długiego czasu. Projekty postaci ludzkich są bardzo proste – nie mają disnejowsko wielkich oczu czy przesadzonej anatomii, co sprawia, że w swoich reakcjach wydają się dość powściągliwe, a w niemym filmie fizyczna ekspresja jest przecież jedynym sposobem przekazywania emocji. To nieco odrealnia opowieść, ale czyni ją również znacznie łatwiejszą do przyswojenia, bo postaci są tu w dużej mierze nośnikami emocji odbiorców. Oczywiście nie znaczy to, że mimika czy ekspresja są tu mało wiarygodne czy niewspółmierne do kontekstu wydarzeń – przeciwnie, wszystko pod tym względem gra dokładnie tak, jak grać powinno. Podoba mi się również sposób operowania kolorami. Przez większość czasu paleta barw jest bardzo stonowana, zimna w momentach, w których główny bohater jest zdesperowany i szukający ratunku, nieco cieplejsza w trakcie prób opuszczenia wyspy. Brak jest jaskrawych kolorów, jedynie tytułowy żółw zdecydowanie wyróżnia się wyrazistą czerwienią swojej skorupy. Noce, w trakcie których najczęściej toczą się najbardziej oniryczne fragmenty filmu, są utrzymanie w czerni, bieli i szarości – co pozwala twórcom na odrealnienie atmosfery i zabawę monochromatycznością. Wypada to naprawdę bardzo fajnie.

Podsumowując - La Tortue Rouge nie jest żadnym arcydziełem, które zapisze się złotymi zgłoskami w historii animacji. Jest natomiast bardzo ujmującą, przyjemną i doszlifowaną audiowizualnie opowieścią. Jeśli ktoś do tej pory nie miał do czynienia z europejskim kinem animowanym, to opowieść o czerwonym żółwiu jest naprawdę bardzo dobrym punktem startowym.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Black hearts, red spades

fragment grafiki autorstwa Chrisa Shehana, całość tutaj.

W ramach odtrutki po serii bardzo słabych gier AAA, w które grałem przez kilka ostatnich miesięcy (a, wbrew pozorom, Tomb Raider nie był najgorszą z nich), zachęcony pozytywnymi głosami z Jawnych Snów postanowiłem zagrać w Kentucky Road Zero. Gra jest to zaiste niesamowita – podzielona na epizody produkcja pełnymi garściami czerpiąca z prozy Marqueza i filmografii Lyncha spokojnie może zostać uznana za Grę Roku. O samym Kentucky napiszę szerzej innym razem (najpewniej, kiedy dane mi już będzie zapoznać się ze wszystkimi pięcioma epizodami), bowiem podczas gry naszły mnie bardzo silne skojarzenia z jednym z moich ulubionych filmów, który – dziwnym trafem – nie doczekał się jeszcze notki.

Interstate 60 filmem jest dziwnym. Stojący za jego powstaniem Bob Gale nadał mu wyraźny rys głupiej amerykańskiej komedii dla nastolatków, zapewne po to, by nie wprowadzać w konfuzję dystrybutorów. Tymczasem Interstate 60 to film aspirujący (trochę na wyrost, przyznajmy) do miana ambitnej popkulturowej przypowieści. Podobieństwa do Kentucky Route Zero są liczne i bardzo wyraźne. I tu, i tam mamy bohatera podróżującego tajemniczą drogą, która najwyraźniej nie istnieje, mającego dostarczyć przesyłkę do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie (a zapewne nawet i w rzeczywistości). I tu, i tam bohater spotyka na swojej drodze ludzi i miejsca jakby z pogranicza jawy i snu. Jednak oba utwory wyraźnie różnią się w swojej tonacji – o ile Kentucky jest opowieścią o odchodzeniu, starzeniu się i śmierci (przynajmniej na tym etapie, na którym zdążyłem ją poznać), o tyle Interstate 60 mówi o dorastaniu, dojrzewaniu i stawaniu się sobą.

Główny bohater Interstate 60, Neal Oliver w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin życzy sobie odpowiedzi – co dalej? Jego życie toczy się w, wydawałoby się, wymarzonym kierunku – ojciec chce załatwić Nealowi ekskluzywne studia prawnicze, śliczna narzeczona zaczyna urządzać im wspólne życie… A jednak Neala coś gryzie, coś nie pozwala mu na porzucenie marzeń o zostaniu zawodowym artystą i odnalezieniu tajemniczej dziewczyny nawiedzającej go w snach i uśmiechającej się do niego z billboardów. Chłopak pragnie odpowiedzi – czy opłaca się porzucić wygodne, poukładane życie, by ścigać marzenia? Traf chce, że słyszy to niejaki O. W. Grant (w tej roli, jak zwykle niesamowity, Gary Oldman), tajemniczy i ekstrawagancki trickster, zapomniany bożek rodem z płynnej i niedookreślonej mitologii amerykańskiej. Za sprawą machinacji Granta i niejakiego Raya (Christopher Lloyd) Neal wyrusza w podróż do Danver (ważne – Danver, nie Denver), którego nie ma na żadnej mapie USA. Nie znaczy to jednak, że nie można tam dojechać – można, oczywiście. Drogą międzystanową numer 60. Która nie istnieje. Przynajmniej nie zawsze, nie wszędzie i nie dla każdego.

Pełen tytuł filmu brzmi Interstate 60: Episodes of the road I to całkiem nieźle oddaje jego konstrukcję, opartą właśnie na stosunkowo autonomicznych epizodach, jakie przytrafiają się Nealowi podczas jego podróży. Powiedzmy sobie szczerze – fabuła oparta na schemacie „młody człowiek wyrusza na pielgrzymkę, w czasie której dowiaduje się, Co Jest W Życiu Ważne oraz Odkrywa Samego Siebie” nie jest ani niczym oryginalnym, ani niczym ciekawym. W przypadku Interstate 60 to zaledwie szkielet fabularny, który jest na tyle elastyczny, by swobodnie móc do niego doklejać kolejne, daleko bardziej interesujące, elementy. Oczywiście od samego początku domyślamy się, że Nealowi powiedzie się w jego podróży i wszystko zakończy się cukierkowym happy endem – mówi nam o tym pogodna konwencja filmu – ponieważ wiedzieliśmy mnóstwo takich fabuł. W każdym innym przypadku strasznie bym na to sarkał, ale nie w tym – ponieważ oklepaną konwencję po brzegi wypełniono co najmniej interesującą zawartością.

Na swojej drodze Neal spotyka różne, dziwne osoby. Młoda kobieta poszukująca idealnego doznania seksualnego, starszy mężczyzna, który wypowiedział niewłaściwe życzenie w obecności O.W. Granta, sam One Wish Grant (w roli mentora wdrażającego Neala w prawidła niezwykłej drogi międzystanowej), śmiertelnie chory na raka były szef agencji reklamowej, który w szokujący sposób zmaga się z powszechnymi w dzisiejszych czasach kłamstwami. Miejsca, które główny bohater mija w drodze do Danver także nie są typowe – miasto z zalegalizowanym narkotykiem o nazwie Euforia, Muzeum Nieautentycznych Dzieł Sztuki, miejscowość zamieszkiwana przez prawników. Każda osoba i każde miejsce to w pewny sposób oddzielna historia, w krzywym zwierciadle pokazująca problemy nękające amerykańskie społeczeństwo. Cały Interstate 60 to taka średnio zakamuflowana satyra na USA, mimo wszystko jednak zaskakująco pogodna i optymistyczna. Nie ma tam jadu i sarkazmu znanego choćby z (również znakomitego!) God Bless America, to raczej szereg satyrycznych złośliwości przedstawionych z mniejszą (miasto prawników) lub większą (uczulony na kłamstwa mężczyzna) subtelnością.

Jednak poza byciem satyrą na amerykański styl życia, Interstate 60 to także niegłupio skonstruowany film metafizyczny. Choć konkluzje i pointy poszczególnych epizodów sprowadzają się na ogół do banałów (bądź sobą, idź własną ścieżką, ścigaj marzenia, mów co myślisz, ale myśl co mówisz) to jednak nie sposób nie docenić pomysłowości i sprawności z jaką Bob Gale komponuje kolejne fabułki. Scena z kartami to absolutne mistrzostwo, podobnie jak przemowa jednej z postaci drugoplanowych, która opowiada o turnerowskiej koncepcji pogranicza i kwituje swój wykład niesamowicie celną pointą – szkoda, że Turner nie dożył czasów, w których mógłby zobaczyć, co się dzieje ze światem, w którym nie ma już żadnych pograniczy. Tytułowa droga międzystanowa jest własnie takim metafizycznym odpowiednikiem współczesnego pogranicza, miejsca dla outsiderów, ekscentryków i romantyków, którzy nie potrafią - bądź nie chcą - się odnaleźć we współczesnym świecie.

Interstate 60 powstał z inicjatywy Boba Gale’a, który pracował u boku Zemeckisa jako współscenarzysta i współproducent serii Back to the Future. Sam Interstate 60 zresztą bardzo dużo czerpie z kultowej trylogii Zemeckisa – obecność Lloyda i Michaela J. Foxa (w małej, ale sympatycznej rólce mężczyzny rozmawiającego przez telefon), kilka muzycznych cytatów. Jak na film z tak doborową obsadą (Christopher Lloyd, Gary Oldman, Kurt Russell, Chris Cooper) Interstate 60 zyskał zaskakująco małą popularność. Do dziś słyszeli o nim nieliczni. A szkoda, bo to jedno z sympatyczniejszych i ciekawszych dzieł współczesnej amerykańskiej kinematografii popkulturowej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...