Pokazywanie postów oznaczonych etykietą X-23. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą X-23. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 sierpnia 2013

Zgwałcić Ms. Marvel

fragment grafiki autorstwa Sany Takedy, całość tutaj.

Komiks superbohaterski to – obok gier video – jeden z najsilniejszych obecnie bastionów maczyzmu, dlatego kiedy w jakimś komiksie superbohaterskim pojawia się motyw przemocy o charakterze seksualnym, automatycznie włącza mi się w mózgu czerwona lampka. Choć, jak już zdążyliście się zapewne zorientować, jestem bardzo wyczulony na kwestie seksualne i genderowe w popkulturze, to nie znaczy, że wszelkie tego typu zagrywki fabularne z punktu uznaję za złe czy niewłaściwe. Wszystko zależy od bardzo wielu czynników – sposobu, w jaki temat zostanie przedstawiony i potraktowany przez twórców, kontekst kulturowy, sensowność danej sytuacji, wpływ na postać i tak dalej. Problem polega na tym, że w mediach tak zmaskulinizowanych jak te wyżej wymienione gwałt i molestowanie seksualne bardzo często wykorzystywane są jako metoda przyciągnięcia uwagi nastoletnich heteroseksualnych odbiorców, którzy liczą na „momenty”. Szczególnie w komiksach superbohaterskich, w których kobiety wciąż są na ogół przedstawiane tak, aby były możliwie atrakcyjne dla męskich odbiorców.

Choćby kwestia ubioru – zdecydowana większość bohaterek nosi obcisłe, wiele odsłaniające kostiumy, co dosyć często kłóci się z ich sylwetkami charakterologicznymi (o ile takowe posiadają). Nie zawsze jest to pozbawione sensu – są bohaterki, które traktują swoją seksualność w sposób swobodny (She-Hulk) albo pragmatyczny (White Queen), więc wyzywające stroje są stosunkowo zgodne z ich charakterami. Problem polega na tym, że to nie działa w drugą stronę – bohaterki, u których obcisłe trykoty z wycięciami w strategicznych miejscach byłyby nie na miejscu i tak je noszą. To oczywiście wątpliwej wartości spadek po pionierskich czasach komiksów superhero, gdy rola kobiet w komiksie ograniczała się do bycia wpatrzoną w głównego herosa niczym w obraz głupiutką nimfą. Kiedy w komiksach na poważnie zaczęły pojawiać się superbohaterki, wciąż nie wykraczały poza barwne tło, na którym młody czytelnik z chęcią zawiesił oko – szczególnie, gdy heroina wpadła w niecne łapy obdarzonego supermocami złoczyńcy, który rozebrał ją i skrępował, co zdarzało się ustawicznie. I choć podejście do traktowania przez scenarzystów kobiecych heroin znacznie się zmieniło, to ta ewolucyjna kość ogonowa w postaci wiele odsłaniających strojów pozostała.

W takich sytuacjach niemożliwa do uniknięcia wydaje się kwestia przemocy seksualnej. W końcu obdarzeni supermocami złoczyńcy na ogół nie mają dżentelmeńskich inklinacji i, w obliczu pokonanych, skąpo odzianych, pięknych heroin mogą zachować się bardzo różnie. Siłą rzeczy musiały zdarzać się jakieś incydenty na tle seksualnym. Postanowiłem zagłębić się w ten temat, żeby sprawdzić, jak współczesny (i nie tylko współczesny) komiks superbohaterski radzi sobie z takimi – szalenie przecież trudnymi – tematami. W swoich rozważaniach ograniczyłem się tylko do komiksów Marvela. Z prostej przyczyny – marvelową mitologię znam po prostu najlepiej. Choć i tak daleko mi do statusu znawcy, czy nawet dobrze oblatanego fana. Z tego też względu niniejsza notka ma raczej charakter luźnych rozważań i analiz, niż czegoś bardziej ambitnego.

Już na samym wstępie muszę wspomnieć o chyba najbardziej rażącym przykładzie przedmiotowego potraktowania kobiecej postaci w komiksie superbohaterskim, a przy tym jednej z najbardziej pokręconych fabuł w historii Marvela. Chodzi mi tu, oczywiście, o jubileuszowy, dwusetny numer serii Avengers, wydany pod koniec lat siedemdziesiątych. Opowiada on o tym, jak  Carol „Ms. Marvel” Danvers  orientuje się, że jest w ciąży, która – na dodatek – postępuje kilkanaście razy szybciej, niż zazwyczaj. Dzięki temu w kilka dni powiła dziecko, które równie szybko osiągnęło wiek dojrzały i przedstawiło się jako Marcus. Rzeczony Marcus okazał się synem Immortusa (jeden z bardziej znanych przeciwników Avengers). Po śmierci ojca (notabene Immortus zginął z własnej ręki, zabijając swoją wersję z przeszłości) bohater utknął w alternatywnej rzeczywistości, z której postanowił się wydostać za pomocą Ms. Marvel. Wykorzystując odziedziczoną po ojcu technologię Marcus sprowadza ją do swojego wymiaru, zapładnia ją sobą samym (w „tradycyjny”, nie technologiczny sposób), po czym odsyła. Po wyjaśnieniu tego fenomenu Carol decyduje się odejść ze swoim „synem”, zaś Avengers życzą im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.

Ta historia jest tak paskudna, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Ms. Marvel od samego początku była kreowana na marvelowy „symbol kobiecości”, co już w samo w sobie jest w pewien sposób seksistowskie, bo uprzedmiatawia tę bohaterkę, sprowadzając ją do kategorii szablonu, schematu, symbolu (eksperyment myślowy – wymieńcie choćby jednego superbohatera jednoznacznie kreowanego jako „symbol męskości”), ale mniejsza o to, bo takie podejście i tak jest krokiem naprzód. Carol była przedstawiana jako postać silna i niezależna. W tym komiksie heroina została zmanipulowana, upokorzona i zgwałcona. A potem… nie dość, że wybacza swojemu gwałcicielowi, to jeszcze zakochuje się w nim i decyduje na wspólne życie. I Avengers nie widzą w tym nic dziwnego. Podejrzewam, że w zamierzeniu ta historia miała być romantyczna. Nie jest romantyczna. Jest obrzydliwa. Zwróciła na to uwagę imienniczka Ms. Marvel, Carol A. Strickland, historyczka komiksowa, która kompleksowo rozłożyła ten komiks na czynniki pierwsze w swoim eseju The Rape of Ms. Marvel. Poparł ją Chris Claremont, autor kultowej The Dark Phoenix Saga, który zresztą próbował odkręcić cała sytuację w jednym z rocznicowych numerów Avengers. Ujawniony został tam fakt, że Carol cały czas była pod mentalnym wpływem Marcusa. Po odzyskaniu kontroli Ms. Marvel nie wróciła w szeregi Avengers (przynajmniej nie tak od razu), ponieważ miała żal do kolegów z drużyny, że wykazali się tak wielkim brakiem empatii i brakiem rozsądku, pozwalając Marcusowi nią manipulować.

Komiks Avengers #200 ukazał się przeszło trzydzieści lat temu. Jak tego typu tematy porusza się w bardziej współczesnych komiksach? Z moich luźnych badań wynika, że… zaskakująco dojrzale. To znaczy – owszem, dzisiejszy przemysł komiksowy wciąż boryka się z wieloma problemami dotyczącymi seksualizacji bohaterek, ale akurat w kwestii przemocy seksualnej marvelowscy scenarzyści na ogół wykazują się dojrzałością i traktują ten temat z wyczuciem. Postaram się omówić kilka najbardziej interesujących przykładów, z zaznaczeniem, że jest ich znacznie więcej, niż te wymienione i opisane niżej.

Kiedy Laura „X-23” Kinney pojawiła się komiksie po raz pierwszy, była już doskonale znana fanom mutantów – ta postać zadebiutowała bowiem w popularnej kreskówce X-Men Evolution. Taka migracja ze szklanego ekranu na karty komiksu nie jest może czymś bardzo częstym, ale od czasu do czasu takie sytuacje się zdarzają – najbardziej znanym przykładem jest chyba Harley Quinn z Batman: The Animated Series. Wróćmy jednak do Laury – jej „papierowy” debiut nastąpił w trzecim numerze miniserii NYX opowiadającej o grupie młodych mutantów z nizin społecznych, którzy walczą nie tyle ze złem, co z trudami życia na ogarniętych wojnami gangów slumsach. Ten naturalizm i osadzenie fabuły w mikrokosmosie nowojorskiej dzielnicy ujął mnie na tyle, że do dzisiaj uznaję NYX za jeden z najciekawszych komiksów Marvela. Laura w NYX była nastoletnią prostytutką pogrążoną w stanie podobnym do katatonii, co sprawiło, że dostawali jej się najgorsi klienci (w myśl zasady, że i tak nie będzie protestować). Z marazmu (i burdelu) wyrwały ją dopiero pozostałe bohaterki (niemal wszystkie główne postaci NYX to kobiety), z którymi Laura na krótko się związała. To było w ogóle bardzo odważne zagranie – poruszenie tematyki przemocy seksualnej wobec nieletnich na tkance amerykańskiej popkultury, w komiksie dla młodzieży… W każdym razie, szacunek dla scenarzysty – Joe Quesady – za odpowiedzialne ujęcie tematu. Empatyzujemy z Laurą (choć z uwagi na jej „suchy” charakter nie jest to łatwe) i jej współczujemy. Najciekawsze jest jednak to, co z bohaterką zrobiono później. W dwóch miniseriach (których fabuła toczy się przed i po NYX) przybliżono nam origin Laury, o czym szeroko rozpisałem się w tej notce. A zatem, w telegraficznym skrócie – Laura jest klonem Wolverine’a stworzonym przez The Facility („spadkobierców” Weapon X), która wynajmowała Laurę różnym organizacjom, mafiom i złoczyńcom, po uprzednim wyszkoleniu dziewczynki na zabójcę idealnego.

Historia Laury to jedna z najciekawszych, najmądrzej przedstawionych fabuł w Marvelu ostatnich lat. Nowi bohaterowie w Marvelu kończą zwykle jako mięso armatnie, po tym jak zostaną wyeksploatowani do cna i fani przestaną się nimi interesować (casus chociażby Dakena, syna Wolverine’a). Z X-23 było inaczej, a to ze względu na fakt, że przez bardzo długi czas opiekę nad nią piastowali ci sami scenarzyści, którzy mieli pomysł na ewolucję Laury i konsekwentnie ten pomysł realizowali. Zarysowaną przez Quesadę sytuację obdarzyli kontekstem jednostki zdominowanej przez wolę innych (naukowców, alfonsów, Cyclopsa), jednocześnie pokazując, jak powoli Laura zaczyna się usamodzielniać, szukać własnej drogi, kształtować swoją niezależność i indywidualizm. W tym wypadku motyw przemocy seksualnej był rozsądnym posunięciem, w dodatku przedstawionym bardzo rozważnie – mocno, ale nie w sposób przegięty.

Innym interesującym przypadkiem jest Kate Bishop – członkini oryginalnego składu Young Avengers, w którym nosiła pseudonim Hawkeye. W Young Avengers Special poznajemy przeszłość dziewczyny. Pochodząca z dobrej rodziny o wysokim statusie materialnym społeczniczka została pewnego wieczoru napadnięta, co spowodowało u niej dużą traumę i sprawiło, że Kate zaczęła szkolić się w sztukach samoobrony, by taka sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła. Co ciekawe, nie jest do końca jasne, czy wzmiankowana napaść miała podłoże seksualne – w komiksie nie zostały pokazane żadne szczegóły, zaś narracja pozostawała niejednoznaczna. Możliwe, że napaść w ogóle pozbawiona była elementów przemocy seksualnej, a była po prostu napadem rabunkowym. Ale na dłuższą metę nie ma to znaczenia. I w tym przypadku temat potraktowano raczej porządnie, choć nazbyt powierzchownie – o ile mnie pamięć nie myli, poza YAS w żadnym innym komiksie nie poruszono tego tematu. Inna sprawa, że Kate Bishop do bohaterka o bardzo silnej osobowości i bardzo możliwe, że po prostu nie wraca myślami do tej napaści, o czym świadczyć może fakt, iż opowiedziała tę historię tylko jednej osobie – Jessice Jones, która także ma za sobą epizod z molestowaniem seksualnym.

Jessica Jones zadebiutowała w komiksie Alias autorstwa Briana Michaela Bendisa. Komiks powstał na potrzeby imprintu MAX, w którym Marvel prezentował komiksy dla dojrzałych, pełnoletnich czytelników. Sam Alias jest naprawdę świetnym komiksem opowiadającym o trzeciorzędnej heroinie, która zawiesiła kostium na kołku i założyła agencję detektywistyczną. Nim do tego doszło, Jessica, kryjąc się pod pseudonimem Jewel, działała jako jedna z licznych nowojorskich superbohaterek. Jej brak doświadczenia w tej profesji i splot nieszczęśliwych okoliczności sprawił, że natknęła się na Purple Mana – jednego z pomniejszych przeciwników Daredevila. Purple Man zdominował świadomość i wolę Jessiki, dla kaprysu niemal zmuszając ją do rozebrania się pośrodku kawiarni. Przez następne osiem miesięcy Jessica znajdowała się pod całkowitą kontrolą Purple Mana, który traktował ją jak niewolnicę i zabawkę. Co jednak wyraźnie podkreślono – ani razu jej nie zgwałcił. „Jedynie” kazał jej obserwować, jak napastuje przypadkowe kobiety oraz, mentalnie manipulując jej uczuciami, rozkochał ją w sobie, doprowadzając do sytuacji, w której to ona zabiegała o stosunek, a on jej go odmawiał.

To chyba najbardziej kontrowersyjne z omawianych tu przypadków (oczywiście nie licząc tego z Avengers #200), choć mnie osobiście bardzo podobał się ten wybieg fabularny, o ile o czymś tak perwersyjnym i traumatycznym dla głównej bohaterki można powiedzieć, że „się podoba”. To bardzo mocny zabieg, ale skuteczny – empatyzujemy z Jessicą, która przepracowuje tę, przez dłuższy czas tajoną, traumę. Cały Alias jest generalnie o radzeniu sobie z własną przeszłością, bezwładem egzystencjalnym i marazmem, z którego główna bohaterka koniec końców wychodzi zwycięsko, realizują się zarazem jako żona i matka (w związku ze, znanym skądinąd, Lukiem Cagem), jak i jako superbohaterka. Alias to także komiks pokazujący nam świat superbohaterów niejako od kuchni, znajdują się w nim motywy i wątki, na które w tradycyjnych seriach superbohaterskich nie ma miejsca. Najlepszym przykładem jest chyba epizod, w którym Ms. Marvel nie bierze udziału w kosmicznej eskapadzie Avengers z powodu… przeziębienia. Dzięki czemu Jessica może się z nią skontaktować. Generalnie polecam Alias wszystkim szukającym w komiksach silnych, niezależnych postaci kobiecych i po prostu dobrych scenariuszy w ciekawej, niesztampowej oprawie graficznej.

Motywów przemocy seksualnej wobec kobiet jest w komiksach Marvela znacznie więcej i gdybym miał opisywać wszystkie, notka byłaby kilka razy dłuższa. Już teraz jednak można wyciągnąć nader zaskakujący (przynajmniej dla mnie) wniosek – przemoc seksualna w komiksach Marvela traktowana jest na ogół z wyczuciem i odpowiedzialnością, służy rozwojowi postaci, nie prostemu, dwuznacznemu moralnie, szokowaniu. Owszem, zapewne zdarzają się wpadki, jednak podczas moich badań natrafiłem tylko na wątki, w najgorszym razie, dyskusyjne. Oczywiście z wyjątkiem tego nieszczęsnego Avengers #200, ale to było trzydzieści lat temu i od tamtego czasu zmieniło się naprawdę wiele. I to na lepsze. To nie zmienia faktu, że w dużej mierze komiksy superhero są po prostu seksistowskie – ale ten akurat aspekt jest bardzo dobrze wyważony i potraktowany przyzwoicie. Poprzednia notka mogła zasugerować, że ja jestem absolutnie przeciwko jakimkolwiek opresyjnym przedstawianiu kobiet w popkulturze. No więc nie jestem – wszystko zależy od tego, w jaki sposób dany zwrot fabularny wpływa na rozwój postaci, czy jest uzasadniony fabularnie, czy w jakiś interesujący sposób stawia bohaterkę (czy bohatera) w nowej sytuacji, jak zmienia status quo.

PS: Za ilustrację niniejszej notki posłużył fragment okładki trzynastego numeru serii Heroes for Hire v2. Tak - naprawdę Marvel opublikował komiks z okładką rodem z hardkorowego hentaja. 

niedziela, 12 sierpnia 2012

Szczucie cycem

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jak ja to uwielbiam – czytam najnowszy komiks z Marvela. Zachwycam się tym, że scenarzysta prowadzi popularną heroinę jak pełnokrwistą, pełnowymiarową postać. Widzę jej rozterki, twardy mimo wszelkich przeciwności losu charakter. widzę, jak w kryzysowej sytuacji obejmuje dowództwo nad drużyną i wyciąga ją tym samym z opresji. A potem widzę, że do walki zakłada szpilki i strój kojarzący się raczej ulicą Czerwonych Latarni (nie mylić z Red Laterns z konkurencyjnego wydawnictwa), niż z terenową misją superludzi. I opadają mi ręce.

Forum Avalonu od pewnego czasu dostarcza mi paliwa do kolejnych notek. Poprzednio było o podejściu superherosów rodem z Domu Pomysłów do kwestii uśmiercania wrażych jednostek, tym razem punktem zapalnym był post użytkownika Demogorgon, który podlinkował wpis na blogu Escher Girls, w którym rysowniczka przedstawia historię swojej próby zaistnienia na komercyjnym rynku komiksowym. Przygotowała portfolio, w którym znalazła się, między innymi, bardzo przyzwoita grafika przedstawiająca Batwoman i ruszyła na San Diego Comic Con w poszukiwaniu sławy, chwały i zarobku. Co usłyszała? Zanim przeczytacie, przyjrzyjcie się tej grafice. Obejrzyjcie ją sobie dokładnie, poświęćcie na to przynajmniej piętnaście sekund.

Już? Nie wiem, jakie były Wasze wrażenia, ale mnie ilustracja bardzo się spodobała. Tymczasem od przedstawiciela dużego wydawnictwa komiksowego rysowniczka usłyszała, że jej Batwoman jest… gruba i ma za małe piersi. Teraz zerknijcie jeszcze raz. I zastanówcie się – czy te zarzuty mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości? Na odchodnym autorka rysunku usłyszała radę, by inspiracji poszukała na okładkach Sport’s Illustrated. Jeśli wierzyć bohaterce tej anegdoty, nie była to bynajmniej odosobniona opinia.

Przedstawianie kobiet w komiksach – nie tylko zresztą Marvela – to temat złożony. Od dłuższego czasu superbohaterki przestają być jedynie seksownym tłem dla swoich męskich kolegów. Scenarzyści dostrzegli siłę kobiecego charakteru i na ogół nauczyli się już kreślić psychologicznie prawdopodobne kobiece sylwetki. Tylko co z tego, skoro rysownicy najwidoczniej utknęli w latach dziewięćdziesiątych i traktują kobiety jako… No właśnie nie wiem. Większość bohaterek nosi się iście po dziwkarsku, i to niezależnie od ich charakteru czy sposobu prowadzenia. Black Widow, która zajmuje wysokie stanowisko w S.H.I.E.L.D., a zazwyczaj nosi na sobie obcisły, lateksowy kombinezon z dekoltem do pępka. W takim przypadku trudno się nie zastanawiać, czy aby na pewno owe stanowisko zawdzięcza umiejętnościom militarnym… ale dosyć dywagacji. Pomijając wszystko inne – taki uniform jest po prostu niepraktyczny. Jaki jest sens odsłaniania tej części ciała, która w razie strzelaniny jest najbardziej narażona na obrażenia? Oczywiście – fanserwis. Tyle tylko, że ów fanserwis rozwala wszystkie starania scenarzysty. Co z tego, że bohaterka jest przedstawiona, jako silna, zdecydowana i odpowiedzialna, skoro do walki zakłada szpilki, a na okładce pręży się w klasycznej, acz anatomicznie absurdalnej pozie „boobs & butt”, a w czasie scen walk jej pozy i wyrazy twarzy kojarzą się raczej z niemieckim kinem niezależnym? I, co najdziwniejsze, jest to regułą dla większości rysowników, choć przoduje w tym niejaki Greg Land, który w komiksowym fandomie dorobił się mało chwalebnego przydomka „Pornface”.

Problem nie polega na tym, że kobiety są nadnaturalnie atrakcyjne w komiksach (bo to samo dotyczy też mężczyzn). To przecież zrozumiałe, że w radiu chcemy słyszeć spikerów o przyjemnej barwie głosu i dobrej dykcji, a w filmach widzieć atrakcyjnych ludzi. Nie protestowałbym zatem, gdyby nie fakt, że kobiety w komiksach są tak bezrefleksyjnie uprzedmiotowiane. Choć, całym szczęściem, w coraz mniejszym stopniu przez scenarzystów. Rysownicy, jako się rzekło, w większości zatrzymali się niestety w epoce Roba Liefielda. I to boli.

Boli też fakt, że wciąż silna jest w rysownikach maniera obdarzania każdą kobietę doskonałą (a zatem identyczną) figurą i twarzą, przez co Rouge od Ms. Marvel możemy odróżnić co najwyżej po fryzurze. A przecież – niezależnie od tego, co mówią psycholodzy ewolucyjni – nie istnieje jeden określony kanon kobiecego piękna. Owszem, większość mężczyzn uzna za atrakcyjną kobietę o dużych piersiach i odpowiednich proporcjach ciała oraz twarzy. Ale przecież taki zabieg nieuchronnie prowadzi do ataku klonów, spośród których ciężko wyłowić jakąś wyróżniającą się heroinę.

Są, oczywiście, wyjątki. Komiks Alias Briana Michaela Bendisa opowiadający naturalistyczną historię o ex-superbohaterce, która założyła agencję detektywistyczną zyskał na banalnym zabiegu rysownika, Michaela Gaydosa, który obdarzył bohaterkę wyglądem przeciętnej, w miarę atrakcyjnej kobiety po trzydziestce. Mimo umyślnej szpetoty rysunków Gaydosa, komiks tym właśnie cieszył oczy, że główna jego bohaterka wyglądała po prostu naturalnie. Nie ma talii osy, nie ma piersi wielkości Mount Everest ani nóg po szyję. Jest po prostu w miarę atrakcyjna – i to ją wyróżnia z całego stada przesadzonych seksbomb. Nie wspominając już o świetnie skrojonym charakterze i znakomitych scenariuszach, jakie odgrywała w ramach pisanej przez Bendisa serii. Czyli się da. Innym dobrym przykładem jest X-23 Marjorie M. Liu, która jest obecnie jedną z najlepszych scenarzystek w Marvelu. Żeby nie było – kiedy piszę „scenarzystek” mam świadomość, że nie ma na tym polu zbyt wielkiej konkurencji. Szkoda, bo więcej im więcej tak utalentowanych kobiet w Domu Pomysłów, tym lepiej. Uroda X też jest rzeczą kontrowersyjną – ale to bardzo dobrze, bo właśnie o to chodzi, by wygląd tej czy innej bohaterki budził zróżnicowane opinie. Niech heroiny będą niskie i wysokie, o obfitych i małych biustach, o pełniejszych i mniej pełnych kształtach. Konkurencyjne wydawnictwa (wyjąwszy, ma się rozumieć, te, które swoje komiksy sprzedają właśnie za pomocą roznegliżowanych okładek) nie mają z tym większych problemów. Kirkman w swojej najpopularniejszej serii od pewnego czasu nakazał zmienić wygląd Eve, głównej kobiecej bohaterki, na… dość niekonwencjonalny i na pewno stojący okoniem wobec zjawiska, które tu opisuję. I co? I nic – Invincible wciąż sprzedaje się znakomicie, seria w najlepsze dobija do setki i się nie zatrzymuje. Czyli się da.

Bardzo podoba mi się to, co robi Terry Moore – twórca mocno niezależny, acz mający pokaźne, wierne grono fanów i fanek. Moore znany jest z talentu do prezentowania w swoich komiksach kobiecej urody w bardzo naturalny sposób. I, bogowie – jak on to robi! Kobiety u Moore’a są najczęściej głównymi bohaterkami, fabularnie prowadzone są w sposób bardzo naturalny, a wyglądają – cudownie. Moore idzie pod prąd opisywanego tu trendu, jego kobiety wyglądają jak kobiety, a nie te przesadzone chimery rodem z Marvela czy DC (inna sprawa, że Moore ma z superhero mało wspólnego). Prezentują rozmaite typy urody, a czasem nawet – o, zgrozo! – są zwyczajnie nieładne. Jak w życiu. I w to mi graj.

niedziela, 20 maja 2012

Oda do Laury

http://desmond.imageshack.us/Himg585/scaled.php?server=585&filename=nyx3y.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Zainspirował mnie ostatnio blogowy wpis Zwierza, którego to bloga staram się raczej omijać szerokim łukiem, a to z powodu irytującej maniery autorki, przez którą pisze ona o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej, jakby miała do czynienia z jakimś przeciwieństwem tego tostera z SCP (poważnie, denerwuje mnie to niemożebnie, jeśli ktoś przyjdzie do mnie na bloga z taką manierą, to będę kasował komentarze bez litości, choćby tam były powypisywane nie wiadomo jakie mądrości i będzie na cenzurowanym, dopóki nie nauczy się wyrażać jak człowiek, który opuścił już jaskinię). Notka opowiadała o kobiecych postaciach w serialach, ale w komentarzach szybko obróciła się w korowód truizmów i ignorancji blogerki oraz części dyskutantów, a dyskusja rozrosła ponad miarę. Nie mam zamiaru wplątywać się w tego typu przepychanki – a przynajmniej nie na swoim blogu – jednak dyskusja o miejscu kobiet w kulturze popularnej przypomniała mi historię X-23 – komiksowej postaci, którą można w dwóch słowach skrzywdzić określeniem „klon Wolverine’a”. Dlaczego skrzywdzić, skoro X w jak najbardziej dosłownym sensie jest klonem szponiastego X-Mana? Ponieważ Laura Kinney, tak bowiem naprawdę nazywa się główna bohaterka, stała się dla mnie modelowym przykładem, jak wiele mogą dać mainstreamowi zarówno kobiece bohaterki, jak i kobiety-scenarzystki. Ale po kolei. Z góry ostrzegam nie tyle przed spoilerami, co przed potężną dawką komiksowego nerdyzmu, który dla nieprzygotowanego umysłu może okazać się zabójczy. Ale zapewniam, że warto, bo poniższa opowieść jest zaiste pasjonująca.

X-23 przydryfowała do świata komiksów z kreskówki „X-Men: Evolution”. Nie jest to praktyka bardzo częsta, aczkolwiek takie migracje zdarzają się od czasu do czasu, gdy na ekranie bohater radzi sobie na tyle dobrze, by z powodzeniem móc go zaadaptować do regularnego uniwersum. Historia tej postaci – w dużej mierze snuta przez ceniony duet scenarzystów Craig Kyle i Chris Yost – rozpoczyna się w laboratoriach organizacji Facility, będącej niejakim spadkobiercą niesławnego Weapon X, czyli kanadyjskiego projektu, który eksperymentował na pewnym owłosionym, niewysokim mutancie imieniem Logan, chcąc uczynić z niego zabójcę idealnego. Każdy, kto przebrnął przez film „X-Men Origins: Wolverine” wie, czym to się skończyło. Wiele lat później organizacja, o której pisałem wyżej przejęła próbkę DNA Logana, usiłując – bez powodzenia – wykorzystać ją do nadania innym ludziom niesamowitych mocy regeneracji, jakimi charakteryzuje się szponiasty mutant. Przełom nastąpił dopiero po dołączeniu do kadry pracujących nad tym naukowców dr Sary Kinney, która uzgodniła, że najlepszą metodą na osiągnięcie oczekiwanych rezultatów będzie sklonowanie obiektu. Jako, iż odzyskany od Wolverine’a chromosom Y był uszkodzony, stworzenie męskiego klona było niewykonalne. Chromosom X był jednak nienaruszony…

Eksperyment się udał – dziewczynka oznaczona numerem kodowym X-23 (poprzednie dwadzieścia dwa obiekty nie przetrwały implementacji genów Logana) przejęła właściwą pierwowzorowi mutację, łącznie ze szponami (które zostały trochę inaczej rozmieszczone – po dwa w dłoniach i po jednym w stopach). W toku projektu Laura – jak nazwała X-23 doktor Sarah, jej „matka” – poddana została morderczemu treningowi kondycyjnemu i taktycznemu, wszystko w jednym celu – stworzyć idealną maszynę do zabijania. By zapewnić sobie całkowitą kontrolę nad poczynaniami X-23 stworzono specjalną substancję, na zapach której Laura reaguje wybuchem niekontrolowanej agresji. Dziewczynka oddelegowana została skrytobójczych zadań, jakie zlecali Facility rozmaici zbrodniarze pokroju Kingpina. Jako, że jej powierzchowność była doskonałym kamuflażem dla jej prawdziwej natury, odnosiła na tym polu sukcesy, przynosząc duży zysk swoim twórcom. Nie trwało to długo. Na wskutek machinacji niektórych członków Facility X-23 miała zostać zabita, jednak dzięki pomocy jej „matki” dziewczynce udało się uciec, nim jednak do tego dochodzi, Laura zabija Sarę na wskutek kontaktu tej ostatniej z substancją wyzwalającą szał X-23. Dziewczyna w stanie bliskim katatonii ucieka z Facility. Można o tym poczytać w miniserii X-23: Innocence Lost.

Dziewczyna ląduje w Nowym Jorku, gdzie trafia pod „opiekę” sutenera Big Daddy’ego. Z tej matni wyrywa się dzięki pomocy grupy bezdomnych nowojorskich mutantów, do której dołącza na pewien czas. Te wydarzenia rozgrywają się na łamach miniserii NYX autorstwa Joe’go Queasdy, którą bardzo lubię, choć generalnie oceniana jest jako średnia.

Fakt, iż Laura po raz pierwszy w życiu trafia gdzieś, gdzie inni traktują ją po ludzku sprawił, że dziewczyna wyrywa się z otępienia i rusza na spotkanie z siostrą doktor Kinney, której kiedyś pomogła, ratując jej córkę z rąk pedofila (oczywiście, nie z własnej inicjatywy, a dlatego, że takie „zlecenie” dostała od Sary). „Ciocia” i „kuzynka” przygarniają ją pod swój dach Laurę, sielanka nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ Facility przypominają sobie o X-23 i wysyłają za nią Kimurę, jedną ze swoich agentek. Sytuacja ponownie staje na krawędzi, tym razem jednak obywa się bez ofiar wśród bliskich Laury. Dziewczyna rozumie jednak, dlaczego nie może zostać w domu Debbie i Megan, ostatecznie trafia więc tam, gdzie powinna – do Instytutu Xaviera Dla Uzdolnionej Młodzieży. To wszystko przeczytać można – i należy – w miniserii X-23: Target X.

W szkole sielanka dziewczyny też nie trwa zbyt długo, ciągle prześladują ją bowiem demony przeszłości. Jakby tego było mało, jej pobyt w Instytucie przypadł na okres po M Day, czyli po brzemiennym w skutkach wydarzeniu, na wskutek którego niemal wszyscy mutanci na całym świecie stracili swoje moce, zaś nowi homo superior przestali się rodzić. Jednak generalnie rzecz biorąc, życie Laury przebiegało lepiej, niż kiedykolwiek, choć do szkoły trafiła w czasie potężnej nagonki na mutantów ze strony fanatyków religijnych Purifiers, który urządzili w Instytucie mutancki holokaust. Laura przebywała w szkole dla mutantów do czasu wydarzeń z eventu Messiah CompleX, którego założenia przedstawiały się następująco – rodzi się pierwszy mutant od czasów Dnia M. Nagle wszystkim bardzo zależy, by do niego dotrzeć, przez co X-Men, X-Factor, X-Force, Cable, Purifiers, Marauders, Predator X i diabli wiedzą, kto jeszcze miotają się na wszystkie strony w szaleńczym wyścigu po główną nagrodę – nowonarodzonego mutanta. Podczas owego kryzysu X-23 zostaje wcielona do doraźnie powołanej grupy X-Force, mającej na celu odzyskać dziewczynkę z łap Marauders i przewodzącego im Mr. Sinistra.

Po zakończeniu MC Laura, na wskutek rozkazów największego badassa w szeregach X-Men, Cyclopsa,* X-Force nie zostaje rozwiązane, przeciwnie – staje się tajną grupą mutantów od mokrej roboty, gdzie – choć trudno w to uwierzyć – Laura naogląda się rzeczy gorszych, niż wszystko, co przytrafiło się jej do tej pory. Po wyjściu na jaw istnienia tej grupy, co dzieje się w czasie eventu Second Coming kończącego wątki zapoczątkowane w Messiah CompleX. Po raz pierwszy w życiu Laura nie musi walczyć, nie ma nad sobą bezdusznych naukowców, alfonsa ani Cyclopsa, który wykorzystywać ją będzie w ten czy inny sposób, jako narzędzie pozbawione wolnej woli. I tu dochodzimy do właściwej części notki.

Do tej pory Laura była w rękach mężczyzn – opisywaniem jej perypetii zajmowali się scenarzyści, którzy narządy płciowe mają na zewnątrz, nie zaś w środku. Wychodziło im to bardzo dobrze, bo zarówno Kyle, jak i Yost są znakomitymi scenarzystami, a Quesada… cóż, Quesada, podczas pisania NYX miał akurat zwyżkę formy. Jednak pierwsza regularna, długofalowa seria skupiająca się na postaci X-23 została napisana przez kobietę – Marjorie Liu, popularną pisarkę urban fantasy i romansów paranormalnych oraz komiksową scenarzystkę. Podejrzewam, że w chwili czytania słów „romansów paranormalnych” niektórym z Was od razu narzucił się krzywdzący stereotyp „popłuczyny po Meyer”. No cóż. Nie czytałem książek pani Liu (choć w naszym kraju wyszło kilka pozycji jej autorstwa), ale o jej dokonaniach scenopisarskich wypowiadam się w dość jednoznaczny sposób. Jednoznacznie dobry.

Liu w solowej serii o X-23 wykreowała postać zaskakująco złożoną, zarazem rozwijając te jej cechy charakteru, które opisywali poprzedni scenarzyści zajmujący się tą postacią, jak i dodając własne pomysły. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – otrzymaliśmy historię nadzwyczaj oryginalną, inteligentną, nietuzinkową oraz zaskakująco odmienną od tego, do czego przyzwyczaił nas na maksa mainstreamowe Marvel. W swojej solowej serii komiksowej Laura zostaje postawiona przed dylematem „Co ja mam ze sobą właściwie zrobić?”. Wojna się skończyła, przyjaciele ze szkoły odwrócili się od niej, rozczarowani tym, że nie ufała im na tyle, by zdradzić im istnienie X-Force. Nie ma już miejsca, w którym mogłaby się odnaleźć maszyna do zabijania, jaką jest ciemnowłosa małomówna nastolatka, toteż wyrusza ona w podróż mającą umożliwić jej – jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało – odnalezienie samą siebie. Co ważne, na szlaku nie jest sama. Towarzyszy jej Gambit, popularny onegdaj członek X-Man, na którego od dawien dawna nikt nie miał pomysłu, przez co ta ciekawa, sympatyczna postać przez większość czasu robiła za tło. I to był fabularny strzał nie w dziesiątkę nawet, a w setkę – obie postaci tworzą niesamowity duet, którego wzajemne relacje to istny majstersztyk. Remy LeBeau towarzyszy w Laurze w podróży niezupełnie jako mentor, kompletnie nie jako obrońca (bo kto jak kto, ale Laura nie potrzebuje obrony), a raczej jako przyjaciel, opiekun, trochę nauczyciel – bo dziewczyna wiele musi się nauczyć o sobie, o innych, o tym, jaka naprawdę jest, o tym co straciła i o tym, co ze zniszczonego dzieciństwa może jeszcze odzyskać. O tym, że – wbrew temu, co myślą i sądzą inni – nie jest maszyną, jest świadomą swoich postępków, czującą ludzką istotą. Zresztą, nie jest to relacja jednostronna, bo i sam Gambit w toku wspólnej podróży zmuszony jest pod wpływem Laury zrewidować część swoich poglądów na życie. Ten nietypowy w komiksie superbohaterskim duet owocuje wieloma wspaniałymi scenami, choćby tą, w której Remy opowiada śpiącej Laurze o swojej ulubionej książce – jeszcze nigdy nie widziałem, by tak mało statycznych kadrów niosło ze sobą tak duży ładunek emocjonalny. To właśnie stanowi o wyjątkowości tej serii.

Seria – mimo charakterystycznego dla superhero dynamizmu – jest bardzo introspektywna, momentami ociera się nawet o metafizykę i nie jest to metafizyka w duchu „zabij demona, który siedzi ci w głowie”, a przynajmniej – nie tylko na takim poziomie. Laura nie ratuje świata, kolejne jej potyczki z demonami przeszłości (a niekiedy i demonami czasów obecnych) nakierowują ją raczej na deklarację niezależności, podejmowanie własnych decyzji, a nie wykonywanie poleceń innych. Gambit zawsze jej dopinguje i służy pomocą, jednak rozumie, jak ważne jest, by dziewczyna nauczyła się indywidualizmu. Dlatego też seria bardzo luźno trzyma się w ramach tego, co zwykliśmy nazywać kanonem amerykańskiego mainstreamu komiksowego. Ale to dobrze. Seria skończyła się na dwudziestym pierwszym numerze. Stało się to z powodu delikatnej korekty strategii marketingowej Marvela, która pociągnęła za sobą śmierć kilku całkiem ciekawych, lecz niedostatecznie dobrze sprzedających się serii – między innymi X-23.

Był w komiksowym mainstreamie taki czas, gdy rynek zabrnął w ślepy zaułek – popularność komiksów spadła, scenarzyści nie byli w stanie zdobyć się na choćby minimum kreatywności, tłukąc bez przerwy te same motywy i wątki. Tonącej barce z trykociarzami na pomoc przyszli scenarzyści z Wysp Brytyjskich, którzy wprowadzili superhero w nową erę, odświeżając i reorganizując kanon. Dziś, choć trudno w to uwierzyć, rynek komiksowy jest w podobnej kropce – fani skarżą się, że ekranizacje przygód ich ulubionych bohaterów są lepsze fabularnie, niż obecne komiksy superbohaterskie. Trudno się z nimi nie zgodzić – od jakiejś dekady komiksy krążą od jednego „Epickiego, zmieniającego wszystko” eventu do drugiego, co powoduje zrozumiały przesyt. Kryzys, zamiast ograniczyć liczbę wydawanych serii na rzecz ich jakości przyniósł trend odwrotny – rynek jest zalewany komiksami jakości, delikatnie rzecz biorąc, wątpliwej. Co mogłoby tym razem podźwignąć rynek z marazmu? Może kobiety?

Kobiety to raczej niewielka grupa nabywcza tradycyjnych komiksów superbohaterskich. A szkoda, bo im więcej kobiet czytałoby komiksy, tym więcej kobiecych scenarzystek pisałoby regularne serie superbohaterskie, a to zrobiłoby dobrze całemu rynkowi. Jeśli już jakaś kobieta chwyta za scenopisarskie pióro, to raczej w ramach projektu raczej ambitniejszego, niż rozrywkowy komiks o ludziach w pelerynach noszących majtki na wierzchu. I tu mi zaczyna świtać, że jakiś komiksowy parytet mógłby okazać się zbawienny, ale rozumiem, że wygłaszanie takich opinii może się skończyć linczem, toteż skończę w tym miejscu. A komiksy o X-23 polecam wszystkim - Zwierzowi też. Zwłaszcza serię regularną.


______________
*wiem, że ta notka i tak się już kwalifikuje do tl;dr, ale jestem u siebie, więc mi wolno. W każdym razie – jeśli kogoś dziwi słowo „badass” w kontekście Cyclopsa, już tłumaczę. Otóż do dowódca X-Men nigdy nie był postacią zbyt wyrazistą. Przeciwnie – nikt nie bardzo wiedział, co z nim począć, charakterologicznie miotał się pomiędzy harcerzykiem, a kijem od szczotki. Taki był m.in. w klasycznej kreskówce o X-Men z lat dziewięćdziesiątych (pokolenie Fox Kids, zgłoście się!). Próby podpakowania tej postaci spalały na panewce i spełzały na niczym, aż w końcu mutanci trafili pod skrzydła Jossa Whedona – tak, tego Jossa Whedona. Whedon z Cyclopsa zrobił prawdziwego kozaka, twardziela prowadzącego swoją drużynę jak wojsko, władającego X-Men żelazną ręką, nieznoszącego sprzeciwu, zdecydowanego i ze skłonnościami do brawury oraz odważnych, epickich akcji. Fanom mutantów zgodnie opadły szczęki i głośno zakrzyknęli, że takiego Cyclopsa to oni chcą więcej, toteż inni scenarzyści podłapali ten trend. Nie mieli jednak tyle literackiego wyczucia co Whedon, więc przesadzili. Fani zaczęli się zatem śmiać, że Scottowi nie dość, że urosły cojones, to jeszcze nabrały rozmiarów równych jąder Galactusa. Żarty z cojones Cyclopsa to popularny inside joke wśród marvelowych nerdów.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...