Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars: The Force Awakeness. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars: The Force Awakeness. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 lipca 2018

Jej historia

fragment grafiki autorstwa Juliena Rico Jra, całość tutaj.

„Czy chcesz poznać prawdę o swoich rodzicach?” pyta Kylo Ren główną bohaterkę filmu The Last Jedi. „A może znałaś ją od samego początku? Po prostu ją wypierałaś. Teraz wiesz już, jaka jest prawda. Powiedz to.” „Byli nikim.” przyznaje Rey. „Brudnymi handlarzami złomem… którzy sprzedali cię, by mieć za co pić.” ciągnie Kylo „Są martwi, leżą w płytkim grobie na Jakku. Nie ma dla ciebie miejsca w tej historii. Pochodzisz znikąd. Jesteś nikim.” 

Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że lubię The Last Jedi – a to więcej, niż jestem w stanie napisać o którymkolwiek z poprzednich filmów wchodzących w zakres sagi Gwiezdnych Wojen. Jasne, w żadnym razie nie był to film idealny, ale po obejrzeniu i podsumowaniu rzeczy, które mi się podobały i rzeczy, które mi nie podeszły – tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Z pewnością pomógł fakt bardzo odważnej dekonstrukcji dość utartych schematów, które wykorzystywały poprzednie filmy. Jedną z tego typu subwersji było ujawnienie prawdy o pochodzeniu Rey. Od momentu premiery The Force Awakens kwestia pochodzenia Rey była przedmiotem wielu, niekiedy bardzo gorących, dyskusji oraz, niekiedy bardzo daleko idących, dywagacji. Ujawnienie, że Rey jest całkowicie niezwiązana z rodem Skywalkerów (oraz jego przyległościami) samo w sobie jest bardzo odważnym strzałem w dziesiątkę. 

Moc w Gwiezdnej Sadze była do tej pory silnie powiązana z nieprecyzyjnie, ale wyraźnie sygnalizowanym arystokratyzmem – jej użytkownicy nosili szlachecki tytuł rycerza, mesjański Anakin poślubił księżniczkę, łącząc zapoczątkowaną przez siebie linię rodową Skywalkerów z rodziną królewską. Luke był księciem. Teoretycznie Moc mogła zamanifestować się w dowolnej jednostce ludzkiej (albo i nieludzkiej), w praktyce jednak właściwa była wyłącznie członkom uprzywilejowanej kasty – symbolem wyjątkowości. Postać Rey zdaje się tę tendencję dość radykalnie rozmontowywać. Dziewczyna nie jest członkinią rodziny królewskiej (jak Luke) czy nadnaturalnie zrodzonym mesjaszem (jak Anakin) tylko przypadkową wrażliwą na Moc osobą. Nie jest Wybrana, nie jest predestynowana do wielkości w żaden liczący się sposób, nie jest owocem koligacyjnych sieci Skywalkerów – jest kimś z zewnątrz. Kimś przypadkowym. Czy, jak to ujmuje Kylo Ren – nikim. To dobre zagranie – rozbija zestaloną strukturę i otwiera ją na zupełnie nowe podejście. Pokazuje, w formie inspirującej, nowoczesnej przypowieści, że nawet będąc osobą spoza systemu, pozbawioną możliwości można mieć na ten system wpływ i spróbować zmienić go, być może nawet na lepsze. Nie z tym mam problem, tylko z pewnym faktem, który zaburza mi to przesłanie w naprawdę wielkim stopniu. 

Rey nie jest nikim. Ma przeszłość – każdy ma jakąś przeszłość. To, że jej historia nie jest opowieścią o nowym mesjaszu czy zaginionym królewiczu nie oznacza, że nie jest warta opowiedzenia. To, że jest banalna i przyziemna i wyprana z romantyzmu nie sprawia, że staje się nieistotna – dla Rey i dla nas, widzów. Tymczasem nowa Trylogia póki co traktuje przeszłość dziewczyny bardzo po macoszemu, ograniczając jej przedstawienie do jednej kilkusekundowej retrospekcji i kilku linijek dialogu, które przecież wcale nie muszą być prawdą. Doświadczenie każe mi z głębokim sceptycyzmem podchodzić do tego, co powiedział Rey Kylo. Mógł przecież kłamać, by złamać wolę dziewczyny. Mógł źle zinterpretować to, czego rzekomo dowiedział się o jej rodzicach. Mógł, dzięki Mocy, zaszczepić jej błędne wspomnienia (czemu nie? Moc w dwóch ostatnich Epizodach Gwiezdnej Sagi traktowana jest jak deus ex machina jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Prawdopodobnie nie istnieją już skróty fabularne tak wielkie, by nie dało ich się wytłumaczyć interwencją Mocy) by łatwiej nią manipulować. A nawet jeśli tak nie było – to sytuacja mogła być przecież daleko bardziej złożona. Rey w momencie, gdy porzucili ją rodzice, była małą dziewczynką, która prawdopodobnie nie była w stanie ogarnąć całego kontekstu tej (przerażającej dla dziecka) sytuacji i możliwe, że za rzekomym porzuceniem kryło się coś więcej. Porzucenie dziecka prawie nigdy nie jest łatwą i prostą sytuacją nawet dla najbardziej zdemoralizowanych rodziców. 

Przeszłość jest ważna – nawet jeśli banalna przeszłość. Wszyscy skądś pochodzimy, od najmłodszych lat jesteśmy kształtowani przez warunki, w jakich dorastamy, relacje, jakie zawiązujemy z innymi ludźmi, przez to, jak traktuje nas otoczenie i jakie daje nam okazje do rozwoju – to, skąd pochodzimy w ogromnej mierze determinuje to, dokąd zmierzamy i jaką ścieżką to robimy. W Mrocznym Widmie poświęcono wiele czasu na to, by pokazać, jak dorastał Anakin, jakie miał relacje z matką, swoim właścicielem, rówieśnikami i C3PO. Luke został nam nakreślony w bardzo precyzyjny (choć nieco pospieszny) sposób. Dowiadujemy się, jakie ma aspiracje i marzenia, jakie ma relacje z wujostwem oraz Benem. Jego prowincjonalność tłumaczy nam naiwność i prostoduszność tej postaci, jego chęć wyrwania się z ojczystej planety ujawnia duszę marzyciela. Jego skomplikowane dziedzictwo dostarcza postaci nowej głębi. Żaden z nich nie jest jakąś wybitnie dobrze skonstruowaną postacią, ale obaj są dostatecznie dobrze umocowani w swojej przeszłości, by ich zachowania w miarę logicznie wynikały z wcześniejszych doświadczeń. Rozumieliśmy decyzje przez nich podejmowane, ponieważ widzieliśmy, jakie decyzje podejmowali wcześniej, wydarzenia, które ich ukształtowały i środowisko, w którym dorastali. 

Rey to odebrano. J.J. Abrams w The Force Awakens potraktował przeszłość dziewczyny jako kompletnie otwartą kwestię, jedynie zasiewając ziarna nieskonkretyzowanych aluzji. Rian Johnson sprawę przeszłości Rey zmienił w efektowną subwersję archetypu mesjasza… i nic więcej. Żaden z nich nie eksplorował tego tematu. Brak przemyślenia tego tematu i budowanie historii postaci ad hoc powoduje oczywiste niespójności. Rey została porzucona przez rodziców – więc dlaczego, jako dorosła osoba, jest ufna, towarzyska i tak łatwo nawiązuje relacje z innymi? Czy w jej życiu pojawiła się jakaś rodzicielska figura, która wykształciła w niej poczucie moralności i umiejętność nawiązywania więzi społecznych? Nie wiemy. Jakie relacje miała ze społecznością Jakku? Mieszkała w odosobnieniu, z daleka od ludzkich skupisk, więc prawdopodobnie niezbyt zażyłe. A jednak nie jest dzikuską – wydaje się doskonale zintegrowana społecznie i nie ma problemów w kontaktach z innymi. Co sprawiło, że uniknęła losu pustelniczki? Nie wiemy. Nikt nie zadbał o to, by nam to wyjaśnić. 

Wydaje mi się, że to właśnie jest przyczyną, dla której tyle osób posądza Rey o bycie Mary Sue – nie chodzi o to, że postać ma zbyt wiele zalet i zbyt mało wad, tylko o to, że jej postać jest tak słabo skontekstualizowana, iż nie jesteśmy w stanie jej do końca zrozumieć. Nie znamy drogi, jaką przeszła – nie tak naprawdę. Po dwóch filmach, w których jest centralną postacią jej przeszłość nadal pozostaje na poziomie predefiniowanej postaci z gry komputerowej – nie tyle pełnowymiarowej bohaterki, co narracyjnego naczynia, które odbiorca wypełnia własną osobowością. Nie zawsze musi to być problemem – i nie byłoby nim to w przypadku Rey, gdyby Johnson nie zagrał kartą pod tytułem „Nawet ktoś nieistotny może zmienić wszystko”. Bo „nieistotny” nie oznacza „anonimowy”. Nieistotni ludzie również mają swoją przeszłość, skądś się wywodzą. To, że ich historie nie są historiami mesjaszy, arystokratów czy zaginionych książąt nie sprawia, że są mniej interesujące, mniej istotne, mniej angażujące emocjonalnie. 

Dlatego, choć doceniam dekonstrukcję gwiezdnowojennych schematów, której podjął się Rian Johnson, nie jestem w stanie napisać, że odniósł on na tym polu całkowity sukces. Historia The Last Jedi to nadal w całości opowieść Skywalkerów – na ich problemach i dylematach scentrowana jest historia, ich błędy i porażki kształtują obraz historii, ich osobiste, indywidualne historie służą napędzaniu fabuły. Rey od dwóch filmów uwięziona pozostaje w cudzej narracji – jej własna traktowana jest po macoszemu. Jeśli trzecia odsłona najnowszej trylogii będzie kontynuowała rewizjonistyczne aspiracje The Last Jedi, nie wyobrażam sobie, by skupiała się na czymkolwiek innym, niż silne, wyraziste ukontekstowienie przeszłości Rey. W przeciwnym wypadku cały ten rewizjonizm okaże się, w najlepszym przypadku, niedopieczoną pomyłką. A szkoda by było. 

niedziela, 22 maja 2016

Przebudzenie Mocy

fragment grafiki autorstwa Justina Currie, całość tutaj. 
Nienawidzę tego. Nienawidzę tłumaczenia się z posiadania niepopularnej opinii na jakiś temat w obawie przed histeryczną reakcją większości mającej skrajnie odmienne od mojego zdanie. Jeśli sprawa tyczy się jakiegoś niszowego zjawiska czy utworu, nie jest jeszcze tak źle - publicznie uznając serial animowany Histeria! zrażę do siebie jego fanów… wszystkich czterech. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku dzieł posiadających bezkresne rzesze fanów i fanek. Albo w przypadku mniejszych fandomów, ale za to bardzo (może nawet za bardzo) zaangażowanych. W tego typu sytuacjach zwyczajne nielubienie czegoś uznawanego za arcydzieło - albo przeciwnie, uznawanie za udane czegoś, czego szeroko pojęty fandom nienawidzi. Trochę to rozumiem, bo posiadanie emocjonalnego stosunku do jakiejś sprawy - nieważne czy chodzi tu o legalizację związków jednopłciowych, Final Fantasy VII czy wyższość świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą - często skutkuje równie emocjonalną, konfrontacyjną postawą w zetknięciu z opinią przeciwną do posiadanej. 

Tak, będę krytykował Star Wars: The Force Awakens i jeśli ktoś ma z tym problem, to proszę, by zachował to dla siebie. Nie chcę przez to powiedzieć, że uciekam przed polemiką - po prostu lojalnie ostrzegam, że jeśli ograniczać się będzie ona do inwektyw pod moim adresem, to jej nie podejmę, a komentarz wyleci z hukiem. Fandom Star Wars słynie z bardzo zajadłych zachowań, a dyskusje z nim nierzadko przebiegają w bardzo brutalny sposób - w przeszłości niejednokrotnie doświadczyłem tego na własnej skórze i po prostu nie mam ochoty na więcej. Spierajcie się z moją percepcją filmu, wysuwajcie własne interpretacje, kontrargumentujcie - to jest fajne, bo ma wartość merytoryczną i poznawczą. Ale jeśli ktoś ma zamiar ograniczyć się do agresywnego fandomowego terytorializmu, to niech się nawet nie wysila, bo z miejsca dostanie bana. Mój stosunek do Star Wars mogę opisać jako doskonałą obojętność. Nie jestem fanem Gwiezdnej Sagi, więc poziom mojego emocjonalnego zaangażowania jest przyzerowy. Ale nie jest też tak, że uznaję Gwiezdne Wojny za nędzną serię - przeciwnie, na ogół znakomicie bawię się oglądając kolejne filmy, po prostu nie mam parcia na zapoznawanie się z rozszerzonym uniwersum czy wertowanie Wookiepedii w każdej wolnej chwili. Nie oglądam seriali animowanych, nie czytam książek, a wydawane przez Egmont komiksy regularnie kupuję w zasadzie tylko dlatego, że są bardzo tanie i bardzo łatwo dostępne, a czyta się je na ogół przyjemnie (choć z głowy wylatują natychmiast po zakończeniu lektury). Do The Force Awakens podchodziłem zatem bez jakichkolwiek oczekiwań poza chęcią obejrzenia przyjemnej space fantasy. 

I się rozczarowałem, bo dostałem bardzo ordynarny autoplagiat klasycznej trylogii Star Wars z podmienionymi bohaterami, wydarzeniami i scenografią (a i to tylko w niektórych przypadkach). Oczywiście, rozumiem co stało za takim, a nie innym zabiegiem - zatarcie złego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie stara trylogia (części I-III), która dla wielu fanów okazała się sporym zawodem, między innymi z powodu zbyt dalekiego odejścia od pierwowzoru. J.J. Abrams musiał więc już na samym początku mocno podkreślić, że tworzone przez niego filmu będą powrotem do korzeni, odtwarzając klimat, który sprawił że klasyczna trylogia Star Wars stała się tak popularna. To ma sens. A raczej - miałoby, gdyby nie fakt, że przesadzono w drugą stronę. The Force Awakens wygląda raczej jak remake klasycznej trylogii, niż kolejny rozdział sagi. Podejrzewam, że jedynym powodem dla którego TFA nie został rebootem całej marki jest fakt, iż postacie Lei, Hana i Luka’a są zbyt ikoniczne, by można było przeprowadzić taki proces bez towarzyszącej mu fali krytyki, która negatywnie wpłynęłaby na odbiór nowych filmów. 

Najmocniej uderzyło mnie to już przy napisach początkowych streszczających wydarzenia, jakie rozegrały się pomiędzy Return of the Jedi, a The Force Awakens. Cały progres fabularny zostaje momentalnie wyrzucony na śmietnik, scenarzyści wciskają przycisk „Reset” i ponownie zostajemy wrzuceni w konflikt Imperium z Rebeliantami. Wszystko, co głównym bohaterom klasycznej trylogii udało się osiągnąć okazuje się w dłuższej perspektywie bez znaczenia. Zniesmaczyło mnie to mocno i już na wstępie negatywnie nastawiło do filmu. Oczywiście czytałem recenzje i znałem materiały promocyjne na tyle, by wiedzieć, czego się spodziewać, ale mimo wszytko był to dla mnie dosyć dotkliwy cios. Jasne, trylogia prequeli miała swoje problemy - nieszczęsne midichloriany, problemy z utrzymaniem odpowiedniej kompozycji fabularnej, drewniane aktorstwo - ale przynajmniej próbowała czegoś nowego. Pokazywała rzeczy, których w klasycznej trylogii nie mieliśmy okazji zobaczyć, jak choćby funkcjonowanie zakonu Jedi czy głębsze wejrzenie w politykę i mitologię świata przedstawionego. W TFA praktycznie tego nie ma, jest ciąg następujących po sobie scen akcji lecących punkt po punkcie według scenariusza opracowanego na zasadzie kopiuj-wklej. Oczywiście wedle Świętego Prawa Sequela wszystko musi być większe - lokalny ekwiwalent Gwiazdy Śmierci dostał nawet przestrzenną prezentację pokazującą, ile razy większy jest od swojej poprzedniczki. 

Najbardziej przeszkadza mi fakt, że zawiązywanie się relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami przeprowadzane są tak pospiesznie. Finn i Poe ufają sobie całkowicie i bezwarunkowo dosłownie kilkadziesiąt sekund po pierwszej rozmowie. Rey zaufała Finnowi po niewiele dłuższym czasie. Han zaproponował Rey stanowisko drugiego pilota po… ośmiu minutach znajomości? I tak dalej, i tak dalej aż do finału, w którym Leia przytula Rey widząc ją pierwszy raz na oczy. Wiem, że istnieją mniej lub bardziej przekonujące wytłumaczenia dla każdej z tych relacji, ale przez takie potraktowanie sprawy momentami bardzo ciężko było mi uwierzyć w to ich wzajemne oddanie. Cierpią też na tym sylwetki charakterologiczne postaci. Na szczęście w obsadzie przeważali bardzo utalentowani aktorzy, którzy potrafili mimiką i ekspresją dograć pewne rzeczy niezawarte w scenariuszu (albo zawarte bardzo niebezpośrednio), dzięki czemu wyszło sympatycznie i przekonująco… do momentu, w którym nie zacznie się głębiej wnikać w niuanse. Kolejnym dużym problemem jest fakt, że film pozostawia widzów ze zbyt wieloma pytaniami i zbyt niewielką ilością odpowiedzi. Wiem, że The Force Awakens jest dzieckiem kultury serialu i stanowi nie tyle pełnoprawny film, co wstęp do dłuższej opowieści… ale to trochę nie tędy droga. Nawet filmy Marvela - modelowy przykład kultury serialu obecnej na srebrnym ekranie - zawsze dbają, by być spójnymi, zamkniętymi opowieściami o czytelnym kontekście i satysfakcjonującej konkluzji. Nowy film Star Wars taką opowieścią w żadnym wypadku nie jest, co gorsza - niespecjalnie dobrze wchodzi mu bycie wstępem do takowej. Kim jest i skąd wziął się Snoke? O co chodzi z zakonem Ren? Jaka jest geneza Najwyższego Porządku? Mnóstwo rzeczy jest jedynie lekko zasugerowanych albo otwarcie zatajonych, a finał filmu nie przynosi odpowiedzi na żadną z nich, co skutkuje jedynie konfuzją i brakiem satysfakcji po zakończeniu seansu. Przynajmniej ja nie byłem usatysfakcjonowany. 

Pomówmy o postaci Rey, bo to z kolei ciekawy przypadek. Wiem, że określenie tej bohaterki mianem Mary Sue jest równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Nie uważam by Rey była Mary Sue… mimo wszystko jednak bardzo ryzykownie balansuje na krawędzi bycia przegiętą postacią. To, że potrafi radzić sobie z elektroniką i nieźle idzie jej w walce jest jak najbardziej logiczne, bo biorąc uwagę na jej sposób na życie jest to jak najbardziej usprawiedliwione. Zdziwienie może za to budzić jej natychmiastowe przyswojenie sobie umiejętności obsługi broni palnej - w jednej chwili nie umie obsługiwać blastera, a w drugiej sadzi jeden celny strzał za drugim. Umiejętność walki mieczem świetlnym też jest mocno naciągana, bo z poprzednich filmów doskonale wiemy, że ta broń jest po prostu zbyt niebezpieczna dla niedoświadczonego użytkownika. W A New Hope nim Luke stanął do pierwszej w swoim życiu walki z Vaderem miał za sobą bardzo podstawowy trening, co pokazała nam scena z kulą treningową na pokładzie Sokoła Milenium. Rey takiego treningu nie przeszła, a mimo to jest w stanie nawiązać stosunkowo wyrównaną walkę z Benem. Wiem, że to czepianie się, ale Rey w tym filmie naprawdę robi prawie wszystko - pilotuje Sokoła, walczy mieczem świetlnym, kasuje szturmowców z blastera, obchodzi systemy bezpieczeństwa, używa technik manipulacyjnych kilka minut po tym, jak tylko odkrywa w sobie umiejętność posługiwania się Mocą… trochę martwię się, czy tej bohaterki w kolejnych filmach nie dopadnie syndrom Neo z Matrixa, który pod koniec swojego pierwszego filmu stał się tak absurdalnie potężny, że jedynym sposobem na utrzymanie dramaturgii było eliminowanie go z pola walki. Spodobał mi się natomiast Kylo, bo to postać bardzo fajnie skonstruowana i stanowiąca interesujące odwrócenie schematu - zamiast bohatera pozytywnego kuszonego przez siły zła mamy do czynienia z postacią negatywną zmagającą się z zakusami Jasnej Strony. Absolutnie przepiękna, na poły symboliczna (ta gra światłem!) scena ostatniej rozmowy Bena z Hanem świetnie obrazuje dylemat głównego antagonisty filmu. 

W ogóle wiele można temu filmowi zarzucić, ale nie to, że jest brzydki. Pozytywne wrażenie budzi wykorzystywanie praktycznych efektów specjalnych, dzięki którym The Force Awakens wygląda trochę inaczej, niż większość współczesnych filmów science-fiction. Sceny wygenerowane komputerowo również prezentują się znakomicie. Na poziomie koncepcyjnym film wiernie trzyma się estetyki klasycznej Trylogii. Właściwie jedynym zarzutem, jaki mam do oprawy audiowizualnej filmu jest scena ucieczki z Jakku, a konkretniej sposób, w jaki wyreżyserowany został pościg. Odnoszę wrażenie, że w niektórych momentach montaż jest nieco zbyt rwany, a praca kamery nie do końca pozwala cieszyć się dynamicznym pościgiem za Sokołem Milenium. 

Podsumowując… to był umiarkowanie przyjemny film. Nie mam zamiaru nikomu wmawiać, że The Force Awakens to jakaś porażająca katastrofa, bo tak oczywiście nie jest - z tego co wiem, fani Gwiezdnych Wojen na ogół bawili się na nim bardzo dobrze. Dla mnie osobiście ordynarna wtórność i miałkość relacji między bohaterami zabiła większość przyjemności płynącej z seansu. Osobiście nie znalazłem w tym filmie tego, co przynosi mi przyjemność płynącą z obcowania z kulturą popularną, ale - jak zawsze - macie pełne prawo się ze mną nie zgadzać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...