Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ttdkn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ttdkn. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 września 2012

Na lewo od Xaviera

http://desmond.imageshack.us/Himg513/scaled.php?server=513&filename=astonishingxmen51cover.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Dustina Weavera, całość tutaj.

Trochę ponad rok temu przez blogi TTDKN-u przetoczyła się nieco ekstrawagancka polemika dotycząca domniemanej prawicowości komiksowych superbohaterów. Dyskusję przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem, odnotowując sobie niektóre rzeczy, do poruszenia w ewentualnej własnej notce na ten temat. Notka, koniec końców, nie powstała, ale podczas ostatniej lektury komiksu Astonishing X-Men: Gifted (wydanego w naszym kraju aż dwa razy w relatywnie niedługim odstępie czasu – raz przez Muchę, drugi raz przez Hachette, w o wiele przystępniejszej cenie) po której naszła mnie pewna refleksja – o ile w większości zgadzam się z opiniami TTDKN-owskich dyskutantów co do prawicowego smrodku* unoszącego się wokół konceptu superbohaterstwa (z zastrzeżeniem, że komiksowa mitologia nie była raczej świadomie kreowana pod wpływem prawicowej ideologii, po prostu jakoś „samo tak wyszło”), o tyle dyskutantom umknęła pewna, bardzo duża i bardzo znacząca grupa superbohaterów, która została ufundowana na tak wyraźnie lewicowym podłożu, że aż dziw, że nikt z TTDKN tego nie wyłapał (przynajmniej ja tego nie zauważyłem).

Mutanci, oczywiście. Cała koncepcja homo superior od samego zarania swojego istnienia egzystowała jako uproszczone, popkulturowe studium mniejszości społecznej (w tym wypadku – gatunkowej) i jej interakcji z „normalną” większością. Początkowo ta metafora tyczyła się przede wszystkim mniejszości etnicznych, z biegiem czasu coraz bliżej było X-Manom do mniejszości seksualnych. Nieprzypadkowo pierwszy gejowski ślub superbohaterów Marvela pokazany był pięćdziesiątym pierwszym numerze Astoshining X-Men. W ogóle, im dłużej o tym myślę, tym więcej znajduję analogii – choćby wrogowie X-Manów to między innymi republikańscy politycy (senator Robert Kelly, wedle słów Chrisa Claremonta, wzorowany na postaci Josepha McCarthy’ego) i ekstremistyczne grupy religijne (Purifiers) czyli główni oponenci środowisk LGBT w naszej rzeczywistości. Ale wróćmy do lewicowości.

Głównymi zarzutami pod adresem „prawicowych” superbohaterów są ich jednostkowość, załatwianie problemów społecznych (czyli na ogół przestępczości) w sposób często sprzeczny z obowiązującym prawem, leczenie objawów zamiast przyczyn choroby społecznej jaką są przestępstwa, etc. Społeczność mutantów jest w dużej części tych cech pozbawiona. Umyślnie piszę „społeczność” bo sami X-Men są już niestety grupą po trosze tego samego sortu, co Avengers czy inni Defenders – co chwila wdają się w bójki z kosmitami, ignorując fakt, że istnieje rządowa organizacja, która, przynajmniej w teorii, powinna być za to odpowiedzialna. Sama społeczność jednak jest bardzo silnym punktem programu. Będący – przynajmniej przez większość czasu – jej rzecznikiem Charles Xavier wyznaję ideę pokojowego współistnienia dwóch gatunków ludzkich w duchu wzajemnej tolerancji i poszanowania, walcząc z takimi konserwatystami jak Kelly czy Magneto (który jest tym samym wektorem, co Kelly, tylko o przeciwnym zwrocie).

Ciekawą sprawą jest też fakt, że w przepastnych szeregach X-Men (plus grupy satelickie) przewija się bardzo dużo postaci wywodzących się z klas robotniczych i środowisk o niskim statusie społecznym. Wielu tam emigrantów (Nightcrawler, Colossus), osób o wątpliwej reputacji (Wolverine, Gambit), zreformowanych przestępców (Emma Frost). To nie Avengers, będący w istocie elitarnym klubem zblazowanych multimilionerów, wojskowych i naukowców, do którego wstęp mają jedynie zaproszeni. Ci sami Avengers, dla których walka z szeroko pojętym złem jest środkiem do zaspokojenia egoistycznych w sumie potrzeb uspokojenia sumienia albo zwyczajnie dobrą zabawą. Batman od pół wieku oczyszcza Gotham z przestępców, ci wciąż się jednak tam lęgną – a Bruce Wayne przez pięćdziesiąt lat nie zadał sobie pytania, dlaczego mimo jego wysiłków jego walka z przestępczością nie przynosi wymiernych rezultatów? Kołek do zawieszenia niewiary łamie się z trzaskiem, gdy to sobie uświadomimy.

X-Men jako grupa superbohaterów test taką raczej bojową Paradą Równości, która wysyła do społeczeństwa czytelny przekaz – „patrzcie, nie jesteśmy tacy źli, bronimy was przed inwazjami z kosmosu i szalonymi superłotrami”, w ten sposób starając się zmienić świadomość społeczną. Nie jest to zresztą jedyny przejaw chęci przełamania bariery stereotypów. Mutanci pracują u podstaw, na przykład urządzając pokojowe demonstracje. Jak możemy przeczytać w streszczeniu komiksu Dark Avengers/Uncanny X-Men: Utopia zamieszczonym na stronie polskich fanów Marvela.

Market Street, San Francisco. Marsz przeciwników mutantów zorganizowany przez Simona Traska i jego Humanity Now!, który rozpoczął swoją wędrówkę od Sacramento, dociera wreszcie do swojego celu. Na drodze do ratusza staje im grupa zwolenników homo superior, wśród których jest kilkoro X-Men. Beast mówi, że podobnie jak Trask, oni również mają prawo do zgromadzeń i będą musieli ich ominąć w drodze do ratusza. Kiedy ludzie Simona zaczynają obrzucać mutantów wyzwiskami, ten prosi ich, aby się uspokoili. Nagle do akcji wkraczają Hellion, Pixie, Rockslide i Glob Herman, którzy zachowują się wrogo wobec demonstrantów. Trask udaje panikę, krzyczy, że to zmowa i X-Men otoczyli jego ludzi, po czym zaczyna się bójka między dwoma grupami. Beast próbuje uspokoić przeciwników, ale jego słowa nie przynoszą efektu. Hank zauważa, że Pixie została uderzona butelką i rusza jej na pomoc, ale zostaje obezwładniony przez wezwanych na miejsce zdarzeń policjantów. Ci wkrótce radzą sobie z powstrzymaniem bitwy, która się kończy, gdy bijący Traska Hellion zostaje pokonany przez stróżów prawa.

Gdyby lekko przeredagować ten tekst, brzmiałby on niczym relacja z Kolorowej Niepodległej. Swoją drogą, zastanawiam się, czy zabetonowani konserwatyści naprawdę patrzą na mniejszości seksualne i etniczne jak komiksowi antymutanci na homo superior. Czy dla nich ktoś taki to przerażająca, niepojęta istota, która może wysadzić się w autobusie albo naświetlić niewinne dziecko promieniami pedalstwa? Oczywiście, mutanci jako mniejszości społeczne to metafora w najlepszym razie kaleka, bo mutanci istotnie są potencjalnym zagrożeniem, a nie – jak w przypadku emigrantów czy homoseksualistów – w dużej mierze urojonym. ale cóż – takie prawidła kultury popularnej. Czasem spójność analogii ustępuje efekaciarstwu.

_____________
*wiem, że w tym momencie sam kręcę na siebie bata, ale ja naprawdę nie mam w tym tygodniu innego pomysłu na notkę. Z tej też nie jestem specjalnie zadowolony, bo tylko liznąłem temat, ale...

niedziela, 26 sierpnia 2012

Zapolemizuj z brodaczem

http://desmond.imageshack.us/Himg641/scaled.php?server=641&filename=sdccyearofthewriterbyjd.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Julie Dillon, całość tutaj.

Ostatnio nie czytam w ogóle polskiej literatury fantastycznej. Z wielu względów. Dlatego, że to najczęściej bardzo zła literatura (nie tylko w sensie bad, ale też czasem wręcz evil i zdecydowanie zbyt często po prostu so wrong) zaś wyłapywanie nielicznych pereł ze strumienia kozich bobków nie jest, moim przynajmniej zdaniem, grą wartą ryzyka zapaskudzenia sobie rąk. Poza tym – patologicznie komercyjna sytuacja, jaką wywołała hegemonia Fabryki Słów oraz gloryfikacja powieści dramatycznie wręcz słabych. Na jednej z analizatorni (dla nieoblatanych w tych sprawach – chodzi o blogi, których autorzy lub autorki poddają analizom publikowane w Internecie przejawy radosnej twórczości wszelakiej, w szczególności fanfikowej) opublikowano niedawno długi tekst rozkładający na części pierwsze (i, przy okazji, na łopatki) pierwszy tom cyklu Achaja pióra Andrzeja Ziemiańskiego, w pełni ukazujący ogrom głupot i absurdów zawartych w tej, tak powszechnie zachwalanej, powieści. Achai nigdy nie czytałem (wyjąwszy niewielkie fragmenty publikowane w jednym, upadniętym już, piśmie fantastycznym) i to chyba bardzo dobrze. Tekst, choć długi, polecam – gwoli ostrzeżenia i śmiechawki. Zazwyczaj nie popieram działalności rozmaitych analizatorni (bo – powiedzmy sobie szczerze – jechanie po internetowej twórczości domorosłych pisarzy w wieku gimnazjalno-licealnym to po prostu kopanie leżącego), ale w tym przypadku była ona w stu procentach słuszna. Z niemałą trwogą dołączam Achaję do książek, które powinny, wzorem wyrobów tytoniowych, być opatrzone stosownym ostrzeżeniem: „Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ostrzega – czytanie tej książki może prowadzić do śmierci szarych komórek i ogólnego zidiocenia”.

Innym powodem, dla którego po polską fantastykę sięgam rzadko i z oporami jest typowa dla niej zaściankowość, mizoginizm, homofobia, ciasnota umysłowa i idiotycznie pojmowany patriotyzm tej najbardziej znaczącej części autorów (red. Orliński, nawiązując do lemowskiego Kongresu Futurologicznego nazywa ich brodaczami). Jako iż przytoczone wyżej cechy są mi, oględnie mówiąc, wstrętne, zaś ogólny poziom twórczości „brodaczy” nie motywuje do użerania się z bucowatymi autorami, najczęściej po prostu olewam rodzimy rynek literatury fantastycznej. Myślę, że gdyby zaczepić przeciętnego konwentowicza na Polconie i zadać mu pytanie „Jakich możesz wymienić najpopularniejszych obecnie polskich pisarzy fantastycznych?” to w przytłaczającej większości przypadków podałby nazwiska „brodaczy” właśnie. Daruję sobie przytaczanie tu konkretnych przykładów, każdy mniej więcej wie, o kogo chodzi, bo nasi rodzimi trubadurzy (czy też raczej – błędni rycerze) nieraz prezentowali wachlarz swoich poglądów, czy to przemycając odautorskie przemyślenia do swoich dzieł, czy to pisząc sążniste felietony do któregoś z magazynów parających się fantastyką, czy to osiadając na jakimś forum internetowym, gdzie, otoczeni wianuszkiem domorosłych pisarzy i fanów spijających słowa z ich ust, podbudowują sobie własne ego. Dodajmy do tego jeszcze kilometry żenująco słabej fantastyki kompensacyjnej (a jest to odmiana, która żenadę niejako ma wpisaną w definicję, jak disco polo) i… już mi się nie chce ciągnąć tej wyliczanki. Podsumowując – cały mikroklimat tego środowiska wybitnie nie służy mojemu zdrowiu, toteż preferuję raczej zagraniczne terytoria. Jest jeszcze jedna rzecz, która niebywale irytuje mnie w przypadku polskich autorów fantastycznych. Tą rzeczą jest wybitnie cienka skóra autorów, którzy lubią wdawać się w polemiki z recenzentami krytykującymi ich książki. A to już jest głupota czystej wody.

Ostatni tego typu przypadek odbił się głęboką czkawką na sympatycznym skądinąd portalu esensja.pl. Poszło o recenzję autorstwa Beatrycze Nowickiej debiutanckiego zbiorku opowiadań Zima mej duszy autorstwa Marcina Pągowskiego. Szybki gugiel mówi o tej książce więcej, niż recenzja Nowickiej, ale – napiszmy to sobie szczerze – chyba nikt nie czyta recenzji Nowickiej po to, by dowiedzieć się czegoś o recenzowanej pozycji, bo Beatrycze Nowickiej bliżej jest jednak do przywoływanych już analizatorni (które bardzo często popadają w grzech nadmiernego czepialstwa, byleby tylko wyzłośliwić się w możliwie najbardziej prześmiewczy sposób), niż do tradycyjnej formy krytyki. Może to niektórych denerwować, ja od czasu do czasu śledzę krytyczne dokonania autorki – gwoli rozbawienia i zdrożnej rozrywki.

Tym razem jednak trafiła kosa na kamień. Przeczytawszy prześmiewczą recenzję Nowickiej autor nie wytrzymał i napisał przeraźliwie długą polemikę, która z jakiegoś powodu* wylądowała na Esensji. Polemika w zamierzeniu miała zapewne pełnić rolę sprostowania pewnych nieścisłości zawartych w kontrowersyjnej recenzji, w praktyce zmieniła się jednak w festiwal niskich lotów złośliwości pod adresem Nowickiej przeplatanych z mało odkrywczymi dygresjami odnośnie powtarzalności motywów w literaturze fantasy. Wiedziony szczerym oburzeniem Pągowski przeoczył fakt, że tym tekstem wyświadczył sobie niedźwiedzią przysługę – jak zresztą każdy autor, który stara się polemizować z krytykami. Personalny atak na recenzentkę i charakterystyczne dla debiutantów przeświadczenie o własnej nieomylności sprawiły, że repeta autora bardziej, niż intelektualny dialog twórcy z krytykiem przypomina internetową pyskówkę. A to szkodzi samej książce, której autor, własną osobą, robi piękną antyreklamę na jednym z najstarszych i najbardziej znanych portali fantastycznych w naszym kraju. Szczególnie, że gra tak naprawdę nie jest warta świeczki – patrząc po opublikowanych w sieci fragmentach Zimy mej duszy (swoją drogą – czyż można wymyślić bardziej pretensjonalny tytuł?) książka okazuje się po prostu kolejną pulpową fantasy w klasycznym, jak ja to określam, standardzie fabrycznym. To po prostu kolejny mało ambitny komiks bez obrazków pokroju inkwizytorskiego cyklu Piekary czy Achai Ziemiańskiego. Nie wiem, jak z fabułą, ale językowo nie wybija się to ponad fabryczną średnią. Dialogi, zgodnie z recenzją Nowickiej, faktycznie rażą drętwością. Oczywiście, nie podejmuję się oceny książki po przeczytaniu dwóch króciutkich fragmentów opublikowanych na stronie wydawcy, ale wątpię, by chciało mi się przeczytać całość. Nie dlatego, że jest jakoś spektakularnie grafomańska – bo nie jest. Po prostu inni robią to lepiej, sprawniej, z większym wyczuciem.

Autor wdający się w dyskusję z recenzją – choćby i kłamliwą, nieudolnie napisaną i pełną przekłamań – stoi na z góry przegranej pozycji, bo wygląda to tak, jakby się usprawiedliwiał. A skoro się usprawiedliwia, to ma sobie coś do zarzucenia, ergo – coś w tej recenzji musi być. Albo jeszcze gorzej – prezentuje postawę typu „Nie, nie, zupełnie nie o to mi chodziło. Zaraz wytłumaczę ci, co miałem na myśli, a wtedy zrozumiesz i na pewno zmienisz zdanie”. Ewentualnie zachowuje się jak Pągowski w wyżej opisanym przypadku i ostatecznie zraża do siebie ewentualnych czytelników, którym autor mówi, coś takiego: „Jeśli ktoś zarzuca mi drętwe dialogi czy złą kreację postaci, cóż, to jest jego problem. Jednym się podobają, innym nie. Takie życie.” Otóż nie, panie Pągowski. Pozwolę tu sobie udzielić panu przyjacielskiej rady – to jest pański problem, bo pisze pan pulpowe fantasy, które ma za zadanie przede wszystkim się sprzedać, więc musi się podobać odpowiednio dużej liczbie odbiorców. A jeśli wydaje się panu, że pisze pan wzniosłą literaturę dla wybranych, która przełamie granice gatunku i na stałe zapisze się w świadomości czytelników, to ma pan rację – wydaje się panu. Skąd to wiem, skoro nie czytałem pańskiej książki? Z prostego faktu, iż wydała ją Fabryka Słów, która nigdy nie splamiłaby się wydaniem czegokolwiek, co wybija się ponad tę casualową przeciętność. I dlatego – to dalsza część mojej przyjacielskiej porady – warto czasem włożyć dumę do kieszeni, wyłapać najbardziej merytoryczne uwagi i wciągnąć je na listę rzeczy do dopracowania w następnej książce.

Takie życie.

______________
*czymś trzeba sobie nabić klikalność.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Don't be a zombie!

http://desmond.imageshack.us/Himg688/scaled.php?server=688&filename=7e2a272c2d15b43f2893330.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Dirka Erika Schulza, całość tutaj.

Voodoopunk – powstała w latach sześćdziesiątych XX wieku subkultura, która szerszą popularność zdobyła na początku XXI wieku. Jej założenia ideowe można streścić w haśle „Don’t be a zombie!” będącym odwołaniem się do analogii zombie jako człowieka biernego wobec otaczającej go rzeczywistości, pozbawionego indywidualizmu i nastawionego tylko i wyłącznie na zaspokajanie podstawowych potrzeb. Podobnie jak religia voodoo, która zainspirowała ów nurt, voodoopunk jest syntezą elementów zaczerpniętych z innych subkultur m.in. punk, anarchizm, New Age, a także jazzu, reggae i tak zwanej muzyki świata. Mimo oczywistych konotacji z wywodzącą się z Haiti religią, większość voodoopunków odrzuca wszelkie religie na rzecz agnostycyzmu, rzadziej – ateizmu. Znakiem rozpoznawczym przedstawicieli tej subkultury są ekstrawaganckie ubiory w mniejszym lub większym stopniu nawiązujące do sposobu ubierania się jazzmanów, kultury rdzennych mieszkańców Haiti oraz kultur Czarnej Afryki Niektórzy voodoopunkowcy mają też w zwyczaju malować twarze białą farbą, kreśląc na nich fantazyjne wzory, aczkolwiek robią to na ogół okazyjnie, np. na koncertach lub imprezach tematycznych. Jako, że wielu voodoopunkóLinkw interesuje się ogólnie rozumianą fantastyką, można spotkać ich na konwentach fantastycznych, gdzie bardzo często wchodzą w pozytywne interakcje z miłośnikami steampunku i dieselpunku, uznając swoją subkulturę za naturalną ewolucję tych gatunków.

Jeśli powyższy akapit wprawił kogoś w konfuzję, spieszę wyjaśnić, że wszystko to jest jednym wielkim fejkiem wymyślonym przeze mnie w ramach rozrywki intelektualnej. Żeby była ścisłość – nie ja wymyśliłem voodoopunk, powyższe oparłem w dużej mierze na meta-subkulturze bananowej młodzieży Nowego Albionu, na przestrzeni którego rozgrywa się fabuła steampunkowego musicalu The Dolls of the New Albion autorstwa Paula Shapery, która jest jedną z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie legalnie i za darmo można dorwać w Internecie. Summa summarum nie zdziwiłoby mnie, gdyby taka subkultura istotnie powstała – na świecie istnieje tyle przedziwnych subkultur, że voodoopunk raczej by się na ich tle nie wyróżniał. Idzie mi tu raczej o coś innego – o coś, o czym pisałem już na przestrzeni niniejszego bloga. Idzie mi o notkę, w której usiłowałem mimo wszystko wieść, że istnieje coś takiego, jak muzyka steampunkowa. Komcionauci byli, delikatnie pisząc, sceptyczni, jednak dokonany – co prawda, poniewczasie, ale przecież liczy się sam fakt – nie pozostawia cienia wątpliwości. Skoro powstają nawet całe musicale w konwencji steampunkowej… Steampunk jest subkulturą pełną gębą. Ma swoją muzykę, modę i nawet linię ideologiczną. I o tym będzie w dzisiejszej notce.

Jak wiadomo, kultura popularna zawsze była zwierciadłem, w którym mogła przejrzeć się rzeczywistość. Gatunek noir był odpowiedzią na niewesołe czasy amerykańskiego Wielkiego Kryzysu, popularny w space operach motyw obdarzonych kolektywną świadomością obcych w charakterze kosmicznego zagrożenia to oczywisty wyraz lęku przed Związkiem Radzieckim (do dziś zresztą świeżość tego motywu podtrzymują coraz bardziej ekspansywne Chiny). Cyberpunk to przemontowany futuryzm przepuszczony przez doświadczenia życiowe artystów lat 70-tych i 80-tych, którzy wiedzieli już doskonale, czym grozi niekontrolowany progres nauki przesiąkającej przez ludzkie życie. To właśnie cyberpunk był pierwszym fantastycznym nurtem popkulturowym, który w tak pełny sposób ewoluował w odrębną subkulturę ze wszystkimi jej elementami. Krótko pisząc – świat to cyfrowy ściek, na którym musimy jakoś się utrzymywać, inaczej przepadniemy z kretesem.

Wiele osób uważa steampunk za gatunek wyrosły z cyberpunka, choć sam przez długi czas nie bardzo mogłem pojąć, jak przerobić chmurę nanobotów na parowy kocioł i nazwać to ewolucją. Oczywiście to niezrozumienie wynikało z przyjęcia błędnej interpretacji słowa „ewolucja”. Podświadomie założyłem, że chodzi o – pisząc językiem Jacka Dukaja – wspinanie się po krzywej progresu. Tymczasem ideowe założenia steampunku są właśnie ewolucją tych cyberpunkowych. Cyberpunk sugerował bowiem bierne rozpuszczanie się w cyfrowym bagnie ludzkiej degrengolady, steampunk natomiast staje w rebelianckiej opozycji do takiego podejścia – zamiast zdehumanizowanej, obdarzonej własną świadomością maszyny, której złożoność przekracza granice pojmowania zwykłego człowieka mamy zębatkowo-przekładniowe porno. Mechanizm, który można rozłożyć na części pierwsze i złożyć ponownie. Maszyna, która jest zrozumiała, logiczna, opiera się bowiem na najprostszych zasadach. Nie stanowi więc zagrożenia, jakim jest sztuczna inteligencja czy nanoboty wędrujące ścieżkami naszych organizmów, równie dobrze mogące niszczyć komórki rakowe, jak i je tworzyć. Nie posunę się tu do stwierdzenia, że to technofobia zrodziła nurt steampunkowy, ale z całą pewnością coraz mniejszy stopień zrozumienia, jak właściwie działają otaczające nas przedmioty mógł w pewnym stopniu doprowadzić do popularyzacji parowej fantastyki. Oczywiście, jak każda, subkultura, tak i steampunk się dewaluuje – jakiś czas temu mrw zwrócił na to uwagę, że mało który miłośnik steampunku zdaje sobie sprawę, że obiekt jest, było, nie było, zainteresowań niesie za sobą jakąś ideologię. Czy czeka nas era spłaszczonych, strywializowanych subkultur, które ograniczać się będą do funkcji czysto dekoracyjnych?

Nie jest to pierwszy raz, gdy piszę notkę właściwie o niczym – i na dodatek muszę już kończyć. Widzicie, właśnie przyszły mi zamówione przez Sieć farbki do twarzy. Zastanawiam się też, ile może kosztować używany puzon…? I tak sobie myślę, że voodoopunk daje imponujące możliwości trollowania popularnych ostatnimi czasy Zombie Walków. Hmm… Mówcie mi Papa Legba.

niedziela, 15 stycznia 2012

Krzywa wypadkowa

fragment grafiki autorstwa Emmy Rios, całość tutaj.
Będzie ciężko. Do napisania tej notki zbierałem się już od bardzo długiego czasu – i wciąż nie jestem przekonany, czy przemyślałem temat na tyle, by móc swobodnie się w nim wypowiadać. Zaczęło się od gościnnego tekstu, jaki napisałem na potrzeby bloga Jawne Sny (IMHO najciekawszy blog okołogrowy w polskiej blogosferze) dotyczący najlepszej książki na świecie, a konkretniej – jej powinowactwa ze światkiem gier wideo. Pod tekstem wywiązała się całkiem sympatyczna dyskusja, w toku której pojawił się dylemat, który obiecałem tam rozwinąć w osobnej notce, co też, koniec końców, czynię.

W życiu każdego czytelnika/widza/gracza/słuchacza/odbiorcy kultury (nie tylko popularnej) może przyjść taki moment, w którym jego pupil – że zacytuję środowisko TTDKNowskie – puści się poręczy i odpali jakąś bzdurę, która kompromituje go w oczach fana. Pół biedy, gdy będzie to jednorazowy wybryk – gorzej, jeśli okaże się, że osoba, której twórczość szanujemy, czasem wręcz wielbimy, od zawsze głosi rzeczy kompletnie niezgodne naszym światopoglądem, a my nie mieliśmy o tym pojęcia, bo w swej ignorancji nie zapoznaliśmy się z linią poglądową naszego ulubieńca. Piję tu, rzecz jasna, do Orsona Scotta Carda, autora najlepszej książki na świecie, którego poglądy dotyczące spraw homoseksualizmu są, jakby to grzecznie ująć, niezbyt dla samych zainteresowanych przyjemne. Mnie ten temat z bardzo wielu względów szczególnie porusza, stąd homofobiczne akcje i wypowiedzi pisarza bolą podwójnie – a bywa, że i potrójnie. O dość niepoważnych poglądach Carda dowiedziałem się już po tym, jak nieodwołalnie zakochałem się w „Grze Endera”. I doznałem mindfucka – czy, widząc tak absurdalną postawę autora wobec istotnego dla mnie tematu mam z punktu odsądzić od czci i wiary jego dorobek twórczy?

Zanim (być może – błędnie) odpowiem na to pytanie, kolejna opowieść. Tym razem nieco wstydliwa, dlatego co bardziej pruderyjnych czytelników prosiłbym o czytanie z zamkniętym przynajmniej jednym okiem. Otóż kiedyś byłem miłośnikiem twórczości Andrzeja Pilipiuka. Ze wszystkich błędów mojej młodości ten plasuje się na bardzo wysokiej pozycji – na mojej półce wciąż stoją zaczytane do granic możliwości „wędrowycze”, których widok nieodmiennie budzie we mnie uczucie zażenowania. Z wątpliwych rozkoszy śledzenia przygód wojsławickiego egzorcysty zrezygnowałem mniej więcej w czasie, gdy zapuściłem włosy, zrezygnowałem z muzyki reggae na rzecz rocka progresywnego (plus przyległości), pogodziłem się z własnym ateizmem i zacząłem odróżniać lewicę od prawicy. Wtedy właśnie wybiłem sobie zęby o poglądy polityczne Pilipiuka, co, jak mniemam, zapoczątkowało proces obrzydzania jego twórczości w moich oczach. To było tak, jakby z oczu spadły mi łuski i okazało się, że cesarz jest nagi, jeno w gumofilcach wzutych na nogi. Nie wiem, czy to z powodu poznania poglądów autora czy po prostu dorosłem i zorientowałem się, że pilipiukowa twórczość to literacki odpowiednik waty cukrowej – fakt, że „wędrowycze” z mojej półki kurzą się już od paru długich lat.

To jest w ogóle fascynujący temat. Jest mnóstwo artystów – głównie pisarzy – którzy mierzą mnie w większym lub mniejszym stopniu, jednak jestem w stanie czerpać przyjemność z ich dorobku twórczego. Sapkowski (rasistowskie wypowiedzi, brak szacunku dla czytelników), Dukaj (niebezpieczne odjazdy w niektórych wypowiedziach), Lyman Frank Baum (rasizm). Oddzielenie autora od jego twórczości to rzecz dość złożona i każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie. Wziąwszy poprawkę na okres historyczny inaczej patrzę na rasizm Bauma i Lovecrafta, a inaczej na odpały Sapkowskiego. Zazwyczaj moje zapatrywania na fakt, czy osoba autora obrzydza mi jego twórczość można przedstawić na wykresie, gdzie oś x (pozioma) to stopień odchyłu danego autora, zaś oś y (pionowa) poziom jego twórczości. Im bardziej genialny jest autor, tym więcej jestem mu w stanie wybaczyć. Dość wdzięcznym przypadkiem jest tu Philip K. Dick, któremu peron odjechał tak dalece, że wszelkie wykresy są kompletnie nieprzydatne, generalnie jednak zasada się sprawdza.

Ale nie w przypadku Carda. Jest on człowiekiem inteligentnym i stabilnym psychicznie, więc odpada casus Dicka – nie mogę zamknąć OSCa w stereotypie genialnego wariata, bo zwyczajnie tam nie pasuje. Zarówno na osi x jak i y plasuje się na bardzo wysokim poziomie (przynajmniej na początku swojej pracy twórczej). Wszystkie te rozważania nieodmiennie wprawiają mnie w konfuzję z którą wciąż nie bardzo umiem sobie poradzić. Sam dylemat patrzenia na tekst przez pryzmat autora jest tematem na długaśny esej, a nie lapidarną blognotkę. Być może są ludzie, którzy nie mają z tym żadnego problemu (zazdroszczę), ja jednak do nich nie należę. Na dzień dzisiejszy konsensus wygląda tak – dopóki Card nie przemyca do swoich tekstów swoich wywrotowych poglądów (lub, robiąc to, nie przekracza pewnej granicy dobrego smaku – a w moich oczach taka granica jest bardzo, ale to bardzo cienka) dopóty raczej nie wystąpi u mnie syndrom wymiotny na widok jego nazwiska na jakiejś książce.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...