Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cerebus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cerebus. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 marca 2018

Na tarczy

fragment grafiki autorstwa Dustina Weavera, całość tutaj.

Komiksowa seria S.H.I.E.L.D. to pod wieloma względami projekt ambitny i unikalny – scenarzysta podjął się rekontekstualizacji słynnej marvelowskiej agencji szpiegowskiej zajmującej się różnymi kryzysowymi problemami związanymi z aktywnością superludzi, zwalczaniem międzynarodowego terroryzmu i… właściwie czymkolwiek, czego w danym momencie wymaga imperatyw narracyjny, wpisując jej pochodzenie w pseudokabalistyczną narrację rodem z powieści Dana Browna. Korzenie agencji S.H.I.E.L.D. według komiksu Hickaman i Weavera sięgają czasów Imhotepa, który stanął na czele armii powstrzymującej inwazję kosmicznej rasy Brood na starożytny Egipt. Od tamtego czasu zaczęła wykształcać się sekretna organizacja zrzeszająca największe umysły naszego świata – między innymi Leonarada da Vinci, Michała Anioła, Isaaca Newtona, Galileusza, Nostradamusa i Zhanga Henga – którzy na przestrzeni dziejów stawiali czoła różnym kosmicznym i międzywymiarowym zagrożeniom. Ramowa akcja komiksu rozgrywa się w latach pięćdziesiątych XX wieku, u zarania Zimnej Wojny, gdy dochodzi do filozoficznej schizmy w Braterstwie Tarczy, zaś tajemniczy młody mężczyzna imieniem Leonid, który wrzucony został w cały ten bałagan zmuszony jest rozstrzygnąć spór i – oczywiście – uratować świat. 

S.H.I.E.L.D. to, jak już wspomniałem, komiks szalenie unikalny. Fabuła prowadzona jest w sposób nielinearny, retrospekcje i futurospekcje przeplatają się, by opowiedzieć złożoną historię rozgrywającą się na przestrzeni tysięcy lat i splatając ze sobą (fikcyjne) życiorysy wielu ikonicznych dla naszego kręgu kulturowego postaci historycznych. Opowieść przesiąknięta jest patosem, przecudnie niweczonym szaloną absurdalnością komiksowej konwencji superbohaterskiej – filozoficzne dysputy odnośnie rozumu i wolnej woli przetykane są scenami, w których Leonardo da Vinci buduje swojego klona-robota, Nikola Tesla zostaje wyposażony w cybernetyczne implanty (przez dysponującego boskimi mocami Michała Anioła!), Isaac Newton wstrzykuje Nostradamusowi serum nieśmiertelności, by móc go torturować i zmusić do ujawnienia, jakie sekrety niesie przyszłość, a Galileusz buduje gigantyczne działo by za jego pomocą pozbyć się Galactusa, który w XVI wieku zaatakował Wenecję. Napisałem kiedyś, że większość komiksów superbohaterskich jest głupia i taki jest również S.H.I.E.L.D., który całą swoją absurdalność bierze na klatę z pełną powagą. To sprawia, że jeszcze trudniej jest go brać na serio, szczególnie z uwagi na fakt, że koncepcje filozoficzne są mocno bełkotliwe i stanowią zaledwie pretekst to zarysowania konfliktu, a nie – na przykład – opowiedzenia czegoś interesującego o świecie. 

Nie chciałbym jednak być źle zrozumiany – mnie się S.H.I.E.L.D. osobiście bardzo podobał. Choćby dlatego, że ten komiks jest głupi, owszem, ale w interesujący sposób, a to znacznie więcej, niż można napisać o większości komiksów superbohaterskich. Może niekoniecznie z uwagi na fabułę – pretekstową i treściowo niedorównującą formie – ale na to, w jaki sposób została opowiedziana. Opowieść budowana jest na zasadzie sukcesywnego kreślenia kontekstu sytuacji za pomocą niechronologicznie poustawianych scen i jest to dość nietypowe zagranie jak na przeważnie proste i fabularnie liniowe komiksy masowe. Poza tym, Hickman nie waha się korzystać z mniej konwencjonalnych zabaw formą właściwych raczej komiksowi awangardowemu. Nie twierdzę tu bynajmniej, że S.H.I.E.L.D. to metatekstowy traktat formatu Cerebusa, ale… nie da się ukryć, że trochę z tego Cerebusa w sobie ma. Choćby jedną sekwencję, w której rozmowa Leonida i Leonarda jest „wyjęta” ze standaryzowanych dialogowych baloników i osadzona w samej ilustracji jako blok tekstu. Albo dwustronicowe złożone kompozycje kadrów mających oddać wielopłaszczyznowość snutej opowieści. Albo kontrastowe bloki tekstu będące dla siebie nawzajem kolorystycznymi negatywami obrazujące konflikt światopoglądowy. Głupi komiks o eleganckiej formie – oto hickmanowskie S.H.I.E.L.D. Jest jednak w tej serii coś ciekawszego i o tym również chciałbym opowiedzieć. 

Nauka jest mężczyzną, prawie zawsze białym – tak przynajmniej wynika z tego komiksu. Brotherhood of Shield jest organizacją ekskluzywnie męską, w całym komiksie pojawiają się wyłącznie dwie kobiety, obie wyłącznie w roli narzędzi fabularnych usuniętych z horyzontu zdarzeń w momencie, w którym spełniły one już swoje zadanie. Tymi zadaniami było urodzenie dziecka (płci męskiej) i opieka nad nim. Mimo faktu, że przez całą opowieść przewija się masa postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych, wszystkie mające cokolwiek wspólnego z aktywną fabularną progresją to mężczyźni. W kilku scenach komiksu pojawia się nawet coś w rodzaju synodu, w którym bierze udział kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset osób należących do Braterstwa – znów, nie ma wśród nich żadnej kobiety. Najwyraźniej przez całą długą i burzliwą historię uniwersum Marvela żadna osoba płci żeńskiej nie okazała się na tyle znacząca by dostąpić zaszczytu wstąpienia do organizacji zrzeszającej najbardziej błyskotliwe umysły świata strzegące go przed zagrożeniami z zewnątrz. Na kartach komiksu pojawił się Imhotep – ale nie Merit Ptah. Leonardo da Vinci – ale nie Hildegarda z Bingen. Isaac Newton – ale nie Maria Skłodowska-Curie. Aglaonike – żyjąca w okolicach II wieku p.n.e astrolożka – posiadała tak imponującą wiedzę odnośnie cyklów zaćmień Księżyca, że jej współcześni brali to za przejaw mocy magicznych. Jej – czy którejkolwiek z tysięcy innych kobiet, które zapisały się na kartach historii – imię nie pada w S.H.I.E.L.D. ani razu. Nie chciałbym zostać w tym momencie źle zrozumiany – to nie jest zarzut per se, a jedynie obserwacja. Nie twierdzę, że Hickman jest mizoginem i jest to przyczyną absencji kobiet z wybudowanej przez niego mitologii. Taki stan rzeczy jest rezultatem pewnego niełatwego do odkręcenia procesu, który zresztą świetnie obrazują same komiksy. 

Przeciętny czytelnik chętniej kupi komiks, jeśli jego bohaterem jest postać, którą rozpoznaje. Dlatego nawet najsłabszy komiks z Batmanem na okładce będzie miał znacznie lepszą sprzedawalność niż najlepszy komiks o Slapsticku – ponieważ ten pierwszy jest ikoną popkultury rozpoznawalną nawet przez osoby, które nigdy w życiu nie miały w rękach żadnego komiksu, a ten drugi jest postacią egzotyczną nawet dla większości koneserów kolorowych zeszytów. Ta sama zasada działa w przypadku postaci historycznych. Leonardo da Vinci z burzą kędzierzawych włosów, gęstą brodą i rozchełstaną na piersi koszulą (oraz steampunkowym plecakiem odrzutowym na plecach) jest postacią znaną większej liczbie czytelników niż Hildegarda z Bingen. Odpowiednio zatem, więcej osób – w tym także więcej scenarzystów komiksowych – słyszało o Leonardzie niż o Hildegardzie. A nawet jeśli jakiś scenarzysta komiksowy słyszał o tej drugiej – prawdopodobnie i tak użyje bardziej rozpoznawalnej postaci historycznej, ponieważ ją rozpozna więcej czytelników. To samonapędzająca się machina, rodzaj memetycznego szklanego sufitu. 

Kobiety zawsze uprawiały naukę oraz realizowały się artystycznie – ponieważ są istotami ludzkimi i jako takie posiadają naturalny pęd do poznawania otaczającego ich świata. Przez większość czasu robiły to w ukryciu, z uwagi na fakt że uwarunkowania kulturowe i obyczajowość większości kręgów kulturowych nie pozwalały im na działalność naukową w takim stopniu jak mężczyznom. W wielu przypadkach patriarchat do dzisiaj rzuca kłody pod nogi kobietom chcącym poświęcić się pracy naukowej albo przynajmniej zmusza je do chodzenia na niekiedy bardzo duże kompromisy. Aż do dwudziestego wieku naszej ery ani jedna kobieta nie została włączona do angielskiego Royal Society czy francuskiej Académie des sciences, choć przez setki lat wstecz wiele badaczek i naukowczyń dokonywało istotnych odkryć w różnych dziedzinach. Nie były (zasmucająco często nadal nie są) traktowane poważnie, ponieważ praca kobiet powszechnie uznawana była za mniej znaczącą czy istotną – nawet jeśli była to praca naukowa. Wiem, że czytelnicy patrzący na ten tekst mniej życzliwym okiem mogą posądzić mnie o atakowanie Hickamana za to, że nie śmiał uwzględnić w swojej pracy jakiegoś wydumanego parytetu. Raz jeszcze – nie uważam, by scenarzysta S.H.I.E.L.D. świadomie pominął w swojej komiksowej narracji kobiety naukowczynie. Mój tekst nie jest krytyką – jest kontestacją. 

Wyżej wspomniałem o Cerebusie. Dla niezorientowanych w temacie – Cerebus the Aardvark to liczący sobie trzysta zeszytów niezależny komiks autorstwa Dave’a Sima będący (między wieloma, bardzo wieloma innymi rzeczami) fabularyzowaną krytyką feminizmu. Tak jak S.H.I.E.L.D., Cerebus opowiada o światopoglądowej schizmie w szeregach organizacji o pseudokabalistycznym rodowodzie. U Sima jest to matriarchalna religijna organizacja Cirin, której dwa walczące o dominację odłamy prezentują skarykaturyzowane, ideologicznie wypaczone fale feminizmu – drugą (reprezentowaną przez „Matki”) i trzecią (reprezentowaną przez „Córki”). Autora Cerebusa ciężko nazwać inaczej niż mizoginem – jak każdy mizogin gniewa się zresztą, jeśli go tak określać. Jego poglądy na temat ruchów emancypacyjnych kobiet wahają się od zatrważająco obrzydliwych po nieintencjonalnie zabawne. Dave Sim jednak, oprócz tego, że jest mizoginem, jest również bardzo utalentowanym scenarzystą komiksowym – a przynajmniej był takim, gdy pisał kluczowe rozdziały Cerebusa. Mothers & Daughters, liczący prawie tysiąc stron moduł fabularny, w którym dochodzi do ostatecznej konfrontacji obu odłamów, ma (oczywiście) wiele postaci kobiecych. Wszystkie przedstawione są w negatywnym świetle, co nie powinno dziwić. Wszystkie jednak mają aktywną, dominującą rolę w fabule, każda posiada w pełni rozwiniętą osobowość, historię, wyraziste motywacje swoich działań. Sim-mizogin napisał kobiety jako postaci z gruntu złe, negatywne i niosące ze sobą wyłącznie destruktywny potencjał. Sim-scenarzysta nadał tym kobietom głębi i wymiarów, dał im decyzyjność i sprawczość, wyposażył we własne opinie i przemyślenia, marzenia i aspiracje. 

Znajduję zasmucająco ironicznym, że napisany w latach dziewięćdziesiątych niezależny komiks stworzony przez człowieka, który swoją nienawiść do kobiet literalnie uczynił częścią swoich przekonań religijnych posiada znacznie więcej znacznie lepiej napisanych i fabularnie wyeksponowanych postaci kobiecych niż współczesny (bo liczący zaledwie siedem lat) komiks dużego komercyjnego wydawnictwa. S.H.I.E.L.D. jest, esencjonalnie, historią mężczyzn walczących między sobą o władzę i dominację i naprawdę mocno się tu powstrzymuję od czynienia kolejnych paralel między komiksem Hickmana, a Cerebusem. Dlatego napiszę tylko tyle – jeśli moje intuicje są słuszne i autor S.H.I.E.L.D. naprawdę mocno inspirował się Dave’em Simem, to pozostaje mi tylko wyrazić ubolewanie, że nie poszedł o pół kroku dalej. A S.H.I.E.L.D. mimo wszystko polecam – przy odpowiednim podejściu to jest naprawdę fenomenalny komiks.

piątek, 9 czerwca 2017

Cerebus po raz szósty (Melmoth)

fragment grafiki autorstwa Dave’a Sima i Gerharda, całość tutaj.

Pewnego razu – a były to czasy, w których autor omawianego tu komiksu nie był jeszcze pariasem amerykańskiego środowiska komiksowego – Neil Gaiman zapytał Dave’a Sima „Co zrobisz, gdy przyjdzie ci do głowy historia zupełnie niepasująca do Cerebusa?”. Odpowiedź brzmiała następująco: „Będę walił w nią młotkiem do momentu, w którym się dopasuje”. Melmoth jest taką właśnie niepasującą opowieścią, która przemocą została wkomponowana w narracyjną strukturę swojego magnum opus – Dave Sim chciał stworzyć komiks o ostatnich dniach życia Oscara Wilde’a, więc najpierw, na kartach poprzedniego tomu, przedstawił fikcyjną wersję tego pisarza w uniwersum Cerebusa, by później bez większych przeszkód móc zrealizować to pragnienie na kartach swojego komiksu. Melmoth ma mniej, niż znikomy wpływ na fabularny rozwój głównej intrygi i dzieje się w pewnej próżni – główny bohater nie tylko nie ma żadnych bezpośrednich interakcji z Oscarem, ale wręcz zostaje zepchnięty na drugi (jeśli nie trzeci) plan i pozostaje na nim aż do samego finału. 

Swoją drogą to unikalne – komiks, który wystartował jako mało ambitna parodia posthowardowskiego fantasy zmienił się najpierw w polityczną satyrę, potem w kameralny dramat rodzinny, by teraz stać się czym w rodzaju fabularyzowanego reportażu komiksowego opisującego śmierć (fikcyjnej wersji) irlandzkiego literata. Nigdy dotąd nie spotkałem się z serią, która tak wiele razy diametralnie zmieniła swoją konwencję, jednocześnie pozostając czymś na wskroś spójnym. To nie jest tak, że Sim ignoruje wczesny, pastiszowy ton swojego komiksu i wszystko, co wydarzyło się na kartach kilkunastu pierwszych numerów – przeciwnie, bohaterowie przedstawieni w pierwszym tomie powracają w kolejnych, zasygnalizowane tam wątki mają wpływ na dalszy rozwój fabuły, a podjęte decyzje wracają do głównego bohatera karmicznym bumerangiem wiele lat po tym, gdy zarówno on, jak i czytelnicy już o nich zapomnieli. Cerebus to komiks totalny i naprawdę ciężko uznać, że coś „nie pasuje” do tego komiksu – jeśli tam jest, to znaczy, że pasuje. 

„Melmoth” to nazwisko głównego bohatera napisanej w 1820 roku powieści gotyckiej Melmoth the Wanderer autorstwa Charlesa Maturina. Jest to zarazem nazwisko, którego używał Oscar Wilde przebywając we Francji tuż przed swoją śmiercią. Na kartach komiksu pojawiają się również fikcyjne odpowiedniki kanadyjskiego dziennikarza i krytyka Roberta „Robbie’ego” Rossa oraz angielskiego pisarza Reginalda „Reggie’ego” Turnera, podstawą narracji komiksu są zaś cytaty korespondencji, jaką obaj prowadzili między sobą w ostatnich dniach życia Wilde’a. Jedyne modyfikacje ich treści dotyczyły nazw miast i państw z naszego świata, które Sim podmienił na nazwy miast znanych ze swojego komiksu oraz usunięcie odniesień do kilku wynalazków (na przykład telegrafu) nieznanych w rzeczywistości Cerebusa. Wszystko inne pozostało bez zmian, co zadziałało zaskakująco dobrze, a rzeczywistość dziewiętnastowiecznego Paryża dość płynnie wtopiła się w okupowane przez fanatyczne cintryjki Dolne Miasto. Smutna opowieść o powolnym rozstawaniu się z życiem Oscara, w bólu i malignie, ale też w towarzystwie oddanych przyjaciół – ta historia wzięła mnie kompletnie z zaskoczenia. Nie spodziewałem się aż tak naturalistycznej, obdartej z romantyzmu kroniki umierania. Śmierć Oscara jest tragedią – ale tylko dla jego przyjaciół. Za oknem świat toczy się swoim torem, simowy tragikomizm postaci epizodycznych i drugoplanowych kontrapunktuje cięższe fragmenty. 

A co słychać o mrównika? Mrównik pogrążony jest w stanie bliskim katatonii – prawie się nie rusza, prawie się nie odzywa, jedynie siedzi na werandzie zajazdu, w którym się zatrzymał i pustym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń przed sobą, trzymając w dłoniach szmacianą lalkę imieniem Missy. Lalka należy do Jaki, co do której Cerebus jest przekonany, że została ona uśmiercona wskutek wydarzeń z finału Jaka’s Story. I wiecie co? Naprawdę było mi go żal. Mimo wszystkich świństw, jakie popełnił w ciągu kilkudziesięciu ostatnich numerów, mimo faktu że wielokrotnie przekroczył jakikolwiek moralny horyzont zdarzeń po przekroczeniu którego – jak mi się wydawało – nie da się z nim empatyzować, to jednak widząc jak mocno odbiło się na nim przekonanie o rzekomej śmierci Jaki sprawia, że jest mi go szkoda. Pod koniec komiksu dochodzi niemal do sytuacji, w której mrównik popełnia samobójstwo – przypominając sobie zresztą słowa przepowiedni z jednego z pierwszych zeszytów, że odejdzie samotny i niekochany – i tutaj naprawdę zmuszony byłem skonfrontować się z własnymi uczuciami w stosunku do Cerebusa. Nie lubię tego bohatera – jego po prostu nie da się lubić w żaden normalny sposób – ale sam fakt, że tkwi w nim jakiś rodzaj dobra jest dla mnie czymś niezwykle fascynującym, wytrącającym z czytelniczego komfortu i każącym na nowo rozrysować sobie pewne granice. Współczuję Cerebusowi choć wiem, że nie powinienem, że to on sam odpowiada za wszystko, co mu się przytrafiło i jak najbardziej na to zasługuje.

Nie wiem, co mam napisać o warstwie rysunkowej – wszystko ująłem już w poprzednich notkach. Komiks wygląda wyśmienicie, szczególnie w świetle faktu, że jest narracyjnie oszczędny. Sim i Gerhard pozwalają sobie na opowiadanie historii głównie obrazem, tekst stanowi jedynie dopełnienie tego, co widzimy na ilustracjach. Niesamowicie podobają mi się okładki poszczególnych zeszytów – wszystkie są bardzo statyczne, co odzwierciedla kameralność całej opowieści. Generalnie gdybym miał komuś polecić ten komiks… to musiałbym rozłożyć bezradnie ręce, ponieważ nie istnieje żaden „modelowy” czytelnik Cerebusa, któremu można z czystym sumieniem dać do przeczytania całość. Nawet stali czytelnicy serii nie mogą założyć, że spodoba im się, w jakim kierunku ewoluuje. Melmoth powinien usatysfakcjonować fanów i fanki Oscara Wilde’a, ponieważ ten komiks jest w zasadzie listem miłosnym napisanym do tego autora. Im mocno polecam choćby rzucenie okiem.

sobota, 8 kwietnia 2017

Cerebus po raz piąty (Jaka's Story)

fragment grafiki autorstwa Dave'a Sima, całość tutaj.

By choć szczątkowo cieszyć się komiksami autorstwa Dave’a Sima zmuszony jestem najpierw wykonać pewną myślową pracę, by uświadomić sobie, z jakim człowiekiem mamy tu do czynienia. A mamy do czynienia z osobą, w porównaniu do której Janusz Korwin-Mikke wydaje się ostoją feminizmu i płciowego równouprawnienia, oczywistym jest zatem, że mam z tym pewien problem. Dlatego, czytając Cerebusa, cały czas muszę mieć w głowie wiele rzeczy – na przykład informację, że autor komiksu w młodości dość mocno eksperymentował z narkotykami, zarówno miękkimi, jak i twardymi. Że przez ponad ćwierć wieku dzień w dzień ciężko pracował (a praca twórcza jest czymś niesamowicie wyczerpującym psychicznie i fizycznie) wymyślając, researchując, pisząc, projektując, rysując, redagując, składając i wydając komiks w tempie jednego zeszytu na miesiąc, co po prostu nie mogło pozostawić go bez wyraźnych odcisków na duszy. Że spędził jeden dzień w zakładzie dla osób chorych psychicznie. Że przeszedł przez dewastujący psychicznie rozwód oraz – być może równie wstrząsające mentalnie – objawienie religijne. Że w przypadku Sima mamy do czynienia z kimś, kto najprawdopodobniej załamał się psychicznie i oszalał – jak u Edgara Allana Poego albo Howarda P. Lovecrafta, gdy twórca zostaje pokonany przez własny akt kreacji i popada w obłęd. Tyle tylko, że szaleni artyści Poego i Lovecrafta nie istnieją naprawdę. Dave Sim natomiast jest jak najbardziej realną osobą. 

Od razu chcę zaznaczyć jedno – nie mam pojęcia, na ile powyższa interpretacja osoby autora Cerebusa ma pokrycie w rzeczywistości. Z tego, co mi wiadomo Sim nie ma żadnego zdiagnozowanego schorzenia psychicznego. Nie mnie osądzać, gdzie kończy się artystyczna ekstrawagancja, a zaczyna choroba psychiczna – nie znam Dave’a Sima osobiście, a nawet gdybym znał, prawdopodobnie również wstrzymałbym się od tego typu osądów, bo nie posiadam żadnej realnej wiedzy psychologicznej. Możliwe, że jest po prostu skrajnym ekscentrykiem, a nie osobą chorą, co w jakiejś mierze rozgrzeszałoby go w moich oczach z jego odklejonych od rzeczywistości poglądów. Dlatego – z zastrzeżeniem, że nie wiem, jak to w rzeczywistości wygląda – wolę zakładać, że Sim jest szalony i dzięki temu móc w jakimś stopniu cieszyć się jego twórczością. Oczywiście, w normalnej sytuacji w ogóle nie zawracałbym sobie głowy mizoginicznym komiksem napisanym przez mizogina, gdyby nie jeden mały mankament – Dave Sim jest prawdopodobnie najlepszym komiksowym opowiadaczem, jaki istnieje na naszej planecie, zaś Cerebus to komiks, który oszałamia graficznie, fabularnie i koncepcyjnie w sposób, jaki robią to prace najlepszych z najlepszych twórców tego medium. Stąd te wszystkie moje intelektualne stójki – ten komiks jest zbyt dobry, by go nie czytać, choćby i z poczuciem winy. 

Tym bardziej, że Jaka’s Story to chyba najlepsza dotychczasowa odsłona Cerebusa. Może z uwagi na to, że tytułowego bohater jest w niej jak na lekarstwo – rola mrównika w fabule jest mniej niż minimalna, a on sam pojawia się, jeśli w ogóle, to na jeden, dwa kadry, na których nie robi zresztą zbyt wiele interesujących rzeczy. Cała opowieść jest – również w odróżnieniu od poprzednich tomów – nie polityczną intrygą, tylko kameralnym dramatem rodzinnym. Niemal w całości fabuła rozgrywa się w jednej lokacji (chylącej się ku upadkowi tawernie), zaś obsada jest minimalna. Główną bohaterką jest tytułowa Jaka, tancerka i największa miłość Cerebusa, która z trudem utrzymuje siebie i swojego sympatycznego, lecz nierozgarniętego męża Ricka, tańcząc dla klientów baru. Poza nimi, właścicielem lokalu (który z wolna zaczyna mieć coraz mniej czyste myśli w stosunku do Jaki) oraz oczywiście mrównikiem, jedynym pojawiającym się regularnie bohaterem komiksu jest Oscar Wilde. No dobra – nie tyle Oscar Wilde, co jego odpowiednik ze świata Cerebua, który pisze powieść w oparciu o to, co usłyszał od Ricka o przeszłości jego żony. Fragmenty tej powieści są nam zresztą prezentowane jako przerywniki „właściwej” linii fabularnej, dzięki czemu dowiadujemy się więcej o tytułowej bohaterce tego tomu. 

Jaka’s Story to bardzo intymna historia, w której próżno szukać bizantyjskich intryg rozmaitych odłamów lokalnej religii czy szarych eminencji. Przez większość czasu obserwujemy zwyczajne życie zwyczajnych, bardzo niedoskonałych ludzi – beztroskiego Ricka, który nie jest w stanie znaleźć pracy, co nie przeszkadza mu w snuciu marzeń o potomku, zatroskanej o przyszłość Jaki czy zmagającego się z samym sobą właściciela zajazdu, Puda. O szerszym kontekście – tym, co dzieje się w świecie przedstawionym – dowiadujemy się z drugiej czy nawet trzeciej ręki. Wiemy, że po wydarzeniach z poprzedniego tomu Cerebus zmuszony jest do ukrywania się przed reżimem matriarchalnych fanatycznych Cintristek, które zdobyły i spustoszyły miasto, zaprowadzając własne rządy. Rzadko jednak wychodzimy poza miejsce akcji i równie rzadko pojawia się w nim ktoś nowy – lord Julius ma małe cameo, poza tym jednak aż do tragicznego końca tej historii znajdujemy się w jednym tylko miejscu. Wszystko to powoduje, że Jaka’s Story ma bardzo duszny, klaustrofobiczny klimat. Czytelnik od samego początku czuje, że coś wisi w powietrzu, a pozorna sielanka nie może trwać wiecznie – coś w końcu strzeli. I tak się oczywiście dzieje. 

Co zaskakujące, Jaka jest tu jedną z najbardziej pozytywnych i nieskalanych moralnie postaci – w przeciwieństwie do Astorii nie została charakterologicznie spłaszczona, zaś autor najwyraźniej ma do niej bardzo wiele sympatii. Bardzo polubiłem również Ricka, bo choć to mocno niedoskonała postać, to jest jednak w swej niedoskonałości bardzo ludzka i dzięki temu łatwo z nim sympatyzować. To z kolei sprawia, że finał opowieści jest tak bardzo tragiczny – znamy motywacje wszystkich postaci, co sprawia, że bardzo emocjonalnie podchodzimy do tego, w jaki sposób ewoluuje ich relacja. To jest właśnie największą siłą tej opowieści – czytelnik doskonale rozumie każdą z postaci, czemu zachowuje się tak, a nie inaczej, co sprawia że konkluzja jest tak przejmująca. Po prostu wiemy, że to się nie mogło potoczyć w inny sposób. 

Narracyjnie komiks to po prostu mistrzostwo – dekompresyjny styl opowieści równoważony jest przez znakomicie napisane, stylizowane na Wilde’a fragmenty prozy porozmieszczane dokładnie w takiej częstotliwości, by stanowiły odpowiednią przeciwwagę dla ramowej historii. To opowieść, w której wszystko znajduje się na swoim miejscu – repryzy (dziennik Puda) nie są tylko sposobem na zapełnienie miejsca, mocno stylizowane liternictwo pozwala lepiej wychwycić emocjonalny ciężar poszczególnych scen, a świetne kadrowanie ani na moment nie zaburza tempa opowieści. Historia może wydawać się statyczna, ale tak nie jest – wszystkie wątki powoli splatają się w jedną całość, subtelnie sygnalizowane zwroty fabularne eksplodują w finale, a gdy opowieść się kończy, pozostają już tylko łzy. Rysunkowo jak zwykle jest znakomicie – Gerhard i Sim zgrali się już kompletnie, szczegółowe tła komiksu sycą oczy, a postaci mają bogatą, lecz nieprzesadzoną ekspresję. Jaka’s Story to jeden z najlepiej napisanych, narysowanych i pomyślanych komiksów, jakie miałem przyjemność czytać. 

sobota, 4 marca 2017

Cerebus po raz czwarty (Church and State II)

fragment grafiki autorstwa Dave'a Sima i Gerharda, całość tutaj.

No cóż… nie mogę napisać, że mnie przed tym nie ostrzegano. Że nie pisano mi, iż Dave’owi Simowi w pewnym momencie kompletnie odjeżdża peron, a jego szczególne poglądy na feminizm, zinstytucjonalizowaną religię i parę innych spraw nie będą robiły się coraz bardziej odklejone od rzeczywistości. Ostrzegano, mówiono – po prostu nieświadomie założyłem, że jako czytelnik i bloger krytyczny z wieloletnim stażem będę w stanie założyć grube okulary obiektywizmu i ocenić dzieło niezależnie od tego, jak mocno rozmija się ono z moim światopoglądem. W zasadzie tak się stało, ale… cóż, w trakcie lektury miałem jeden czy dwa momenty słabości, gdy chciałem komiks odłożyć i nie wracać do niego już więcej. Spoilery przygotowały mnie na to, z czym miałem się zmierzyć, ale w żaden sposób nie złagodziło to doświadczenia.

Ale do rzeczy. Komiks kontynuuje fabułę poprzedniego tomu, konkludując wątki Cerebusa na papieskim tronie, światopoglądowej wojny między dwoma odłamami lokalnej religii oraz spisku, wskutek którego zginął poprzedni papież. Główny bohater doświadcza iluminacji religijnej, w trakcie której odbywa (duchową?) drogę na Księżyc, gdzie – od enigmatycznego Sędziego – dowiaduje się, iż Wszechświat powstał wskutek tego, że Otchłań zgwałciła Światło, przez co doszło do procesu, jaki znamy pod nazwą Wielkiego Wybuchu. Otchłań stała się kosmosem, a zwłoki Światła ciałami niebieskimi i dzięki temu mogliśmy zaistnieć, ale Światło kiedyś wróci i wtedy będziemy mieli przegwizdane. Uff. W międzyczasie Cerebus poznaje lokalną parodię Micka Jaggera, gwałci Astorię, bierze udział w Świętej Wojnie będącej jedną z niezliczonych halucynacji znanego już nam Roacha, my zaś dostajemy kolejne wskazówki na temat innych mrówników, zaś narracja komiksu chwilami robi się tak pokręcona i niekoherentna, że od czasu do czasu właściwie przestawałem rozumieć, czego jestem świadkiem.

No właśnie – w trakcie tworzenia tej części swojej epickiej sagi Dave Sim przechodził przez dość destrukcyjny dla niego rozwód ze swoją dotychczasową partnerką życiową, Deni Loubert. W dodatku nieprzerwanie zajeżdżał się na śmierć rysując, pisząc i wydając komiks w częstotliwości, jakiej czasami nie są w stanie osiągnąć duże i dobrze zorganizowane oficyny wydawnicze dysponujące potężną infrastrukturą i doświadczeniem w produkcji kolorowych (lub czarno-białych) zeszytów. Sytuację nieco rozładowało zaangażowanie Gerharda w tworzenie teł do komiksu – Church & State II tłami bowiem stoi – ale i tak musiała to być niezła życiowa wyżymaczka, przez którą niewielu przeszłoby bez szwanku. Słuchajcie, ja nie usprawiedliwiam Sima, bo tezy głoszone przez niego we wstępach poszczególnych numerów oraz w odpowiedziach na listy czytelników są zwyczajnie obrzydliwe i z czasem w ogóle przestałem je czytać, skupiając się tylko i wyłącznie na komiksie. Po prostu staram się zrozumieć, skąd wziął się u autora aż tak głęboki resentyment do kobiet i feminizmu. To boli, nie tylko w materiałach towarzyszących serii – odbija się to również na jego treści. 

Choć Cerebusa nigdy nie można było nazwać komiksem feministycznym, to postaci kobiece były dotychczas na ogół nieźle skonstruowane i nawet taki lewak jak ja był je w stanie czytać bez zgrzytu zębów. W Church & State II sytuacja zmienia się dość radykalnie – nieliczne postaci kobiece, z Astorią na czele, zostały charakterologicznie spłaszczone do tego stopnia, że bardziej przypominają parodie feministek z polskich kabaretów, niż cokolwiek przypominającego spójnie pisane postaci. Tak jakby autor wziął młotek i tłukł te postaci do momentu, w którym będą one pasowały do jego obecnego punktu widzenia, nie zastanawiając się nawet, jak bardzo jest to bezsensowne z punktu widzenia większej całości. Jest jeszcze również niesławna scena gwałtu na Astorii, o której nie napiszę ani słowa, bo to był właśnie ten moment, po którym chciałem komiks odłożyć i już do niego nie wracać – główny bohater osiągnął moralny horyzont zdarzeń, po którym nie jestem w stanie mu współczuć, ani z nim sympatyzować, nawet mimo późniejszych coraz silniejszych sugestii, że mrównik powoli zaczyna zdawać sobie sprawę z faktu, jak okropną, obrzydliwą i odrażającą jest osobą.

A szkoda, bo to wciąż jest znakomicie pisany, rysowany i pomyślany komiks. Jasne, ma swoje problemy z tempem opowieści, które jest nierównomiernie rozłożone i dostajemy całe zeszyty niewnoszące do historii niemal nic, w czasie gdy inne są wręcz przeładowane kluczowymi wydarzeniami i informacjami, ma przestrzelone pomysły i zbyt splątane motywy… ale w chwilach, gdy gra tak, jak grać powinien, przez Cerebusa po prostu się płynie, z niecierpliwością przerzucając kolejne kartki, chcąc dowiedzieć się, jak dalej potoczy się cała ta sytuacja. To wciąż jest błyskotliwy, szalenie ambitny zarówno w treści, jak i w formie komiks… przynajmniej dopóki poglądy autora nie zaczynają kanibalizować struktury fabularnej. I nawet nie chodzi o to, że są one paskudne – bo są – ale o to, że Sim wprowadza je w tak toporny sposób, że ciężko brać to wszystko na poważnie.

Graficznie jest świetnie – Church & State II to pierwsza pełna książka telefoniczna, w której za tła odpowiedzialny jest Gerhard, który odnalazł już spójną dynamikę z Simem, dzięki czemu obaj artyści sprawnie uzupełniają się nawzajem. To skutkuje komiksem wyglądającym zawsze bardzo dobrze, a często – po prostu fenomenalnie. Tła są bogate, szczegółowe i zróżnicowane, co pozytywnie wpływa na klimat komiksu i doniosłość niektórych scen. Przy czym trzeba zaznaczyć, że wciąż jest to komiks operujący minimalnymi zasobami, toteż autorzy korzystają z rozmaitych sztuczek, by używać kilkukrotnie raz już narysowanych teł albo w ogóle minimalizować rolę drugiego planu (jak to wcześniej robił Dave Sim, gdy nie miał jeszcze Gerharda na pokładzie). W ogóle to nie przeszkadza, bo tego typu drogi na skróty nie są nadużywane, więc mimo wszystko komiks nie wygląda „tanio” w żadnym tego słowa znaczeniu. 

I teraz mam problem – nie wiem, czy czytać kolejny rozdział o Cerebusie, skoro doskonale zdaję sobie sprawę, że będzie jeszcze gorzej, a w kwestii mizoginizmu autor nie tylko nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale na dodatek jeszcze się nawet dobrze nie rozkręcił. Na „tak” przemawia pasjonująca fabuła, mistycyzm, świetne dialogi, celne parodie komiksu superbohaterskiego oraz znakomita oprawa wizualna. Na „nie” – bełkotliwość niektórych momentów i seksizm rozmiaru potężnego. Nie wiem, czy czuję się na siłach, szczególnie, że kolejna książka telefoniczna nosi tytuł Jaka’s Story, więc prawdopodobnie istotną fabularnie postacią będzie pierwsza (i jedyna prawdziwa?) miłość Cerebusa. Trochę obawiam się, co z nią zrobi autor.

sobota, 18 lutego 2017

Cerebus po raz trzeci (Church and State I)

fragment grafiki autorstwa Dave'a Sima i Gerharda, cąłość tutaj.

Church and State
, nominalnie trzecia opowieść rozgrywająca się na łamach komiksu Cerebus the Aardvark rozciąga się na, bagatela, pięćdziesiąt dziewięć komiksowych zeszytów. Współczesne mainstreamowe komiksy pokroju wydawanych przez Marvel i DC serii superbohaterskich – ale też nieco bardziej niezależne produkcje, jak Saga czy The Walking Dead – posiadają następujące po sobie moduły fabularne, które mieszczą się na przestrzeni najczęściej od czterech do sześciu komiksowych zeszytów. Dzieje się tak z uwagi na to, że sto, sto dwadzieścia stron jest optymalną ilością przy składaniu wydania zbiorczego, która gwarantuje najkorzystniejsze ekonomicznie wyważenie proporcji zawartości i ceny. W ciągu kilku(nastu) ostatnich lat ta reguła stała się bardzo powszechna w większości wydawnictw komiksowych – twórcy na ogół komponują swoje komiksy w taki sposób, by łatwo dało się je ująć w optymalne ramy wydań zbiorczych. 

Co ciekawe, za sam zwyczaj regularnego wydawania zbiorczych edycji komiksowych serii w dużej mierze odpowiedzialny jest nie kto inny, jak Dave Sim. Cerebus the Aardvark, tak jak kilka innych komiksowych serii z lat osiemdziesiątych, był produkcją odważnie operującą narracją rozciągającą się na wiele zeszytów aż do stopnia, w którym „zeszyt” był czysto umowną jednostką, w żadnym razie nie zawierającą w sobie jakiegokolwiek autonomicznego segmentu fabuły. To z kolei doprowadziło do sytuacji, w której czytanie komiksu w trybie „dwadzieścia stron co kilka tygodni” mijało się z celem, ponieważ tak niska częstotliwość nie pozwalała na odpowiednią emocjonalną i intelektualną reakcję na opowiadaną historię – fabularne detale wymykały się pamięci, a wszystko toczyło się zbyt powoli, by cieszyć się w ten sposób złożoną intrygą. Dlatego Sim bardzo szybko zaczął publikować słynne już „książki telefoniczne” – grube, zbiorcze wydania kompletujące opublikowane w ramach jednego segmentu fabularnego zeszyty. To dało tym mniej niecierpliwym czytelnikom okazję do zakupu całej opowieści za jednym zamachem niedługo po tym, jak wydawana zeszytowo seria osiągnie odpowiedni punkt. Ten fenomen określany jest mianem „efektu Cerebusa” (nie mylić z „syndromem Cerebusa”, o którym pisałem już we wcześniejszych notkach), czyli sytuacja w której niedługo po zakończeniu określonego etapu fabuły ukazuje się zbiorcza edycja komiksu. Daje to szansę łatwego podjęcia historii w sytuacji, gdy seria wychodzi już od dłuższego czasu, a czytelnik zainteresował się nią dopiero w chwili, gdy osiągnęła dziesiąty, piętnasty, dwudziesty numer. Wcześniej taka osoba zmuszona była do polowania na archiwalne zeszyty albo czytania ze świadomością, że straciła początkową część historii. Regularna publikacja wydań zbiorczych daje takim osobom szansę na nadrobienie zaległości.

Ale przejdźmy o samego Cerebusa. Church and State to opowieść rozciągnięta na pięćdziesiąt dziewięć numerów – prawie tysiąc dwieście stron teoretycznego wydania zbiorczego. Coś takiego nie było możliwe do zrealizowania z bardzo wielu przyczyn praktycznych – drukarnia nie byłaby w stanie stworzyć solidnego egzemplarza takiej cegły, książka telefoniczna takiego rozmiaru kosztowałaby znacznie więcej, niż skłonna byłaby zapłacić za nią większość czytelników, poza tym prawdopodobnie nie zmieściłaby się do żadnej normalnej skrzynki pocztowej. Z tego też względu jedną opowieść rozdzielono na dwa tomy i pierwszy z nich zamierzam omówić w tej notce. Właściwie powinienem omówić całość, zgodnie z intencją autora, gdyż – poza praktycznymi ograniczeniami w kwestii publikacji wydania zbiorczego – nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego powinno traktować się oba tomy Church and State jako dwie następujące po sobie opowieści – pierwszy tom kończy się cliffhangerem, który zostaje podjęty a początku tomu drugiego, zaś opowieść jest bardzo zwięźle skonstruowana. Komiks jest jednak tak długi, że mnie samemu ciężko jest pamiętać o wszystkich zwrotach akcji, postaciach i ich machinacjach. Dlatego zdecydowałem się stworzyć dwie notki – materiału do żadnej z nich mi nie zabraknie.

Pierwsza część Church and State rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach z High Society – Cerebus uchodzi z Iest, państwa-miasta, którego był premierem i na krótko wraca do kariery wędrownego poszukiwacza przygód. W międzyczasie zaczyna spisywać wspomnienia ze swojej kariery na stanowisku władcy Iest. Po pewnym czasie zatrzymuje się w posiadłości należącej do hrabinę Michelle (najczęściej zwanej po prostu Hrabiną), z którą nawiązuje ni to romans, ni to przyjaźń – relacja tej dwójki jest bardzo fajnie poprowadzona i okres, w którym Cerebus spędza w posiadłości Hrabiny jest chyba moim ulubionym fragmentem komiksu. Szczególnie, że powraca w nim Roach – tym razem jako Wolveroach, parodia mrocznych i cynicznych bohaterów wyposażonych w równie mroczne i cyniczne origin stories. Marvel miał zresztą pretensję do Sima o plagiatowanie postaci Wolverine’a, co jest o tyle dziwne, że w komiksie pojawiały się już bardzo otwarte parodie bohaterów tego wydawnictwa i, jak dotąd, nie powodowało to żadnych problemów. Ten etap kończy się jednak szybko i Cerebus zostaje papieżem.

Nie od razu oczywiście – najpierw zostaje wmanewrowany w małżeństwo z Czerwoną Sophią (parodia Red Sonji, która pojawiła się już na łamach komiksu) i ponownie staje się marionetką w rękach polityków Iest. Nie trwa to jednak długo – wskutek nadzwyczajnego splotu okoliczności zostaje nominowany na nowego papieża. I to papieża bardzo, hmm, renesansowego, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Tak, tym razem Cerebus skwapliwie korzysta z danej sobie władzy, zmuszając mieszkańców miasta do oddania mu wszystkich oszczędności swojego życia, chwiejąc tym samym całą ekonomią państwa-miasta i powodując popłoch w szeregach rozmaitych szarych eminencji, które próbowały wykorzystywać go jako swoją marionetkę. Papież Cerebus jest dupkiem – ta postać nigdy nie była specjalnie miła, ale w tym momencie już niemal przekroczyła moje granice sympatii. Jego Eminencja kompletnie przeformułował doktryny swojej religii zmieniając ją w jakąś upiorną wersję sakralnego darwinizmu społecznego, rzuca niemowlętami w tłum, skopuje chorych staruszków z dachu hotelu i otwarcie żeruje na naiwności swoich wiernych. Przyznam, że ciężko było mi sympatyzować z tym bohaterem – Cerebus z tomu na tom staje się coraz bardziej antypatycznym bohaterem i nie tonuje tego fakt, że większość obsady drugoplanowej jest jeszcze gorsza.

Sytuacje ratują nieco dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest kolejny – trzeci już – numer metawątku Mind Games, w którym po raz kolejny mamy okazję wejrzeć głębiej w psychikę mrównika. W tym zeszycie Cerebus jawi nam się jako godny pożałowania alkoholik, który (podświadomie) zdaje sobie sprawę z faktu, jak bardzo jego zachowanie jest destruktywne dla niego samego i wszystkich wokół. Stężenie cynizmu i goryczy jest tak mocne, że naprawdę trudno nie współczuć bohaterowi, nawet mając w głowie jego wcześniejsze i późniejsze wyskoki. Drugą rzeczą jest kolejne pojawienie się Jaki, tancerki w której zakochany jest Cerebus. Dowiadujemy się, że Jaka wyszła za mąż i spodziewa się dziecka w dodatku prawdopodobnie nie odwzajemnia już uczuć Cerebusa, co ten przyjmuje z… zaskakującym spokojem. Widać, że bardzo rani go ta całą sytuacja, ale mimo wszystko nadal kocha Jakę i chce dla niej jak najlepiej. Jaka jest jedną z nielicznych postaci, wobec których Cerebus żywi jakieś cieplejsze uczucia.

Bohaterowie drugoplanowi jak zwykle nie zawodzą – w tym względzie Sim posiada wręcz pratchettowy talent do kreślenia wyrazistych, zapadających w pamięć postaci tła. Moim niekwestionowanym faworytem jest lord Julius, skrzyżowanie Machiavellego z Królikiem Bugsem (wzorowany był zresztą na Groucho Marxie). Z nowych postaci wybija się matka Sophii, chodzący stereotyp krwiożerczej teściowej, która nie znosi Cerebusa i wdaje się z nim w wiele brutalnych – i zabawnych – kłótni. Powraca kilka starych twarzy, pojawia się kilka nowych (jak choćby najemnicy Cerebusa), a niektóre znane już postaci okazują się nie do końca takie, jakimi nam się wydawały. A kiedy pada wzmianka o istnieniu dwóch innych mrówników (poza głównym bohaterem na kartach komiksu nie spotkaliśmy żadnego innego przedstawiciela tego gatunku), zaczyna robić się naprawdę intrygująco.

Rysunkowo ten tom jest przełomem – w połowie Church and State I do Dave’a Sima dołącza inny rysownik, Gerhard, który zajmuje się tym, co twórcy Cerebusa do tej pory nie bardzo wychodziło – tworzeniem teł. To z kolei pozwoliło Simowi przyłożyć większą uwagę do rysowania postaci. Różnica jakości jest szokująca – komiks wygląda o dwie klasy lepiej, niż dotychczas. Szczególnie, że pomoc Gerharda umożliwiła kilka wybiegów estetycznych i narracyjnych, których w Cerebusie albo nie było albo pojawiały się one niezmiernie rzadko. Choćby szerokie plany czy znacznie odważniejsze operowanie dekompresyjnym stylem opowieści, skupiającym się bardziej na opowiadaniu obrazem, niż słowem (którego nieodmiennie jest bardzo dużo, ale też bardzo dobrze napisanego), co fajnie odświeża komiks.

Wstrzymam się z wydaniem ostatecznej oceny aż do momentu zakończenia lektury Church and State II, póki co mogę jednak powiedzieć, że to wciąż jest bardzo dobry, ale również bardzo ciężki komiks. Czarny humor momentami bywa zbyt czarny, postaci niespecjalnie dają się lubić, a wszystko wskazuje na to, że główny bohater nie tylko nie uczy się na swoich błędach, ale też zaczyna popełniać ich coraz więcej (i coraz większe). Nie każdemu przypadnie to do gustu, ale mimo wszystko – warto przynajmniej spróbować.

sobota, 14 stycznia 2017

Cerebus po raz drugi (High Society)

fragment grafiki autorstwa Dave'a Sima i Gerharda, całość tutaj.

High Society to tytuł, pod którym opublikowano drugą „książkę telefoniczną” serii Cerebus. Wydanie to gromadzi numery od dwudziestego szóstego do pięćdziesiątego, które składają się na jedną, spójną i ciągłą historię – w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, w którym zgromadzono oderwane od siebie, autonomiczne fabularnie i tematycznie epizody z życia mrównika-barbarzyńcy. Tym razem mamy do czynienia z czymś, co już z powodzeniem można określić mianem powieści graficznej – złożoną, wielowątkową historię ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, która w radykalny sposób zmienia dotychczasową konwencję komiksu. Cerebus z zabawnej parodii fantasy stał się bowiem satyrą polityczną i to satyrą bardzo ponurą – do tego stopnia, że osoby, którym podobały się pierwsze numery komiksu mogą zwyczajnie nie strawić tego nowego kursu. 

Cerebus porzuca swoją karierę barbarzyńcy i zostaje mieszkańcem państwa-miasta Iest, gdzie – wskutek splotu nieszczęśliwych okoliczności – wmieszany zostaje w polityczne machinacje miejscowej szlachty. Mrównik, trochę z własnej woli, trochę wskutek manipulacji szlachcianki imieniem Astoria, zaczyna coraz mocniej wnikać w wyższe sfery i ich dworskie gierki mające na celu przejęcie władzy w mieście. Sam Cerebus w pewnym momencie włącza się w kampanię polityczną, by objąć stanowisko premiera Iest. We wszystko wmieszany jest ekscentryczny lord Julius, który – jak się później okazuje – jest byłym mężem Astorii, znani z poprzednich odcinków Elrod i Roach (tym razem jako Moon Roach, parodia mniej znanego superbohatera Marvela imieniem Moon Knight) oraz kilkoro nowych bohaterów i bohaterek – najważniejszą jest zapewne Regency Elf, nadprzyrodzona istota o pozytywnym stosunku do życia, która okazjonalnie pomaga głównemu bohaterowi. Postaci jest oczywiście znacznie więcej, zarówno tych, które zdążyły pojawić się w poprzednich zeszytach, jak i zupełnie nowych, powołanych do istnienia specjalnie na potrzeby tej historii. 

High Society to komiks o polityce – oznacza to, że większość kluczowych zwrotów akcji rozgrywa się w ciemnych pokojach, w trakcie długich dyskusji, za fabułą momentami trudno nadążyć, a momentów stricte dynamicznych jest bardzo niewiele – co oczywiście nie oznacza, że nie ma ich wcale, bo Cerebus, choć odwiesił miecz na kołek, bynajmniej nie utracił swojego gwałtownego temperamentu. Przynajmniej początkowo, bo sytuacja, w której się znalazł nie jest dla niego jakoś specjalnie komfortowa i z czasem zaczyna coraz mocniej obciążać jego psychikę. Mrónik doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest marionetką służącą ambicjom okolicznych możnych, ale z jakiegoś powodu pozwala na taki stan rzeczy. I w zasadzie trudno powiedzieć, czemu właściwie – widać, że niby zależy mu na wygraniu wyborów i robi wszystko, by gasić wszelkie kryzysy, jakie wybuchają po drodze (a imię ich Legion), ale momentami można bardzo wyraźnie dostrzec – szczególnie w drugiej połowie kampanii wyborczej – że bardzo męczy go to wszystko. Myślę, że autor komiksu starał się tu pokazać właśnie pewną bezradność polityków i fakt, że ludzie, którym oddajemy władzę sami są całkowicie zależni od układów, które musieli zawrzeć, by dojść na szczyt. I to, że już w trakcie tej drogi tworzą fundamenty pod własny upadek w – raczej bliższej, niż dalszej – przyszłości. 

Komiks kończy się wojną, której – co interesujące – nigdy nie widzimy na jego kartach. Cały konflikt obserwujemy z perspektywy dworu, planowania kolejnych sojuszy, zawierania paktów, rozmów z innymi politykami i zarządzaniem własną, kurczącą się z chwili na chwilę, strefą wpływów – czyli tym, czego nigdy nie pokazuje się w opowieściach wojennych, ponieważ są to rzeczy (teoretycznie) śmiertelnie nudne. Podobnie zresztą jak wcześniejsze partie komiksu, wypełnione długimi dyskusjami politycznymi, negocjowaniem poparcia… Potencjalni czytelnicy muszą nastawić się właśnie na taki niekonwencjonalny tryb opowiadania historii, ale się dość szybko zwraca, bo rzadko kiedy można przeczytać tak solidnie pomyślany i fabularnie dopracowany komiks. Wszystkie wątki przez cały czas się przeplatają i wynikają z siebie nawzajem, poszczególne motywy powracają dokładnie w tych momentach, w których uczynią sytuację bardziej interesującą. Tekstu ponownie jest bardzo dużo i trzeba się nastawić na sporo czytania nie zawsze (choć przeważnie jednak tak) znakomicie napisanych dialogów i monologów, jednak odnoszę wrażenie, że tym razem udało się wyważyć proporcje słowa i obrazu znacznie lepiej, niż w poprzedniej odsłonie serii. 

Pod wieloma względami Cerebus przypomina niektóre późniejsze powieści ze Świata Dysku Terry’ego Pratchetta. I tu i tam mamy do czynienia z konwencją fantasy służącą jako narzędzie satyry na różne procesy i mechanizmy społeczne znane z prawdziwego świata, sposób konstruowania historii oraz typ humoru są bardzo podobne, podobnie zresztą jak sposób kreowania postaci drugoplanowych. Paradoksalnie nie oznacza to, że osobom lubiącym Świat Dysku spodoba się ten komiks, ponieważ choć oba dzieła łączy całkiem sporo, to jednak dzieli jedna, niezwykle istotna rzecz – ton historii. Terry Pratchett, choć nie stroni od kreowania postaci niedoskonałych, niejednoznacznych czy nawet bezsprzecznie nikczemnych, to jednak zawsze można w jego książkach znaleźć kogoś, do kogo czuje się sympatię i mu się kibicuje, a autor zawsze dba o to, by na końcu tych złych dopadła karmiczna sprawiedliwość, a ci dobrzy otrzymali co najmniej szansę na lepsze jutro. Dave Sim nie jest nawet w połowie tak łaskawy dla swoich postaci. Świat Cerebusa zamieszkują wyłącznie lordowie Rustowie, Snapcase’owie i Wolfgangowie von Uberwald – brakuje w nim jednak takich postaci jak choćby Patrycjusz, nie marząc już nawet o kimś, kto choćby odrobinę przypominałby Sama Vimesa. Przez to czytanie może męczyć i wpędzać w ponure myśli, szczególnie w trakcie łamiącego serce fragmentu pod sam koniec komiksu, w którym Cerebus jest już kompletnie zniszczony psychicznie i emocjonalnie. 

Graficznie komiks prezentuje się dość… interesująco. Poziom ilustracji, choć nierówny, nie schodzi jednak poniżej pewnego minimum czytelności. Ponownie widać pewną niedbałość, wynikającą zapewne z pośpiechu i intensywnego trybu pracy, który ostatecznie zniszczył psychicznie i fizycznie autora Cerebusa. High Society to ostatnia z „książek telefonicznych”, które Sim rysował samodzielnie, od następnej historii dołączył do niego artysta posługujący się pseudonimem Gerhard, który podjął się tworzenia teł w komiksie. Co było przydatne, ponieważ Sim tła ma w zwyczaju po prostu olewać, co widać w High Society dość mocno. Najczęściej autor rysuje tylko postaci na białym albo czarnym, jednolitym tle. Generalnie nie przeszkadza to za mocno, ponieważ opowieść jest kameralna i skupiona na postaciach, ale czasami sprawia to, iż komiks wygląda… biednie. Przy czym należy zaznaczyć, że Sim, gdy już zdecyduje się narysować coś w tle kadrów, udowadnia, iż potrafi to robić i nie ma problemów z interesującym wypełnieniem pustej przestrzeni za postaciami. 

High Society to „książka telefoniczna”, którą legalnie i nieodpłatnie można pobrać ze strony internetowej komiksu, razem z poprzednim tomem – sumarycznie wychodzi tysiąc stron darmowej lektury kultowego komiksu. Czy warto? Ciężko powiedzieć – pierwszy tom serii opisałem w poprzedniej notce, gdzie wyjaśniłem z jak specyficznym dziełem mamy do czynienia. Na pewno gorąco zachęcam do przynajmniej dania szansy High Society, bo to prawdopodobnie jeden z bardziej interesujących komiksów, jakie miałem szczęście poznać. Jeśli ktoś lubi „pratchettowy” tym humoru z mocniejszą (znacznie mocniejszą) niż u Pratchetta nutą goryczy, to jest to komiks dla takiej właśnie osoby. Pozostałych również zachęcam do poeksperymentowania.

sobota, 17 grudnia 2016

Cerebus po raz pierwszy (Cerebus)

fragment grafiki autorstwa Dave'a Sima, całość tutaj.

Jestem fatalny w podejmowaniu decyzji – każdy, kto zna mnie choć trochę z pewnością potwierdzi, że za każdym razem, gdy zmuszony jestem dokonać jakiegoś wyboru w najtrywialniejszej choćby sprawie, zawieszam się na długie chwile. Funkcjonowanie z taką skazą osobowości bywa niekiedy koszmarem (nie wspominając już o tym, że przez to gra w przygodówki od Telltale Games zajmuje mi cztery razy więcej czasu, niż powinna) dlatego za wszelką cenę staram się unikać sytuacji, w których muszę o czymś postanowić. Czasem jednak się nie da – jak na przykład niedawno, gdy odkryłem, że wszystkie czytane przeze mnie serie komiksowe albo się pokończyły albo ich twórcy zrobili sobie przerwę i aktualnie nie mam czego czytać. Postanowiłem poszukać czegoś dłuższego (by odwlec w ten sposób kolejną decyzję o następnej lekturze już po zakończeniu obecnej) i mniej oczywistego. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się o istnieniu Cerebus the Aardvark, który jest – prawdopodobnie – najdłuższą w historii tego medium komiksową serią (wyłączając mangi) tworzoną przez pojedynczego artystę, kanadyjskiego scenarzystę i rysownika Dave’a Sima. 

Z Cerebusem sprawa jest o tyle ciekawa, że jest to komiks szalenie ważny w historii tego medium na Zachodzie – a mimo to bardzo niewielu współczesnych czytelników w ogóle zdaje sobie sprawę z istnienia tej serii, o jej przeczytaniu nawet nie wspominając. Cerebus narodził się pod koniec lat siedemdziesiątych, jako niezależny komiks będący w zamierzeniu parodią howardowskiego fantasy z barbarzyńcami, wielkimi armiami, pięknymi kobietami w skąpych strojach i całym tym maczystowskim sztafażem w który autor wrzucił kreskówkowego, antropomorficznego mrówkojada o wiecznie wkurzonym wyrazie twarzy. Komiks bardzo szybko zdobył relatywnie sporą popularność – była to era, gdy a Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej komiksy znajdowały się pod wciąż dość mocnymi obostrzeniami Comics Code Authority, przez co duże, mainstreamowe opowieści krępowane były cenzurą obyczajową. Komiksy drugiego obiegu nie miały takich problemów i dlatego właśnie tam najczęściej działy się najbardziej interesujące rzeczy. Jedną z tych najbardziej interesujących rzeczy był Cerebus – błyskotliwa satyra nie tylko na fabularne klisze pulpowego fantasy (w komiksie pojawia się, między innymi, parodia Elryka z Melnibone), ale również na komiksy superbohaterskie. Komiks wydawany był własnym sumptem przez autora i jego żonę w częstotliwości (mniej więcej) jednego, dwóch numerów na miesiąc. 

Punktem przełomowym – pierwszym z bardzo wielu w burzliwej historii powstawania tego komiksu – był narkotyczny odlot autora, który zainspirował dwudziesty numer serii. Od tego momentu komiks powoli zaczął rozwijać spójniejszą mitologię, a jego formuła zmieniła się z parodii gatunkowej w dość ponurą satyrę polityczno-społeczną. Bardzo intensywny tryb pracy połączony z problemami osobistymi (rozwód) i psychicznymi doprowadziły w międzyczasie do załamania nerwowego autora, który wykształcił w sobie silny resentyment w stosunku do płci żeńskiej. Jeszcze później Sim przeżył nawrócenie na osobliwą mieszankę wszystkich wielkich religii świata - zaczęło się od researchu do jednego z kolejnych rozdziałów komiksu, który miał być pierwotnie parodią Biblii. Wszystkie te wydarzenia w mniejszym lub większym stopniu znalazły swoje odzwierciedlenie w fabule komiksu, który z satyry zaczął przeradzać się w coś w rodzaju fabularyzowanego manifestu religijnego. Gdzieś po drodze do Dave’a dołączył inny artysta – posługujący się pseudonimem Gerhard – który w okolicach sześćdziesiątego numeru zaczął tworzyć tła do komiksu, pozwalając Simowi skupić się na postaciach, co w znacznym stopniu poprawiło wizualny aspekt serii (która już wcześniej i tak była pod tym względem całkiem imponująca). Cała ta odyseja trwała ponad ćwierć wieku nieprzerwanej publikacji i zakończyła się na trzechsetnym numerze Cerebusa, który ukazał się w dwa tysiące czwartym roku. 

Alan Moore nazwał kiedyś ten komiks najlepiej zobrazowanym mistycznym doświadczeniem, jakie kiedykolwiek pojawiło się w fikcyjnej opowieści. Komiks z numeru na numer stawał się coraz bardziej eksperymentalny zarówno w treści, jak i w formie, jego impakt w najlepszych latach swojej świetności jest nie do przecenienia, a autorskie interpretacje zależności między wydawcą, a twórcą można uznać za podstawę filozofii, dzięki której w dzisiejszych czasach zachodni przemysł komiksowy może poszczycić się takimi oficynami jak Image. Komiks zainspirował również nazwę popkulturowego tropu z TvTropes – Cerebus Syndrome (oraz kilka tropów pokrewnych) to sytuacja, w której cyklicznie wydawane dzieło, które wystartowało jako relatywnie lekka i beztroska opowieść bez znaczącego rozwoju fabularnego z odsłony na odsłonę staje się coraz cięższe, fabularnie wyrafinowane, bardziej ponure i obciążające psychicznie. Im dłużej czytałem o Cerebusie, tym bardziej pragnąłem przeczytać go samodzielnie, choć zdawałem sobie sprawę, że będzie to karkołomne doświadczenie, zarówno z uwagi na długość (trzysta numerów, z których każdy ma dwadzieścia stron plus dodatki), jak i potencjalne treści spoza mojej strefy komfortu (seksizm autora jest dziś wręcz legendarny). Komiks dzieli się na szesnaście długich rozdziałów i przeczytanie wszystkiego za jednym zamachem jest właściwie ponad siły zwyczajnego człowieka. Dlatego w ramach motywacji postanowiłem włączyć bloga do tej zabawy i regularnie opisywać poszczególne tomy, by motywować się w ten sposób do dalszej lektury. Lepsze to, niż perspektywa kolejnego podejmowania decyzji, co przeczytać zamiast tego. 

Pierwsza książka telefoniczna – z uwagi na objętość i jakość papieru, którego używano w wydaniach zbiorczych tak właśnie je nazywano – zbiera w sobie dwadzieścia pięć zeszytów komiksu Cerebus the Aardvark składających się na pierwszy rozdział serii zbiorczo nazwanej po prostu Cerebus. Nie jest to w żadnym wypadku spójna opowieść – na samym początku swego istnienia komiks szukał na siebie pomysłu i był raczej kompilacją mniej lub bardziej oryginalnych fabułek bez jakiejkolwiek klamry spinającej poszczególne numery, choć oczywiście z czasem pojawiają się odwołania do wcześniejszych wydarzeń. Odnoszę wrażenie (jeszcze nie skończyłem czytać kolejnej książki telefonicznej), że pierwszy rozdział jest czymś w rodzaju pierwszego sezonu serialu Babylon 5, który miał na celu nie tyle opowiadać interesującą historię, co należycie wyeksponować mitologię uniwersum, przedstawić bohaterów drugoplanowych (których jest całkiem sporo i w większości są oni całkiem interesujący) oraz nakreślić sytuację polityczno-społeczną świata przedstawionego. Nie ma w tym nic złego, choć odrobinę cierpi na tym tempo opowieści – jako współczesny odbiorca kultury popularnej jestem oczywiście zepsuty na tyle, że irytuje mnie brak solidnej osi fabularnej spajającej wszystko w jedną całość. Szczególnie, że jakość poszczególnych odcinków momentami waha się dość mocno – niektóre to prawdziwe perełki, jest kilka zdecydowanie słabych albo zbyt rozwleczonych albo zwyczajnie nudnych – oraz bardzo wiele po prostu przeciętnych. 

Aspekt parodystyczny został rozegrany… tak sobie. Dwa pierwsze numery Cerebusa w zasadzie są klasycznymi opowieściami miecza i magii, a ich jedynym źródłem humoru jest fakt, że główny bohater to chodzący na dwóch nogach kreskówkowy mrówkojad, który mówi w trzeciej osobie liczby pojedynczej (tak jak Zwierz Popkulturalny) i jest kompletnym dupkiem dla wszystkich osób, z którymi wchodzi w interakcje (zupełnie nie tak jak Zwierz Popkulturalny). Później robi się odrobinę lepiej, pojawiają się fabularne subwersje sztampowych motywów, humor słowny (całkiem niezły) oraz odważniejszy dialog z innymi dziełami popkultury. Wspomniany już komiczny odpowiednik Elryka, Roach (lokalny ekwiwalent klasycznego superbohatera, bardzo perfidnie zdekonstruowany), Profesor Charles X. Claremont (nie muszę wyjaśniać, prawda?) tancerka imieniem Jaka oraz makiaweliczny Lord Julius to tylko kilka postaci z barwnej obsady komiksu. Z perspektywy lat wypada to zapewne znacznie bardziej blado, niż w latach siedemdziesiątych, bo przez ten czas zdążyliśmy się oswoić z tego typu zagrywkami, ale i tak raz czy dwa byłem szczerze rozbawiony celną parodią czy zmyślnym nawiązaniem do mainstreamowych komiksów. 

Komiks niestety dość mocno zestarzał się w aspekcie proporcji tekstu do ilustracji – tego pierwszego jest po prostu za dużo. W latach siedemdziesiątych narracja w komiksach była bardzo rozbudowana, między innymi po to, by zeszyty czytało się trochę dłużej, niż kilka minut (jak to ma miejsce dzisiaj). I nawet nie chodzi o to, że narracja jest napisana w jakoś wyjątkowo drętwy sposób albo że niepotrzebnie powiela informacje, których dostarcza nam obraz (choć tak jest), ale sam fakt, że jest jej aż tyle momentami przytłacza. To chyba największa wada tego komiksu – absolutne przegadanie zabija dużą część przyjemności płynącej z jego lektury. Graficznie jest natomiast bardzo dobrze. Generalnie komiks operuje w estetyce przywodzącej na myśl dzieła Franka Frazetty – wyjątkiem jest główny bohater, który jako jedyny rysowany jest w kompletnie innym, kreskówkowym i uproszczonym stylu. Wprowadza do kontrast będący źródłem humoru (bo Cerebus sam podlega również „kreskówkowej fizyce” znanej choćby z animacji Warner Bros.). Zdarza się, że momentami kreska jest dość niestaranna i widać ewidentny pośpiech rysownika, by wyrobić się na czas z całym materiałem – niektóre szczegóły są niedopracowane, bardzo często brakuje też teł. Mimo to, jak na produkcję niezależną, Cerebus wygląda naprawdę imponująco. 

Wspomniałem wyżej o dwudziestym numerze komiksu, który był swoistym punktem zwrotnym serii. Zeszyt ten nosi tytuł Mind Games jest opowieścią o Cerebusie uwięzionym w jakimś innym wymiarze – zwanym Siódmą Sferą – wypełnionym jedynie czernią i pasami (a, okazyjnie, większymi obszarami) szarości. Główny bohater jest jedyną postacią występującą w tym komiksie we własnej osobie – mrówkojad może bowiem kontaktować się z kapłankami odpowiedzialnymi za jego obecny stan oraz z liczącym ponad sto osiemdziesiąt lat magiem-hippisem wyznającym skrajnie inną filozofię życiową, niż wspomniane kapłanki. Przez cały odcinek Cerebus manipuluje oboma stronnictwami, by wybrnąć jakoś z tej sytuacji. Cały numer jest oparty na dialogach i są one na tyle dobrze napisane, że komiks broni się jako oddzielna całość. Po ułożeniu wszystkich stron jedna obok drugiej w prostokąt 5x4 szare plamy łączą się ze sobą w kształt ciała głównego bohatera i jest to naprawdę fajna zagrywka, w tamtych czasach dość rzadko jeszcze stosowana. Uwielbiam takie formalne eksperymenty, więc gdy tylko zorientowałem się, że komiks w istocie jest graficzną układanką – wpadłem w zachwyt. Wątek zapoczątkowany w Mind Games będzie jeszcze powracał w kolejnych książkach telefonicznych, o czym oczywiście szerzej opowiem w kolejnych notkach. 

Teraz powinienem poświęcić akapit na podsumowanie i rozstrzygnięcie, komu (i czy w ogóle) polecam ten komiks. Sprawa jest ciężka, bo choć Cerebus to bardzo przyjemna książka telefoniczna, to jednak nie na tyle, by poświęcać jej czas. Ja to zrobiłem dlatego, że zafascynowała mnie sama historia powstawania tego komiksu i zapragnąłem poznać go w całości, byłem więc nastawiony na pewną sztampowość na początku tej drogi. Dla mnie było to całkiem przyzwoite wprowadzenie w świat Cerebusa, ale wątpię, by było to uniwersalne wrażenie – komiks jest w swej formie mocno przestarzały, nawet mimo odważnych eksperymentów. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...