Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słuchowisko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słuchowisko. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 czerwca 2018

Posłuchaj Mocy

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Gdy pierwszy raz obejrzałem Nową Nadzieję miałem jakieś czternaście lat – o wiele za dużo, bym odczuł dziecięcy zachwyt Gwiezdnymi Wojnami, który sprawił, że kosmiczna baśń George’a Lucasa na stałe wpisała się do zbiorowej świadomości naszego kręgu cywilizacyjnego. Oczywiście doceniłem film na poziomie estetycznym i audiowizualnym (choć oczywiście dużo się czepiałem, bo – jak chyba każdy nastolatek – byłem w tym wieku straszliwym dupkiem), ale do tego czasu zdążyłem skonsumować już tyle kultury popularnej, by Gwiezdne Wojny nie były dla mnie tą pierwszą wielką narracją, a raczej – jedną z wielu. Czasami odczuwam z tego powodu coś na kształt poczucia pokrzywdzenia – gdy widzę szczerą, czystą ekscytację osób, które świętują kolejne odsłony kinowej serii Star Wars, które z nostalgią wracają wspomnieniami do ich pierwszych seansów klasycznej Trylogii, naprawdę im tego zazdroszczę. Momentami czuję się trochę tak, jakbym był jedynym, który nigdy się nie zakochał. Na szczęście istnieją różne rodzaje miłości – spieszę bowiem donieść, że niedawno zakochałem się w Gwiezdnych Wojnach Epizodzie IV: Nowej Nadziei w wyjątkowo niespodziewany i unikalny sposób. I nie mogę się doczekać chwili, w której Wam o tym opowiem. 

Historia zaczyna się w USA lat osiemdziesiątych – nad metaforycznym grobem medium słuchowiskowego. Ameryka pierwszej połowy XX wieku była krajem, w którym audio dramas rządziły masową wyobraźnią słuchaczy i słuchaczek. Z upowszechnieniem się telewizji słuchowiska zaczęły jednak tracić na popularności – radiowe opery mydlane zaczęły (pośrednio lub bezpośrednio) przenosić się na szklane ekrany, gdzie można było nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć występujące w nich postaci. Gatunek dogorywał od co najmniej lat sześćdziesiątych, gdy rozgłośnie CBS i NBC anulowały większość swoich wieloletnich projektów słuchowiskowych. Pod nóż poszedł choćby niesamowicie ambitny Suspense, antologia półgodzinnych radiowych thrillerów, w których występowały ówczesne topowe gwiazdy Hollywood. Albo Yours Truly, Johnny Dollar – detektywistyczny serial, który w ciągu swojego trzynastoletniego trwania dorobił się ponad ośmiuset odcinków i statusu kultowego wśród słuchaczy CBS Radio. Medium oczywiście przetrwało i w ciągu następnych dekad próbowało wrócić do czasów swej dawnej świetności, jednakże nawet najwięksi optymiści musieli w końcu przyznać, że złote czasy słuchowisk przeminęły już na dobre – w tych czasach to kino i telewizja rządzą zbiorową wyobraźnią mas. 

Richard Toscan nie był optymistą – był wizjonerem. „Złota Era słuchowisk skończyła się tak dawno, że większości ludzi kojarzy się z gadającymi głowami, a to kompletne niezrozumienie tego medium. Radiowe słuchowiska są niezwykle wizualną formą sztuki. Gdy są zrobione dobrze, mają więcej wspólnego z filmem, niż sztuką teatralną.” napisał w swojej wydanej w 2011 roku książce Playwriting Seminars 2.0: A Handbook on the Art and Craft of Dramatic Writing with an Introduction to Screenwriting. Toscan był dziekanem kalifornijskiego USC School of Dramatic Arts, wziętym dramaturgiem oraz – oczywiście – entuzjastą słuchowisk bolejącym nad ich osuwaniem się w niszę i starał się podtrzymywać tradycje gatunku na wiele sposobów. Jednym z nich było tworzenie słuchowiskowych adaptacji prozy Raymond Carvera na potrzeby studenckiego radia, co oczywiście mogło być interesującą ciekawostką, ale… no właśnie – mogło być wyłącznie ciekawostką. Toscan chciał czegoś więcej – chciał słuchowiska, które rozpali wyobraźnię i przykuje uwagę tysięcy ludzi, jak przed laty robiły to przygody prywatnego detektywa Johnny’ego Dollara czy emocjonujące historie z serii Suspense. Chciał zaangażować emocje mas tak, jak robiły to ówczesne hollwoodzkie filmy z gatunku, który dziś określamy Kinem Nowej Przygody. Toscana w jego staraniach wspierał John Houseman – producent, który przed laty współpracował z Orsonem Wellesem przy jego legendarnej audycji radiowej Wojna Światów z 1938 roku, tej samej, o której krążą dziś rozdmuchane miejskie legendy, że wywołała masową panikę w całym kraju (prawda, jak to zwykle prawda, wyglądała nieco mniej spektakularnie). Obaj pracowali nad przywróceniem do działania programu NPR Playhouse, audycji radiowej prezentującej słuchowiska wyprodukowane przez National Public Radio (które patronowało zresztą wspomnianej wyżej studenckiej rozgłośni). Obaj panowie mieli zapał, kapitał intelektualny, możliwości, talent i doświadczenie. Brakowało tylko jednego – pomysłu na słuchowisko. 

Tu przybył z pomocą jeden ze studentów, Joel Rosenzweig, który podsunął pomysł radiowej adaptacji filmu Star Wars: A New Hope. Pomysł był idealny w swej prostocie – jeśli Gwiezdne Wojny stał się w ostatnich latach właściwie synonimem ekscytującej rozrywki i pobudzającej wyobraźnię fantazji, dlaczego nie wykorzystać tego w celu promocji słuchowiskowego medium? Star Wars cieszył się gigantycznym zainteresowaniem młodego pokolenia – pokolenia, które prawdopodobnie nigdy nie miało powodu, by sięgać po archaiczne w ich oczach (uszach?) radiowe programy fabularne. A to właśnie na nowe pokolenie najbardziej liczył Toscan – napływ świeżej krwi, dzięki której medium odżyje. Potencjalnym problemem była jednak licencja na adaptację fabuły kasowego hitu kinowego. Problemem, jak się okazało, zupełnie nieistniejącym. George Lucas był bowiem nie tylko absolwentem USC oraz wizjonerem, ale także fanem klasycznych słuchowisk i błyskawicznie udzielił licencji na wszystkie konieczne do radiowej adaptacji materiały z Gwiezdnych Wojen… za symbolicznego dolara. Wyobrażacie sobie coś podobnego w dzisiejszych czasach? Toscan dostał do swojej dyspozycji nie tylko kompletną bibliotekę efektów dźwiękowych i muzyki autorstwa niezastąpionego Johna Williamsa, ale również rozszerzonej wersji scenariusza Nowej Nadziei, wzbogaconej o opisy nienakręconych scen oraz elementy świata przedstawionego, które wyleciały z ostatecznej wersji filmu. To wyjątkowa sytuacji, w której jeden wizjoner napotkał drugiego, myślącego w podobnych kategoriach, i zrobił wszystko, by maksymalnie ułatwić mu zrealizowanie swojego zamierzenia. Toscan trzymał w rękach bardzo silne karty. 

To z kolei sprawiło, że gra nagle zaczęła toczyć się o bardzo wysoką stawkę. Nowa Nadzieja nie mogła być po prostu kolejnym słuchowiskiem – musiała być godną adaptacją kultowego filmu oraz precyzyjnie oszlifowanym diamentem, dźwiękową wizytówką tego, co chciał osiągnąć Toscan. To oznaczało wysokie standardy produkcyjne, wynajęcie dużej przestrzeni studyjnej, ekipy montażystów oraz opłacenie kilkunastu aktorów i aktorek. NPR nie było w stanie zapewnić producentom wymaganych dwudziestu tysięcy (ówczesnych) dolarów. Twórcy nie poddali się jednak – zaczęli szukać gdzie indziej. Owym „gdzie indziej” okazało się BBC, które z entuzjazmem weszło w koprodukcję tego potencjalnie wyjątkowo lukratywnego słuchowiska w zamian za prawa do jego emisji na terenie Zjednoczonego Królestwa. BBC do dziś jest czempionem w kwestii fabularnych audycji radiowych, więc oprócz brakujących funduszy zapewniło również własnego reżysera w osobie Johna Maddena, który wiele lat później stworzy kultowy film Zakochany Szekspir. 

Napisania scenariusza do słuchowiska podjął się amerykański pisarz science-fiction Brian Daley. Autor do tej pory specjalizował się głównie w tworzeniu licencjonowanych książek na potrzeby wydawniczej serii Battletech oraz kilku innych marek – między innymi Star Wars, na potrzeby której napisał trzy powieści wchodzące w skład serii The Han Solo Adventures. Daley stał przed niełatwym zadaniem – musiał dokonać spójnej, zrozumiałem translacji skryptu Lucasa na potrzeby medium całkowicie dźwiękowego, opartego wyłącznie na sile dialogów oraz efektów audio. I wywiązał się z tego zadania lepiej, niż znakomicie – osobiście uważam, że nawet lepiej, niż sam Lucas. Jego dialogi z jednej strony znakomicie operują subtelną, naturalną ekspozycją, a z drugiej – doskonale definiującą charakter postaci. Słuchowisko podzielone zostało na trzynaście półgodzinnych odcinków, z których dwa pierwsze prezentują wydarzenia sprzed filmu – i robią doskonałą robotę rozbudowując charaktery postaci Luke’a i Lei. Ten pierwszy w końcu jest postacią z krwi i kości, naiwnym, niewinnym, ale niesamowicie sympatycznym i szlachetnym chłopakiem z farmy, który z jednej strony czuje się zobowiązany do pozostania na Tatooine i wspierania wujostwa, a z drugiej – pragnie poznać galaktykę, wyrwać się z prowincji, zobaczyć kawałek Galaktyki. Jego aspiracje są znacznie czytelniejsze i bardziej naturalne, niż ma to miejsce w filmie. Jego serdeczna przyjaźń z Biggsem, który odgrywa tu znacznie większą rolę, przydaje Luke’owi niespodziewanej głębi. Słuchowisko sprawiło, że Luke przestał być w moich oczach fabularnym patyczakiem, a stał się osobą z krwi i kości. Ta druga również urasta charakterologicznie w sposób, który jest jednocześnie przemyślany i zaskakujący. Leia ze słuchowiska to młoda polityczka, która pasją, oddaniem oraz odwagą nadrabia brak doświadczenia w dyplomatycznych szaradach. Jej czas spędzony na Alderaanie z senatorem Organą, który pozwolił na eksplorację ich więzi sprawia, że eksplozja planety przestaje być pokazowym efektem specjalnym i robi znacznie większe wrażenie niż ma to miejsce w filmie. 

Adaptacja historii z jednego medium na drugie to bardzo często kłopotliwa rzecz, która w najgorszym wypadku kończy się próbą wepchnięcia trójkątnego klocka w kwadratowy otwór – odtwórczą translacją opowieści bez zrozumienia, że każda forma sztuki opiera się na unikalnej dla siebie kombinacji elementów. Siłą literackiej prozy jest słowo. Komiksu – fuzja słowa i obrazu w formie sekwencyjnej. I tak dalej. Nie da się przełożyć książki na film bez radykalnej zmiany materiału wyjściowego. Jeśli zrobi się to tak, by dzieło wykorzystywało wszystkie mocne strony medium docelowego mamy do czynienia z czymś optymalnym – adaptacją, która wzbogaca nasze doświadczenie z materiałem źródłowym, rozszerzając je i wzbogacając naszą percepcję. Dobrym przykładem jest tu seria książek Harry Potter – czytając je mając w pamięci adaptacje książkowe dostarcza nam podświadomego kontekstu, atmosfery wypracowanej przez muzykę, wyglądu świata przedstawionego i tak dalej. Daley oraz pozostali twórcy radiowej adaptacji Star Wars, doskonale to rozumieli. Słuchowiska to medium, które musi być niesione na skrzydłach dobrze napisanych, potoczystych i dynamicznych dialogów wzbogacanych działającymi na wyobraźnię efektami dźwiękowymi oraz muzyką. Więcej dialogów oznacza więcej interakcji między postaciami. Więcej interakcji postaciami oznacza o wiele lepsze ich zarysowanie charakterologiczne, rozbudowę i pogłębienie ich wątków. To z kolei sprawia, że dźwiękowa adaptacja Nowej Nadziei jest zupełnie innym doświadczeniem, niż materiał wyjściowy. Na swój sposób uboższym – bo z oczywistych względów nie dostajemy tu zachwycających wizualiów czy efektów specjalnych – ale na swój sposób również i bogatszym. Słuchowisko powstało w 1981 roku, w czasach gdy rozszerzone uniwersum na dobrą sprawę było jeszcze w powijakach. Tym bardziej zaskakuje sposób, w jaki słuchowisko subtelnie rozwija świat przedstawiony rzucanymi tu i tam dygresjami, które przydają nam nowych kontekstów sytuacji. Choćby sposób, w jaki Imperium postrzegane jest na Tatooine przez rówieśników Luke’a czy krótka dyskusja admirała Mottiego i Tarkina o możliwościach wykorzystania Gwiazdy Śmierci do politycznych nacisków. Wszystko to sprawia, że odległa Galaktyka w niezauważalny sposób nabiera głębi, której próżno szukać w filmowej wersji Nowej Nadziei. 

Interesująco sprawa miała się również z castingiem. Nie dało się sprowadzić do słuchowiska wszystkich aktorów odgrywających ich postaci na wielkim ekranie – w słuchowisku do swoich ról powrócili jedynie Mark Hamill (Luke) oraz Anthony Daniels (C-3PO), natomiast reszta ról została obsadzona na nowo, przy czym większość nowych aktorów i aktorek wyraźnie nie starało się wiernie naśladować swoich ekranowych odpowiedników, a raczej tworzyć w miarę indywidualne, alternatywne wersje odgrywanych przez siebie postaci. Z jednej strony było to bardzo karkołomne wyzwanie, ponieważ role Harrisona Forda, Carrie Fisher czy Aleca Guinnessa są już tak ikoniczne, że myślenie o postaciach Hana Solo, Lei czy Obi Wana w oderwaniu od ich oryginalnych odtwórców jest prawie niewykonalne. Z drugiej jednak… ta alternatywna obsada jest po prostu mistrzowsko dobrana i robi doskonałą robotę w twórczej reinterpretacji bohaterów tworząc ze słuchowiska fascynujące alternatywne spojrzenie na Nową Nadzieję. Hana Solo gra Perry King, który zresztą starał się o dokładnie tę samą rolę u Lucasa – słuchowiskowy Han jest znacznie bardziej beztroski i ostentacyjnie charyzmatyczny. Darth Vader grany przez znanego z To Kill A Mockingbird Brocka Petersa (nerdy mogą go również kojarzyć jako tatę Bena Sisko ze Star Trek: Deep Space 9) ma swoim głosie subtelną nutkę udręki, na którą w filmowej wersji zwyczajnie nie było miejsca. W dodatku wszystkie te role są grane w „radiowy” sposób – w przeciwieństwie do kina i telewizji, aktorzy muszą całkowicie opierać się na ekspresji słownej, intonacji i brzmieniu własnego głosu, co sprawia, że całość brzmi jeszcze bardziej dramatycznie i angażująco – dokładnie w taki sposób, w jaki brzmieć powinna kosmiczna baśń. 

Ostatecznie słuchowisko okazało się potężnym hitem, który przyniósł oryginalnemu nadawcy wielki wzrost słuchalności… przynajmniej na pewien czas. Wbrew skrytym nadziejom Toscana, radiowe Star Wars nie okazały się przełomem. Ich popularność powiązana była bardziej z gwiezdnowojenną marką, niż słuchowiskowym medium. Nic nie było w stanie powstrzymać radiowych opowieści przed osuwaniem się w coraz mniejszą, coraz bardziej ciasną niszę. W ciągu kilkunastu kolejnych lat powstały adaptacje piątego oraz szóstego epizodu Star Wars, przy czym ta druga stworzona została już mocno po kosztach i bez udziału Hamilla. Nie są to słabe produkcje, w żadnym razie – wciąż warto jest się z nimi zapoznać. Co do The New Hope, odnalezienie tego słuchowiska w sieci jest niezwykle łatwe i naprawdę polecam to zrobić wszystkim osobom, które albo są miłośnikami Gwiezdnych Wojen i mają ochotę na szalenie interesującą reinterpretację filmu, który zapoczątkował całą tę opowieść albo – tak jak to było w moim przypadku – chcą dać jej kolejną szansę. Mnie samego mocno zaskoczyło, w jaki sposób tak subtelna w sumie zmiana proporcji poszczególnych elementów opowieści sprawiła, że nagle opowieść, która do tej pory nie budziła we mnie żywszych emocji – nagle stała się czymś wyjątkowym i mocno angażującym. Radio to medium, które z jednej strony wymaga od odbiorcy wyobraźni, z drugiej jednak – kontekstualizje ją w sposób inny, niż proza czy komiks. Jest trochę jak sen lub opowieść przy ognisku – idealne naczynie dla opowieści o kosmicznym imperium, księżniczkach i rycerzach z prastarego zakonu.

sobota, 3 grudnia 2016

Panie Łaskawe

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Graceless to dziewięcioodcinkowe (trzy sezony po trzy godzinne epizody każdy) słuchowisko, którego akcja rozgrywa się w uniwersum serialu Doctor Who. Opowiada ono historię dwóch dysponujących potężnymi mocami parapsychicznymi sióstr, które zostały stworzone przez tajemniczą kosmiczną nadistotę znaną jako Grace. Siostry debiutowały wcześniej w słuchowiskach opowiadających o przygodach Piątego Doktora, gdzie przyczyniły się do uratowania Wszechświata (normalka). Graceless opowiada, co z obiema tymi bohaterkami działo się już po tym fakcie – wypełniły cel, dla którego zostały powołane do istnienia, więc… co teraz? Jak powinny postąpić, w którą stronę się udać, jak posterować swoim życiem, w jaki sposób korzystać z nieomal boskich mocy, którymi zostały obdarzone? Z Graceless sprawa jest o tyle interesująca, że jest to jedno z pierwszych słuchowisk od Big Finish, jakie miałem przyjemność poznać. Jest to również zaskakująco ambitna produkcja, która odchodzi od zwyczajowych barwnych, emocjonujących przygód, z jakich znane są dźwiękowe produkcje BF na rzecz filozoficzno-egzystencjalnej przypowieści w klimacie nieco sennego, onirycznego science-fiction. Rezultat okazał się co najmniej interesujący. 

Od razu spieszę z zapewnieniami, że do swobodnego cieszenia się słuchowiskiem nie jest wymagana jakakolwiek znajomość żadnych innych produkcji – wszystkie kluczowe fakty i kontekst sytuacji jest nam powiem przybliżony w pierwszych minutach pierwszego odcinka. Nie znając trylogii Key 2 Time (w której debiutowały i odegrały nomen omen kluczową rolę siostry) przegapi się najwyżej kilka drobnych aluzji do wcześniejszych wydarzeń. Graceless jest również bardzo zamkniętą opowieścią w tym sensie, że niewiele jest do niej odwołań w innych seriach od Big Finish – co jest raczej ewenementem, bo na ogół słuchowiska BF często-gęsto do siebie nawiązują, a bohaterowie jednej serii od czasu do czasu pojawiają się (gościnnie lub na dłużej) w jakiejś innej. Tymczasem siostry wystąpiły jedynie w The Worlds of Big Finish, spiętej metawątkiem antologii słuchowisk z różnymi bohaterami i bohaterkami Whoniwersum oraz szeroko pojmowanych okolic i nigdzie indziej. Czyni to Graceless bardzo niezobowiązującą opowieścią, którą można pochłonąć w kilka dni bez poczucia niedosytu. 

Pierwszą rzeczą, która odróżnia Graceless od większości słuchowisk BF to bardzo ponury, depresyjny klimat serii – pojawiają się motywy przemocy psychologicznej, sugestie seksualnych wymuszeń oraz parę innych rzeczy, które sprawiają, że słuchowisko zdecydowanie nie nadaje się dla młodych odbiorców. W ogóle fabuła bardzo często z kosmicznych fenomenów czy planetarnych katastrof (które zresztą również są w Graceless obecne, bynajmniej nie w ilościach laboratoryjnych) przenosi swój ciężar na – nie zawsze zdrowe – relacje pomiędzy bohaterami i bohaterkami. To zresztą sprzyja zadawaniu pytań o takie tematy jak odpowiedzialność za drugą osobę, za swoje czyny i ich rezultaty, o cenę życia drugiego człowieka… nie są to jakoś wymyślne kwestie, ale każda z nich zostaje potraktowana w poważny, odpowiedzialny sposób, a konkluzje nigdy nie uciekają od problematycznych kwestii. Oczywiście nie jest to w żadnym razie fabularna rozprawa filozoficzna i jakiś wątek na ogół istnieje (i to zwykle całkiem interesujący) nadając wszystkim tym dywagacjom konkretny kontekst, ale… 

…no właśnie – ale. Przy całej mojej (olbrzymiej) sympatii do tego słuchowiska nie potrafię jednak nie wytknąć mu kilku dość bolesnych wad. Pierwszą z nich jest pewien brak poczucia celowości. Główna oś fabularna nigdy nie krystalizuje się w żadnym sensownym stopniu – bohaterki miotane są wydarzeniami od jednego miejsca do drugiego i są zbyt zajęte reagowaniem na kolejne nieszczęścia, które spadają im na głowy, by zastanowić się, co robić dalej. I niby to jest właśnie głównym motywem tej serii – bohaterki powoli uczą się odpowiedzialności za własne czyny i dojrzewają do samodzielnego kierowania swoim życiem – ale na dłuższą metę jest to nieco irytujące, ponieważ przez takie podejście bardzo ciężko jest stwierdzić, czy Abby i Zara w ogóle przechodzą jakąś przemianę. Wszystko przykrywa kolejna tragedia i idące za nim rozpaczanie. 

To kolejny mankament (ale bardzo subiektywny) Graceless – ilość nieszczęść jakie przytrafiają się bohaterkom i fakt, że rzadko kiedy opowieść kończy się w pomyślny dla nich sposób sprawiają, że odbiorca może poczuć się psychicznie wyobcowany. To dość znane w kulturze popularnej (i nie tylko) zjawisko – bohaterkom przydarza się tyle tragedii, tak wiele tracą, a ich perspektywy nawet w optymalnej sytuacji malują się w tak ponurych barwach, że u odbiorcy włącza się mechanizm obronny i przestaje on inwestować emocje w opowiadaną historię, ponieważ przeczuwa (na ogół słusznie), że w żaden sposób mu się to nie zwróci. Choć obie bohaterki mają dość złożone, interesujące osobowości, to i tak ten wszechobecny angst sprzyja patrzeniu na nie tylko pod jednym kątem. W dodatku pojawia się tu kolejny problem – Abby i Zara posiadają boskie umiejętności, w pewnym momencie zyskują funkcjonalną nieśmiertelność, posiadają urodę i intelekt… a i tak wciąż płaczą, jak to bardzo są nieszczęśliwe i krzywdzone przez okrutny Wszechświat. I znów – ten ich angst zawsze jest bardzo dobrze umotywowany i generalnie współczujemy bohaterkom tego, co im się przytrafia (bo czasami są to naprawdę straszliwe rzeczy), ale poprzez kontrast do mocy, talentów i umiejętności jakie posiadają czasami trudno jest z nimi sympatyzować. Nie pomaga też fakt, że wiele rzeczy, które im się przytrafia jest tak bardzo abstrakcyjna (choć z drugiej strony przydarzają się im wstrząsająco prozaiczne tragedie, które mogą spotkać każdego i każdą z nas), że ciężko jest się z nimi utożsamiać, co może jeszcze bardziej zwiększyć dystans emocjonalny słuchaczy. 

Mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej – i tak bardzo lubię Graceless. Przede wszystkim za ten mistyczny, nieco surrealistyczny klimat całości. Bohaterki najczęściej nie przeżywają konwencjonalnych przygód w czasie i przestrzeni, tylko mierzą się z nieco bardziej nietypowymi zjawiskami, rozmaitymi kosmicznymi wszechbytami, doświadczeniami z pogranicza życia i śmierci, małymi tragediami mającymi gigantyczny impakt na resztę Wszechświata i innymi tego typu wydarzeniami. Daje to poczucie obcowania z naprawdę wyjątkową opowieścią, która jest znacząca zarówno na poziomie marko, jak i mikro. Obsada na ogół jest bardzo ograniczona, poza głównymi bohaterkami w każdym odcinku pojawia się co najwyżej kilkoro innych bohaterów i bohaterek epizodycznych (niektórzy i niektóre wracają w kolejnych odcinkach), co bardzo sprzyja kreowaniu wyrazistych, zapadających w pamięć postaci. I choć fabuła na poziomie klamry fabularnej spinającej całość w zasadzie nie istnieje, to poszczególne odcinki same w sobie są bardzo dobre – każdy z nich ma coś, co sprawia, że zapada on w pamięć i w zasadzie nie ma tam epizodów ewidentnie słabych albo niepotrzebnych. Wspomnieć muszę o jeszcze jednej interesującej rzeczy - w słuchowisku pojawia się zaskakująco mocno wyeksponowany motyw poliamorii traktowanej nie jako dziwactwo, aberracja czy objaw zepsucia, ale jako zdrowy model relacji międzyludzkiej. Szczerze napisawszy nie przypominam sobie żadnego innego tekstu kultury popularnej, w którym taki wątek byłby traktowany inaczej, niż na zasadzie egzotycznej ciekawostki o potencjale fanserwisowym.

Dźwiękowo Graceless stoi na naprawdę wysokim poziomie - wszystkie efekty dobrano dobrze, a odgłosy otoczenia sprawnie uzupełniają dialogi (i okazjonalną narrację) dostarczając słuchaczowi potrzebnego kontekstu sytuacji. Świetna jest muzyka skomponowana przez Jamiego Robertsona – w dużej mierze przydaje ona słuchowisku jego unikalnego klimatu, sprawnie manewrując między efektownością, a patosem. Posłuchajcie choćby utworu z czołówki, który daje całkiem niezły pogląd na brzmienie całości. Gra aktorska nie odstaje od wysokiego poziomu… z jednym wyjątkiem. Postać imieniem Marek grana przez Frasera Jamesa ma bardzo nieprzyjemną, chrapliwą barwę głosu. Jasne, James jest świetnym aktorem i znakomicie potrafi zagrać wszystkie emocje, ale jego tembr na dłuższą metę jest bardzo męczący i czasami sprawia, że trudno jest zrozumieć, co on właściwie mówi. Nie jest to jakiś wielki problem, bo rola tej postaci (choć kluczowa) maleje z każdym kolejnym odcinkiem i później nie jest to już jakimś uciążliwym problemem, ale niestety nie mogę powiedzieć, by obsadzenie takiego, a nie innego aktora w takiej, a nie innej roli było dobrą decyzją. 

Słuchowisko można kupić bezpośrednio na stronie internetowej Big Finish, istnieje jednak legalny sposób na jego nieodpłatne przesłuchanie. Strona internetowa Storytel.pl (słuchowiskowo-audiobookowy ekwiwalent Netflixa) posiada wszystkie trzy serie Graceless w swojej ofercie, żeby więc zapoznać się z tą produkcją, wystarczy zarejestrować się na serwisie i skorzystać z dwutygodniowego darmowego okresu próbnego. Generalnie mocno zachęcam do regularnej subskrypcji, bo poza Graceless w ofercie Storytel znajduje się cała masa świetnych słuchowisk i audiobooków. Niedawno Big Finish ujawniło, że tworzy kolejną odsłonę serii, prawdopodobnie służącą za swoiste postscriptum zakończonej przed kilkoma laty opowieści. Siostry, już znacznie starsze (i grane przez inne aktorki) powracają i nie umiem nie mieć obaw czy takie tworzenie kontynuacji ich opowieści aby na pewno ma sens, bo Graceless to bardzo zamknięta, pełna opowieść. Ufam jednak twórczyniom i twórcom tego słuchowiska, że nie zepsują swojego ukochanego dziecka niepotrzebnym sequelem i otrzymamy po prostu kolejny znakomity rozdział opowieści.

niedziela, 5 czerwca 2016

Not everything changes

fragment grafiki autorstwa MaXKennedy, całość tutaj.

Big Finish to prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy, jaką mogli dostać fani serialu Doctor Who. Słuchowiska produkowane przez studio Nicholasa Briggsa i spółkę charakteryzują się świetnymi scenariuszami, znakomitą grą aktorską i efektami dźwiękowymi, ale to nie wszystko – widać (choć powinienem raczej napisać: słychać) bardzo wyraźnie, że są one tworzone przez ludzi, którzy kochają Doctora i wkładają w swoją pracę mnóstwo serca. Dlatego ucieszyłem się, gdy BBC w końcu udzieliło studiu licencji na nowe sezony serialu (do niedawna mogli korzystać z postaci i motywów pojawiających się tylko w klasycznych seriach) oraz na spin-offy, ponieważ wiedziałem, że nie mogła ona trafić w lepsze ręce.

Lubiłem serial Torchwood, choć boleśnie zdawałem sobie sprawę ze wszystkich jego wad i niedoróbek. Niski budżet, niespójne scenariusze, kiepskie efekty specjalne i nierówna gra aktorska były tylko częścią problemów. Największą wadą był dla mnie jednak problematyczny sposób, w jaki serial przedstawiał osoby biseksualne. Bo tak – z jednej strony fajnie, że (jak utrzymywał showrunner serialu Russell T Davies) wszyscy pierwszoplanowi bohaterowie są biseksualni, bo to jest coś, czego w telewizji nie widuje się praktycznie nigdy. Z drugiej strony rzeczona biseksualność Owena ograniczyła się do jednej sceny w pierwszym odcinku, która silnie sugerowała, że zgwałcił on heteroseksualną parę za pomocą kosmicznych feromonów. Z kolei „biseksualność” Gwen i Tosh ograniczała się do pojedynczych scen, w których padły one ofiarą – odpowiednio – molestowania seksualnego przez kosmiczną chmurę, która opętała niewinną dziewczynę oraz bardzo niesymetrycznej, toksycznej relacji z kosmitką. Przedstawianie tej konkretnej orientacji seksualnej jako zaburzonej albo uwikłanej w patologiczne stosunki międzyludzkie jest niestety znamienne dla popkultury, co mnie osobiście boli. Większość ludzi nie ma styczności z wyoutowanymi osobami biseksualnymi, więc całą swoją wiedzę o nich czerpie z kultury masowej, z której wyłania się na ogół mało przystający do rzeczywistości obraz. Prawdopodobnie niedługo napiszę o tym całą blognotkę, dlatego zakończę tę dygresję i przejdę do meritum.

Na słuchowiskową serię Torchwood składa się szereg godzinnej długości epizodów pogrupowanych w sezony. Odcinki mają dość zamkniętą strukturę – każdy z nich opowiada autonomiczną fabularnie historię i bez żadnego problemu można wskoczyć do tego pociągu na dowolnej stacji, nie przejmując się chronologią wydarzeń. Pierwsze dwa słuchowiska rozgrywają się w późnych latach dwutysięcznych, gdy istnieje jeszcze drużyna znana z pierwszych sezonów serialowej inkarnacji Torchwood, kolejny przeskakuje do czasów po Miracle Day, następny powraca do wydarzeń sprzed rozpoczęcia się serialu (rozgrywa się kilka tygodni po inwazji Autonów, którą mogliśmy obserwować w tym samym odcinku Doctor Who, w którym debiutował Dziewiąty) i tak dalej. Mimo to istnieje wątek, który spina całą serię fabularną klamrą – jest to tajemnicza rasa (frakcja?) kosmitów nazywających się „The Committee”, która planuje przejąć władzę nad światem. Poza tym bardzo niewiele o niej wiadomo – bohaterowie natrafiają na pewne wskazówki dotyczące prawdziwej natury Komitetu, nigdy nie zyskują pełnego obrazu sytuacji, a jedynie drobne elementy układanki, której obraz wyłania się w miarę poznawania kolejnych faktów. To bardzo fajny sposób na wprowadzenie wątku przewodniego w serii, która nie posiada jednego protagonisty, ani tradycyjnej chronologii.

Strasznie podoba mi się to, że każdy bohater otrzymuje własną historię, w której ma okazję zabłysnąć i wyeksponować własny charakter. W serialu bohaterowie na ogół operowali jako drużyna – tutaj tego nie ma, otrzymujemy natomiast solowe przygody poszczególnych członków ekipy. Co ciekawe, w rolach głównych pojawiają się nie tylko pierwszoplanowi członkowie obsady serialu, ale również postaci drugoplanowe (sierżant Andy), epizodyczne (Suzie Costello), a nawet takie, które nie pojawiły się w serialu (Yvonne – dowódczyni Torchwood, którą mogliśmy poznać w finale drugiego sezonu Doctor Who), ale są ważne dla mitologii tego zakątka uniwersum. I to jest bardzo fajne, bo dzięki temu możemy poznać tę organizację z wielu różnych punktów widzenia – dla Gwen będzie ona przeszłością, od której nie jest w stanie uciec, dla Andy'ego szansą na wyrwanie się z zaklętego kręgu szarej rzeczywistości, dla Yvonne gwarantem bezpieczeństwa planety i tak dalej. Fabuły generalnie utrzymane są w duchu dwóch pierwszych sezonów serialu – kameralne opowieści, w których to ludzkie przeżycia i ambicje są ważniejsze, niż pierwiastek fantastycznonaukowy, służący jedynie jako narzędzie do osiągnięcia bardzo przyziemnych celów. Na ogół historie mają też wyższy poziom, niż chwilami bardzo nierówne scenariusze serialu. Seksualność bohaterów ograno zachowawczo – nie licząc kilku wzmianek tylko Jack dostał jedną bodaj scenę homoseksualnego seksu, a na żadne odważniejsze motywy też nie ma co liczyć. Nie przeszkadza mi to jakoś mocno, bo – jak wspomniałem wyżej – seksualna nienormatywność nie jest czymś, co w serialowym pierwowzorze grało tak, jak grać powinno, więc z dwojga złego wolę, by ten temat był poruszany jak najrzadziej.

Moją osobistą faworytką jest, póki co, Yvonne, która – jak pamiętamy z Doctor Who – została zmieniona w Cybermana, a mimo to udało jej się zachować własną tożsamość. To właśnie nadludzka determinacja została świetnie pokazana w słuchowisku One Rule, którego Yvonne była główną bohaterką. W połączeniu z naprawdę świetnym aktorstwem i sympatycznym scenariuszem dało to rezultat w postaci jednego z moich ulubionych słuchowisk od Big Finish. Świetnie wypadł również Jack, który w jednym odcinku łączy siły z Królową Wiktorią, a chemia między nimi jest po prostu cudowna – liczę na więcej odcinków z epoki, bo w tej konwencji sprawdzają się one po prostu wyśmienicie. Pozytywnie zaskoczył mnie też Andy, który zaskakująco dobrze sprawdził się jako protagonista w swoim – nieco komediowym, ale nie do końca – odcinku. Pozostali bohaterowie również nie odstawali. Jasne, zdarzały się słabsze odcinki (ten z Ianto wynudził mnie śmiertelnie), ale słuchowiskowy Torchwood utrzymuje znacznie wyższy poziom, niż jego serialowy pierwowzór.

Tak więc – polecam. Nie jest to może poziom uwielbianego przeze mnie The Confessions of Dorian Gray, ale słuchowiskowa inkarnacja Torchwood to wciąż kawał naprawdę przyzwoitej rozrywki. W chwili, gdy piszę te słowa Big Finish zajmuje się produkcją drugiego sezonu – kolejne odcinki publikowane są średnio co miesiąc. Gorąco zachęcam do zapoznania się z przynajmniej niektórymi z nich.

niedziela, 18 października 2015

Pierwsza koalicja zagłady

fragment grafiki autorstwa Big Finish, całość tutaj.

Big Finish udało się w końcu pozyskać licencję zrewitalizowanego w 2005 roku serialu Doctor Who. Co to oznacza dla fanów i fanek tej franszyzy? Ano to, że od teraz ekipa produkująca prawdopodobnie najlepsze słuchowiska na świecie będzie mogła wykorzystywać postaci, monstra, wydarzenia, lokacje, nazwy i elementy fabuły nie - jak dotychczas - tylko z klasycznych seriali DW, ale również tych najnowszych. Zaczęło się z hukiem, od zapowiedzi nowej serii UNIT z córką Brygadiera w roli głównej. Potem lawinowo zaczęły napływać informacje o kolejnych słuchowiskowych spin-offach - Torchwood w końcu znalazł miejsce, gdzie jego potencjał może zostać właściwie wykorzystany, River Song dostała własną miniserię, Strax na jakiś czas dołącza do Jago i Litefoota, klasyczni Doctorzy mierzyć się będą z nowymi potworami, zaś War Doctor otrzyma własną serię, w której dostaniemy wgląd w Wojnę Czasu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu własne słuchowisko dostanie też… Winston Churchill. Hmm. Wszyscy wymienieni przeze mnie bohaterowie i bohaterki będą przemawiać głosami swoich aktorów z serialu (tak, nawet War Doctor), a to zapewne dopiero początek, bo potencjał do crossoverów pomiędzy nowymi i starymi bohaterami z Whoniverse - a także tymi wymyślonymi przez Big Finish - jest ogromny. Słowem, dzieje się naprawdę wiele naprawdę fajnych rzeczy.

Ale wiecie co? Mimo tych wszystkich łakoci dla uszu, które czekają nas w najbliższej przyszłości, ja i tak cały czas obstaję przy kolejnych przygodach Ósmego Doctora. Jasne, z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki Torchwood i wyglądam serii o War Doctorze, ale to Doom Coalition jest słuchowiskiem, z którym chciałem się jak najprędzej zapoznać. To jest właśnie siła Big Finish - wziąć Doctora o mikroskopijnej rozpoznawalności, który w swojej karierze wystąpił w jednym tylko filmie telewizyjnym (dość kontrowersyjnym zresztą) i sprawić, by fandom go pokochał, dopisując mu kolejne przygody, życiowe zawirowania, pełnokrwistych towarzyszy i niesamowicie charyzmatycznych antagonistów, pogłębiając zarówno postać, jak i jej mitologię w niewyobrażalnym stopniu. Dodajmy do tego naprawdę dobrze rozpisane scenariusze i już mamy doskonały zamiennik coraz bardziej mdłej telewizyjnej inkarnacji franszyzy. Niestety, na razie wygląda to tak, że - dopóki ktoś litościwie nie odspawa Moffata od scenopisarskiego stołka - dobrego jakościowo Doctora znajdziemy chyba tylko w słuchowiskach. Piszę „chyba”, bo są jeszcze książki i komiksy, których nie znam, więc nie mogę się wypowiadać o ich jakości, ale jakoś wątpię, by były znacząco lepsze od tego, co tworzy Nicholas Briggs et consortes.

Ale do rzeczy. Doom Coalition odtwarza format poprzedniej serii z Ósmym Doctorem w roli głównej - ponownie mamy do czynienia z czterema powiązanymi ze sobą aktami jednej, złożonej opowieści. Każdy taki akt zawiera w sobie cztery godzinnej długości odcinki. Pierwsza część tetralogii - zatytułowana po prostu Doom Coalition 1 - ukazała się kilka dni temu i w zamierzeniu stanowić miała coś w rodzaju miękkiego restartu przygód Ósmego Doctora, dając nowym słuchaczom szansę zapoczątkowania przygody z Ósmym bez ciążącego na głową widma wieloletniej, poplątanej mitologii. O ile mogę to ocenić, ten zabieg wypadł raczej średnio - już na samym początku dostajemy retrospekcję z gościnnym występem Siódmego Doctora, co może wprowadzić pewien niepotrzebny zamęt. Poza tym przez cały pierwszy odcinek przewijają się nawiązania do mitologii Doctora, które są bardzo fajne dla słuchaczy-weteranów, ale wśród nowicjuszy mogą wzbudzić tylko i wyłącznie konfuzję.

Dużo sobie obiecywałem po The Eleven - nowym antagoniście Doctora, diabolicznym Władcy Czasu cierpiącym na osobliwą odmianę schizofrenii, w której wszystkie jego dotychczasowe regeneracje uzyskały świadomość i toczą między sobą nieprzerwaną walkę o dominację. Pomysł na postać był zatem bardzo fajny. Podobnie jak wykonanie - od razu zaznaczę, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do gry aktorskiej Marka Bonnara, który sprawił, że The Eleven brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć schizofreniczny, psychopatyczny drań. Wszystko jednak rozbija się o to, w jaki sposób ta postać została wykorzystana - jako kolejna kalka Mastera, która na dodatek nie posiada żadnej interesującej motywacji. The Eleven jest zły, bo… jest zły. To sprawia, że ostatecznie naprawdę fajnie pomyślany, bardzo charyzmatyczny antagonista koniec końców okazuje Szablonowym Złoczyńcą Zagłady. Odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej sprawdziłby się jako dzika karta funkcjonująca gdzieś pomiędzy Doctorem, a jakimś innym antagonistą - końcówka Doom Coalition 1 zdaje się dawać nadzieję na takie rozwiązanie.

Dostaliśmy też nową towarzyszkę - Helen Sinclair, lingwistkę pochodzącą z lat sześćdziesiątych, na którą Doctor i Liv (jego aktualna towarzyszka) wpadli w czasie pościgu za The Eleven i na chwilę obecną jestem w stanie napisać o niej tylko tyle, że ma pewien potencjał, bo na przestrzeni trzech odcinków w których występowała nie udało jej się wyjść poza schemat Standardowej Towarzyszki Doctora. Wiem, że do tego potrzeba czasu - z drugiej jednak strony Lucie, Molly i Liv już od same początku miały bardzo wyraziste osobowości oraz własne wątki, które w naturalny sposób ewoluowały w toku fabuły. Helen wydaje się w porównaniu z nimi trochę dodana na doczepkę - naprawdę Doom Coalition nic by nie straciło, gdyby wyciąć ją z fabuły. Jasne, nie każda towarzyszka musi być tak mocno powiązana z osią fabuły, jak Molly, ale trochę głębsza charakteryzacja i ekspozycja charakteru naprawdę by nie zaszkodziły. O Helen póki co wiemy tylko tyle, że drażni ją powszechny w jej czasach seksizm, który uniemożliwia jej rozwój kariery naukowej. Czy jest inteligentna, niezależna i wyemancypowana? No jest. Czy jest kompetentną towarzyszką? No tak. Czy cokolwiek poza tym? No… nie bardzo. Strasznie mi to pachnie towarzyszkami made by Moffat. Oczywiście nie wykluczam, że Helen z czasem rozwinie się w pełnowymiarową postać - w zasadzie jestem pewien, bo od Lucie począwszy Ósmy nie miał towarzyszki, której bym nie polubił - ale na razie jestem do niej, w najlepszym razie, neutralnie nastawiony.

Dla równowagi dodam, że scenariusze są bardzo fajne. Pierwszy odcinek niemal w całości rozgrywa się na Gallifrey i choć nie powracają w nim bohaterki i bohaterowie obsady mojego ulubionego słuchowiska od Big Finish, to i tak miło jest zajrzeć na ojczystą planetę Doctora. Drugi odcinek bardzo pomysłowo ogrywa koncepcję podobną do tej, dzięki której wymyślono Płaczące Anioły, trzeci stanowi przyjemną - choć odrobinę nużącą i przewidywalną - przygodą w czasach Galileusza, natomiast czwarty i zarazem finałowy zabiera nas do wiktoriańskiej fabryki… w kosmosie. W zasadzie każdy epizod jest bardzo dobrze napisany i wyreżyserowany, dzięki czemu Doom Coalition słucha się z olbrzymią przyjemnością, a końcówka robi smaka na więcej. Jasne, zdarzają się dłużyzny - szczególnie w epizodzie z Galileuszem - ale nic kardynalnie słabego, co zaważyłoby na ocenie całości. Po prostu kolejne bardzo dobre słuchowisko od Big Finish.

I tak chyba mógłbym podsumować całość - pierwszy akt Doom Coalition to bardzo przyjemny kawałek fabuły, który opowiada angażującą historię i stawia solidne fundamenty pod dalszy rozwój akcji. Nie jest to poziom mistrzowskiego Dark Eyes 1, ale też trudno wymagać, by każdy odcinek był doskonały, szczególnie przy takiej częstotliwości produkowania kolejnych słuchowisk, jakie obecnie ma Big Finish. Oczywiście, że będą się trafiać lepsze i gorsze historie. Doom Coalition, mimo raczej letniego startu, nadal zapowiada się bardzo obiecująco. Kolejny akt dopiero w marcu, ale nie narzekam, bo po drodze dostaniemy nowe odcinki Torchwood, pierwszą serię z War Doctorem i wiele innych smakowitości. Jest na co czekać.

niedziela, 31 maja 2015

Czarne oczy po raz ostatni

fragment grafiki autorstwa Adele Lorienne, całość tutaj.

W końcu wziąłem się w garść i postanowiłem napisać notkę o Dark Eyes 4, finałowej części słuchowiska prezentującego przygody Ósmego Doctora. Szczerze powiedziawszy - niespecjalnie mi się chce. Dark Eyes 4 przesłuchałem dwa razy. Nie dlatego, że jest takie dobre, tylko dlatego, że za pierwszym razem zwyczajnie niewiele z niego zapamiętałem. To jest chyba największy problem z tym słuchowiskiem - kompletnie nie zapada w pamięć, ani nie budzi żadnych większych emocji, choć przecież teoretycznie powinno być ono zamknięciem epickiej sagi zaplanowanej na wiele odcinków do przodu. Już trzecia część cierpiała na poważny kryzys tożsamości (niemal zupełny brak Molly, mielenie po raz kolejny tych samych wątków), ale ją jeszcze jakoś ratował występ Narvina. Odnoszę zresztą wrażenie, że całość o wiele lepiej sprawdziłaby się jako dylogia, a skondensowanie całej intrygi i zintensyfikowanie wydarzeń tylko wyszłyby słuchowisku na dobre. Jakby tego wszystkiego było mało, aktorka odtwarzająca Molly O’Sullivan (obecną towarzyszkę Doctora) musiała zrezygnować z uczestnictwa w przedsięwzięciu z uwagi na konflikt w terminarzu. Molly, co prawda, pojawia się w słuchowisku… zdradzę, że z sytuacji wybrnięto zaskakująco nieźle, choć oczywiście Ruth Bradley jest tylko jedna i jej brak jest odczuwalny.

Pierwszy odcinek A Life in the Day, to w miarę zamknięta opowieść typu „dzień świstaka”, których w popkulturze mieliśmy już na pęczki, a sam motyw już dawno stał się zużyty. Mimo wszystko, opowieść jest… przyjemna i widziałbym ją raczej jako samodzielny epizod w poprzednich przygodach Doctora, niż jako część Dark Eyes, bo tutaj robi za filler i wstęp do właściwej fabuły (kradzież TARDIS pod koniec odcinka uruchamia łańcuch wydarzeń, który prowadzi do finału serii). Nowa-stara towarzyszka Doctora, Liv Chenka, zyskuje tu nieco miejsca dla siebie i jeśli ktoś polubił ją w jej poprzednich odcinkach, to i ten jej występ nie powinien zepsuć dobrego wrażenia. Ja Liv nawet lubię, na jej niekorzyść działa niestety fakt, że w Dark Eyes robi za zastępstwo Molly (którą kocham niemal tak mocno, jak Lucy Bleedin’ Miller) i przez większość czasu po prostu irytuje mnie, że wcześniej nawiązałem emocjonalną więź z Molly, a po dwóch częściach Dark Eyes zabrano mi ją i dano kogoś innego. 

Kolejnym odcinkiem jest The Monster of Montmartre, w którym Liv i Doctor udają się do Paryża w poszukiwaniu TARDIS. Ponownie - już po raz trzeci? czwarty? - powraca Dalek Time Controller. Dla bardzo uważnych słuchaczy jest do wyłapania małe nawiązanie do serialu Doctor Who, (DTC wspomina New Dalek Paradigm), ale to tylko smaczek dla najwytrwalszych fanów. Sama historia jest całkiem sympatyczna, choć znowu większość czasu bohaterowie błąkają się po arenie wydarzeń, próbując rozwikłać zagadkę, kto i po co skradł TARDIS. Następny odcinek Master of Daleks ujawnia sojusz Mastera i Daleków, którzy wspólnymi siłami doprowadzili do podboju Ziemi i stworzenia alternatywnej przyszłości. A, i Doctor na jakiś czas traci pamięć - Ósmemu zdarza się to notorycznie. Pojawiają się też Sontarianie (grani przez Straxa z telewizyjnego Doctor Who, no less!), powraca też Molly. Cały ten bałagan - bo na dokładkę dostajemy też Eminence, z którym (którymi? którą?) Doctor zmagał się w Dark Eyes 3 - znajduje swoje rozwiązanie w Eye of Darkness, w którym dochodzi do wielkiego finału budowanej przez parę ładnych lat intrygi.

Jak wypada ta intryga? No cóż… średnio. To znaczy, niby to wszystko trzyma się kupy i zgromadzenie najpotężniejszych przeciwników Doctora (Master, Eminence, Dalek Time Controller) w jednym miejscu jest dość naturalnym rezultatem wcześniejszych wydarzeń, to jednak w trakcie budowania ostatniego aktu w słuchowisko wkradł się chaos - to co przytrafiło się Molly, powrót Eminence, dogorywający Dalek Time Controller, tytułowe czarne oczy (będące uniwersalnym wytrychem fabularnym - co irytuje, bo można odnieść wrażenie, że scenarzyści wymyślają nowe ich właściwości ad hoc, jak im fantazja podpowiada), plan Mastera - wszystko to plącze się ze sobą i słuchacz odczuwa przesyt. Przez to sam finał historii nie ma aż tak wielkiego ładunku emocjonalnego jak powinien i w sumie wypada jak nieudolna podróbka mistrzowskiego To the Death. 

Czy to jest złe słuchowisko? Nie - mimo wszystkich wad i niedociągnięć nadal słucha się z uwagą, przyjemnością i pewnym zaangażowaniem emocjonalnym. Naprawdę szkoda, że twórcy Dark Eyes nie udźwignęli ciężaru tak złożonego i ambitnego przedsięwzięcia, bo miało ono olbrzymi potencjał, który w pewnej części zmarnowano i roztrwoniono. Ale i tak wciąż jest o niebo lepiej, niż to, co ostatnimi czasy wyprawia Moffat w telewizyjnej inkarnacji Doctor Who. Na pocieszenie dodam, że to jeszcze nie koniec przygód Ósmego - Paul McGann jesienią powróci w Doom Coalition, które to słuchowisko zapoczątkuje nowy etap w życiu Ósmego Doctora. Szczerze powiedziawszy, już nie mogę się doczekać i liczę na to, że scenarzyści wyeliminują błędy, które popełnili w Dark Eyes i zgotują nam niesamowite słuchowisko.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Trzecie oczy

fragment grafiki autorstwa Joego Robertsa, całość tutaj.

Wszyscy, którzy w miarę regularnie czytają mojego bloga doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ostatni sezon Doctor Who – jeszcze nie tak dawno jednej z moich ulubionych produkcji telewizyjnych – okazał się dla mnie potężnym rozczarowaniem, po którym zadeklarowałem, iż kończę przygodę z tym serialem do czasu, aż pojawi się nowy showrunner, który dla odmiany nie będzie kompletnie wyprany z kreatywności i będzie w stanie napisać interesującą fabułę tak w skali mikro, jak i makro. Zdecydowałem, że odcinek świąteczny będzie moim oficjalnym pożegnaniem z telewizyjną inkarnacją serii. Ciekawe, czy wytrwam w tym postanowieniu... Miejmy nadzieję.

Co mi tam – pomyślałem. Nie zginę od niedoboru Doctora w organizmie, mam przecież jeszcze słuchowiska, które przebijają serial pod wszystkimi względami i o ile kolejne epizody Doctor Who od Moffata nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnej reakcji gwałtowniejszej, niż wzruszenie ramionami, o tyle nadchodzący wielkimi krokami trzeci rozdział sagi Dark Eyes z moim ukochanym Ósmym Doctorem i pewną nie mniej ukochaną krzepką Irlandką w rolach głównych budził ciarki na plecach za każdym rzem, gdy o nim myślałem. Tutaj nakręcony byłem już konkretnie – nie dość, że dwie poprzednie części Dark Eyes były naprawdę znakomitymi opowieściami, nie dość, że trzecia część sagi miała skupić się na zmaganiach Doctora z Masterem, to jeszcze w słuchowisku miał się pojawić mój absolutny numer jeden wśród Time Lordów, czyli koordynator CIA Narvin – ten san Narvin, który pod koniec serii słuchowisk Gallifrey, niczym Franciszek Dolas, przez przypadek rozpętał Ostatnią Wielką Wojnę Czasu. Narvin – cyniczny, sarkastyczny biurokrata, który jednak zna swoje miejsce w szeregu i z zaskoczeniem dla otoczenia – a także i samego siebie – zaczyna odkrywać w sobie szlachetność i zdobywać szacunek pozytywnych bohaterów (o ile w pełnym wyrachowania i ciągłego wybierania mniejszego zła Gallifrey jakąkolwiek postać można nazwać pozytywną) i ewoluować w coraz to bardziej interesujący sposób, nie tracąc jednak swojego unikalnego uroku małego dupka i nikczemnika.

Kiedy zatem w końcu dorwałem się do Dark Eyes 3 i przesłuchałem całość… mina mi się wydłużyła. Od razu zaznaczę – w żadnym stopniu nie jest to jakaś porażka, słuchowisko trzyma równy, przyzwoity poziom i jak najbardziej warto po nie sięgnąć. Aktorstwo jest znakomite, ścieżka muzyczna cudowna, oprawa dźwiękowa stoi na najwyższym poziomie, dialogi brzmią naturalnie i miejscami zachwycają błyskotliwością (Doctor nazywający Mastera zepsutym dzieckiem, które łaknie uwagi otoczenia), wszystkie zwroty akcji są dobrze obmyślone i działają tak, jak miały działać… a jednak łatwiej mi jest narzekać na to słuchowisko, niż je chwalić. Problem chyba polega na tym, że spodziewałem się po nim więcej. Znacznie więcej. Rozczarowany poziomem serialu podświadomie spodziewałem się po Dark Eyes 3 nie wiadomo jakich cudów i stąd pewnie moje niezadowolenie.

Co zatem nie wyszło? Głównym problemem jest chyba fakt, że po raz trzeci wracamy do wątku Molly i znajdujących się w jej organizmie cząsteczek retro-genitoru, które początkowo były substancją uniemożliwiającą Władcom Czasu regenerację, ale z czasem zmieniły się w uniwersalny wytrych fabularny mający takie właściwości, jakie akurat są potrzebne leniwemu scenarzyście. To pierwszy element, który negatywnie wpłynął na mój odbiór fabuły – znowu mielimy Molly i jej czarne oczy (rezultat cząsteczek w organizmie), tym razem w wykonaniu Mastera, który postanawia okiełznać przy jej pomocy Eminence, potężną kosmiczną siłę, z którą w przeszłości zmagał się Doctor. Ja wiem, że tytuł słuchowiska zobowiązuje, ale ileż można? Nie dałoby się uwikłać Molly i Doctora w jakąś przygodę niepowiązaną z tym motywem?

No właśnie – Molly. Kolejny problem polega na tym, że panny O’Sullivan prawie w tym słuchowisku nie ma. Przez większość czasu snuje się z wypranym mózgiem gdzieś w pobliżu Mastera i służy jako plot device i damsela w distresie. Rany, Molly jako damsela - wyobrażacie to sobie? Z Doctorem łączy siły dopiero pod koniec. Czemu tak? Lubimy Molly – jest niezależna, zabawna, inteligentna, wyemancypowana, twarda jak skała i zdarzyło się jej przywalić Doctorowi w nos, kiedy tylko zorientowała się, że traktuje ją on protekcjonalnie. Molly jest znakomitą bohaterką, a jej relacja z Doctorem jest dynamiczna, ciekawa i rozwijająca się na przestrzeni dwóch poprzednich części sagi. Tutaj zostaje zepchnięta na margines i tylko końcówka ostatniego odcinka daje jakieś rozwinięcie tego motywu. Zamiast Molly dostajemy Liv Chenkę, naukowczynię z przyszłości, która już kiedyś towarzyszyła Doctorowi w jego wcześniejszych przygodach (oraz pełniła ważną rolę w Dark Eyes 2). To bardzo ciekawa postać, a wątek jej nieuleczalnej choroby sprawia, że łatwo z nią sympatyzujemy, ale jednak nie jest to Molly i ten fakt boleśnie daje się odczuć.

Ale hej, jest przecież Narvin, mój ulubieniec i ensemble darkhorse całego rozszerzonego uniwersum. Tja… Narvin pojawia się i nawet pełni stosunkowo istotną rolę w całej fabule, ale niestety wypada nader blado. Co prawda na samym początku, kiedy rozmawia z Doctorem o herbacie, aż zaskowyczałem ze szczęścia, bo dokładnie o takim dialogu marzyłem, fantazjując o tym słuchowisku, ale niestety ta wymiana uroczych złośliwości szybko się kończy i Narvin przez resztę słuchowiska pęta się gdzieś w tle drugiego planu, będąc w zasadzie cieniem samego siebie z Gallifrey. To boli, bo biorąc pod uwagę jego przecudny charakter, aż prosiło się, by umieścić go u boku Doctora i obserwować, jak dzieje się magia, gdy Narvin kwestionuje każdą jego decyzję. No nic, pozostaje mi czekać na jakiś inny występ Narvina w słuchowiskach – a biorąc pod uwagę popularność, jaką (zasłużenie) cieszy się ten bohater nawet solowa seria poświęcona jego osobie nie byłaby czymś zaskakującym. Trzymam kciuki.

Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o Masterze, w którego wciela się Alex MacQueen i jest w tej roli absolutnie, nomen omen, mistrzowski. Master z Dark Eyes 3 to cyniczny manipulant, inteligentny pragmatyk traktujący wszystkich jak elementy własnej układanki, jakby byli kiepskim żartem. Jest dokładnie tak diaboliczny, żeby budzić strach, ale nie aż tak, żeby budzić śmiech. Jego plan jest, jak to u Mastera, z jednej strony mocno zakręcony, z drugiej, niezwykle zmyślny i przez to niesamowicie niebezpieczny. Dokładnie takich złoczyńców chcę widzieć w tej serii. Możecie sobie zatrzymać swoją Missy – mój Master jest łysy.

Problem polega na tym, że w tym słuchowisku wszystkiego jest po trochu – trochę Doctora, trochę Molly, trochę Narvina, trochę Liv, trochę Mastera, trochę Sally Armstrong (pomagierka Mastera znana też z poprzednich części słuchowiska), trochę Eminence – ale brak wyrazistszej osi fabularnej sprawia, że te wszystkie „trochę” dość średnio ze sobą współgrają i całe słuchowisko rozmienia się na drobne. Nawet finał nie wypada tak emocjonująco, jak zapewne był w planach. Jasne, nadal słucha się przyjemnie, ale to już nie jest ten zjawiskowy poziom dwóch pierwszych części sagi. Mam nadzieję, że w czwartym, ostatnim już rozdziale serii Dark Eyes powróci do poprzedniego poziomu. Wierzę w to bez większych wątpliwości, bo Big Finish nie wyczerpało jeszcze mojego kredytu zaufania. W przeciwieństwie do Moffata – w jego wypadku nawet kredyty mają już pozaciągane kredyty.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Gallifrey stands!

fragment grafiki autorstwa Ardariel, całość tutaj,

Jako iż dobiegający właśnie końca sezon Doctor Who był dla mnie olbrzymim rozczarowaniem, moje zainteresowanie uniwersum Doctora zaczęło coraz bardziej grawitować ku słuchowiskom od Big Finish – do tego stopnia, że bardziej, niż na finał ósmego sezonu serialu czekam na trzecią odsłonę przygód Ósmego i Molly w ramach serii Dark Eyes. W słuchowiskach mam przynajmniej pewność, że fabuła będzie pozbawiona dziur, postaci będą rozwijane konsekwentnie, bohaterów polubię intuicyjne i generalnie będę się przy nich bawił znacznie lepiej, niż przy zawodach w przeskakiwaniu rekina pod patronatem Stephena Moffata.

By umilić sobie oczekiwania na trzecią część Dark Eyes postanowiłem sięgnąć po inny słuchowiskowy spin-off Doctor Who. Padło na Gallifrey – długą serię, której akcja niemal w całości rozgrywa się na ojczystej planecie Doctora. Akurat Gallifrey zawsze była dla mnie wielkim nieobecnym serialu – dla osób, które, tak jak ja, nie miały nigdy styczności z klasycznymi odcinkami serialu, Gallifrey to na poły mityczna kraina, o której nie wiadomo niemal nic – jedynie drobne przebłyski i retrospekcje w takich odcinkach jak The Day of The Doctor czy The End of Time dają nam niejasne pojęcie, jak wygląda świat, na którym urodził się Doctor. Zawsze mnie ciekawiło, czy kiedyś dane nam będzie jeszcze zobaczyć Gallifrey – fabuła serialu zdaje się powoli do tego zmierzać, ale nie chciało mi się czekać, postanowiłem więc zaryzykować i rzucić się na głęboką wodę, rozpoczynając swoją przygodę ze słuchowiskiem Gallifrey.

Czemu „głęboką wodę”? Ponieważ Gallifrey to słuchowisko bardzo mocno powiązane fabularnie z klasycznymi epizodami serialu – głównymi bohaterkami są Romana II i Leela, towarzyszki Doctora z dawnych lat – oraz z innymi produkcjami od Big Finish. Mogłem się więc spodziewać, że zostanę przytłoczony odniesieniami, których nie zrozumiem i wątkami, których genezy nie znam. Tak się jednak nie stało – Gallifrey to, wbrew pozorom, bardzo spójna i samowystarczalna opowieść i nie miałem najmniejszych problemów z jej zrozumieniem. Scenarzyści prowadzą fabułę na tyle swobodnie, by drobne nawiązania do innych słuchowisk nie powodowały konfuzji, tylko budziły ciekawość i chęć zagłębienia się w rozszerzone uniwersum.

Czym jest zatem Gallifrey? Thrillerem szpiegowsko-politycznym. Romana, jako Madame President planety stara się otworzyć konserwatywne i ksenofobiczne społeczeństwo Gallifreyan na inne rasy, przerwać politykę izolacji. Oczywiście budzi to opór innych polityków. Dochodzi też organizacja terrorystyczna działająca w celu udostępnienia technologii Władców Czasu wszystkim zainteresowanym, Romana najmuje Leelę jako swoją osobistą ochroniarkę i stara się z jednej strony utrzymać swoje stanowisko, a z drugiej – zrobić coś dobrego dla Gallifrey i reszty Wszechświata. Nie oznacza to oczywiście, że mas jakieś opory przed pobrudzeniem sobie rąk – scena polityczna Gallifrey jest aż gęsta od spisków, zdrad, frakcji, co chwila zawiązywanych i zrywanych sojuszy… Dodajmy do tego fakt, że większość bohaterów to mistrzowie manipulacji z dostępem do technologii podróży w czasie i zmiany twarzy (regeneracja) i już mamy dość precyzyjny obraz sytuacji.

Bohaterowie – kolejny, obok fabuły, mocny element słuchowiska. Relacja makiawelicznej Romany i prostej, obdarzonej gwałtownym temperamentem Leely płynnie ewoluuje z wrogości i nieufności do wzajemnego szacunku i przyjaźni. Ważną postacią jest też Irving Braxiatel. Wiedzieliście, że Doctor ma swojego Mycrofta? Nie? No to już wiecie. W sumie nie ma się czemu dziwić – powszechnie wiadomo, że postać Mastera bazowała na Moriartym. Braxiatel to starszy brat Doctora, przyjaciel Romany i jedna z najważniejszych postaci w fabule Gallifrey. Ale moim ulubionym bohaterem słuchowiska jest niewątpliwie koordynator CIA (Celestial Intervention Agency) Narvin, który bardzo szybko wysunął się na czołówkę moich ulubionych postaci w całym Whoniverse. Nie wiem, czy to wybitnie sarkastyczna natura tego Władcy Czasu, czy specyficzny głos wcielającego się weń Seana Carlsena, ale Narvin jest po prostu świetny. Choć dysponuje realną władzą, to jednak ma nad sobą dostatecznie wielu zwierzchników i wyższych pozycją urzędników, by nie móc w pełni dobrowolnie uczestniczyć w politycznych machinacjach Gallifrey. Mimo naprawdę cynicznego usposobienia koniec końców okazuje się on jedną z najuczciwszych postaci w całej obsadzie. Aż podskoczyłem z radości, gdy dowiedziałem się, że Narvin powróci w Dark Eyes. Nie mogę się doczekać jego relacji z Ósmym i Molly – szykuje się mocne snark-to-snark combat

Tak więc gorąco zachęcam do zapoznania się z Gallifrey. Zarówno tych, którzy są rozczarowani obecnym poziomem telewizyjnej inkarnacji Doctor Who (żeby się przekonali, jak świetne potrafi być Whoniverse, jeśli nie rzęzi pod butem Moffata) jak i tych, którym nowy sezon serialu się podoba (by nieszczęśnikom uświadomić, jak nisko mają zawieszoną poprzeczkę). To jest kawał znakomitej, trzymającej w napięciu opowieści w najwyższej jakości. Przesłuchałem trzy pierwsze sezony i już się cieszę na kolejne.

piątek, 18 lipca 2014

Słuchowisko groszowe

fragment grafiki autorstwa Kena Meyera Jra, całość tutaj.

Wsiąkłem. Słuchowiska o Ósmym Doctorze sprawiły, że na dobre zainteresowałem się tym medium i postanowiłem dać szansę innym produkcjom ze stajni Big Finish. Problem – bo zawsze musi być jakiś problem – polegał na tym, że BF specjalizuje się w słuchowiskach tworzonych na licencjach różnych mniej lub bardziej popularnych franszyz. Studio produkcyjne Nicholasa Briggsa tworzy zatem dzieła rozwijające uniwersa takich znanych i lubianych marek jak Doctor Who, StarGate, Blake’s 7 czy Dark Shadows i ma w swojej ofercie bardzo niewiele słuchowisk opartych na oryginalnym pomyśle. Z jednej strony jest to zaleta – ponieważ, będąc fanką Doctor Who i fanem StarGate mogę sięgnąć po naprawdę znakomite słuchowiska, których akcja toczy się w moich ukochanych uniwersach. Dodatkową atrakcją jest fakt zaangażowania w produkcje oryginalnej obsady, więc Daniel Jackson mówi do mnie głosem Michaela Shanksa, Ósmy Doctor – głosem Paula McGanna i tak dalej. To jest super. Z drugiej jednak strony… z drugiej strony fakt, że większość rzeczy od BF osadzona jest w totalnie nieznanych mi settingach zniechęca mnie do zagłębiania się w te produkcje. Nawet mimo zapewnień, że są one przyjazne niezorientowanym słuchaczom – jakoś nie umiem się nimi cieszyć. Bez uprzedniego emocjonalnego zakotwiczenia w danym uniwersum, fabule, postaciach niechętnie sięgam po podobne rzeczy. Zresztą, nikt nie ukrywa, że słuchowiska od Big Finish to pozycje przede wszystkim dla fanów, którzy obejrzeli już wszystko, a teraz szukają czegoś więcej.

W końcu udało mi się jednak znaleźć coś dla siebie. Wszystko zaczęło się od jednego odcinka serii Bernice Summerfield. Sama Bernice jest jedną z najważniejszych postaci whoniwersum i zdaję sobie sprawę, że najpewniej żadna czytająca te słowa fanka Doctor Who nigdy wcześniej o niej nie słyszała. Nie ma się czemu dziwić – choć Benny jest obecna w świecie DW od przeszło dwudziestu lat, jest bohaterką kilkuset słuchowisk, książek i komiksów spod znaku niebieskiej budki policyjnej oraz pierwszą w historii towarzyszką, która oficjalnie uprawiała seks z Doctorem – nigdy nie pojawiła się w żadyn odcinku telewizyjnej inkarnacji Doctor Who. A szkoda. Ale wróćmy do rzeczy – o Bernice Summerfield pewnie jeszcze kiedyś napiszę. W tym momencie interesuje nas słuchowisko zatytułowane Shades of Gray, w którym pojawiła się postać Doriana Graya. Początkowo Gray miał stać się powracającą postacią w BS, jednakże ostatecznie zdecydowano się  dać mu własną serię – rozgrywającą się poza uniwersum Doctor Who, jednak wykorzystując kreację i wyjściowy pomysł zawarty w Shades of Gray. Tak właśnie powstał The Confessions of Dorian Gray. Kanonicznej historii Doriana Graya nie muszę chyba nikomu przedstawiać – zaś scenarzyści Big Finish nie mieszają w mitologii tej postaci niemal w ogóle. Największą różnicą w stosunku do Portretu Doriana Graya jest „wyciągnięcie” głównego bohatera przez okno w czwartej ścianie. W TCoDG Dorian Gray jest egzystującą w naszym świecie, jak najbardziej realną postacią, zaś Oscar Wilde – jedynie jego kronikarzem. Zmienia się też oczywiście fakt samobójczej śmierci Graya – też, jak się okazuje, wymyślony przez Wilde’a. „Prawdziwy” Dorian ma się lepiej, niż dobrze – wciąż korzysta z dobrodziejstw nieśmiertelności. My zaś mamy dzięki temu okazję śledzić jego dzieje na przestrzeni całego XX wieku.

Przystępując do lektury serii The Confessions of Dorian Gray miałem w głowie (i w uszach) pewne nawyki odbiorcy słuchowisk przyzwyczajonego do Eighth Doctor Adventures – godzinnych fabuł prezentowanych na ogół bez linii narracyjnej, jedynie za pośrednictwem dialogów. Tymczasem TCoDG, jak sama nazwa wskazuje, są „wyznaniami” głównego bohatera – oprócz tradycyjnego opowiadania dialogiem mają również wstawki pierwszoosobowej narracji Doriana. Nie lubię tego typu zabiegów w słuchowiskach – zawsze mam wtedy wrażenie, że scenarzysta nie umie subtelnie przekazywać kontekstów za pomocą dialogów i dźwięków otoczenia. Tutaj jednak w końcu przekonałem się do tej konwencji. Z dwóch powodów. Po pierwsze – taka droga na skróty ma swoje uzasadnienie, jeśli weźmie się pod uwagę półgodzinny format serii. Każdy odcinek TCoDG liczy około trzydziestu minut i żeby zmieścić w tym czasie jakąś sensowną fabułę, potrzebne były pewne kompromisy. Zrozumiawszy to, przestałem narzekać na (w sumie całkiem nieźle napisane i klimatyczne) fragmenty narracyjne. Po drugie – Doriana Graya gra w tym słuchowisku Alexander Vlahos. A tego faceta mógłbym słuchać nawet gdyby czytał książkę telefoniczną. Nie ma co ukrywać, że Vlahos, alias Mordred z Merlina od BBC, jest najjaśniejszym punktem programu (co nie oznacza, że jedynym). Jego lekko chropowaty głos i ekspresyjna gra aktorska idealnie pasują do roli cynicznego, nieśmiertelnego nihilisty, wiecznego motyla bawiącego się życiem i obserwującego ze wzgardą przemijające dekady. Czasami jednak śmiertelność uderza w niego w najmniej oczekiwany sposób – i nagle robi się bardzo ponuro, zaś wiecznie młody Gray zaczyna budzić współczucie. Doriana Graya w interpretacji Alexandra Vlahosa zarazem nie sposób polubić, jak i trudno nie pokochać.  Samym głosem potrafi nadać swojej postaci niesamowitej głębi.

Prezentowane w ramach serii fabuły nie są może jakoś specjalnie wymyślne, ale potrafią zainteresować. Dorian bierze udział w I Wojnie Światowej, spotyka Sherlocka Holmesa, Oscara Wilde’a, ściera się z golemem, napotyka innego nieśmiertelnego… ogółem scenarzystom pomysłów nie brakuje. Chyba najbardziej interesujące są epizody rozwijające mitologię Doriana Graya – te dotyczące bezpośrednio jego nieśmiertelności, ceny, jaką przyszło mu za nią zapłacić i oczywiście legendarnego obrazu. Jak to w serialach bywa, są lepsze i gorsze odcinki, jednak nie zapadł mi w pamięci żaden szczególnie kretyński, więc można spokojnie stwierdzić, iż poziom jest równy i przyzwoity. Największym problemem jest tu chyba fakt, iż odcinki nie są tworzone w porządku chronologicznym. Ma to swoje dobre strony – scenarzyści mogą wymyślać różne rzeczy ad hoc i nie przejmować się ciągłością. Jeśli komuś wpadnie do głowy dobry pomysł odnośnie fabuły osadzonej w latach trzydziestych nie musi się martwić tym, że poprzedni epizod rozgrywał się w roku dwutysięcznym. Jednak ma to swoje wady – żeby uniknąć continuity errorów żaden odcinek nie może naruszać status quo, nie ma więc żadnych bardzo znaczących rezultatów rzutujących na oś czasu. Jasne, pojawiają się jakieś drobne odniesienia, ale poza tym nic. No, prawie nic – ostatni odcinek serii drugiej naprawdę zaskakuje swoim finałem. Aż ciekaw jestem, jak scenarzyści rozwiążą to w zapowiedzianej na listopad serii trzeciej.

Czyli tak – jak najbardziej warto dać szansę. Nie jest to absolutnie żaden cud świata, który zwali słuchacza z nóg i dorobi się rzeszy fanów. Ale… jeśli kogoś, tak jak mnie, rozczarował serial Penny Dreadful, a lubi podobne klimaty, to polecam. Dodatkowo, półgodzinny format sprawia, że słuchowisko jest bardzo przyjazne ludziom uzależnionym od komunikacji miejskiej. No i jest jeszcze Vlahos. Dla niego samego warto przynajmniej rzucić uchem na trailer.

sobota, 23 listopada 2013

Osiem razy pięćdziesiąt

fragment grafiki autorstwa Carolyn Edwards, całość tutaj.

Już za kilka godzin dojdzie do kulminacji wielkiego święta wszystkich fanek (płci obojga) serialu Doctor Who. Celebrowanie pięćdziesięciolecia najstarszego, najdłuższego i prawdopodobnie najlepszego serialu science-fiction w historii telewizji trwało jednak przez wiele tygodni. Fandom uaktywnił się w stopniu ponadprzeciętnym, zasypując Internet filmami, parodiami, komiksami i wszelkiej maści przejawami swojego umiłowania. To jedyny w swoim rodzaju fenomen i – jako zadeklarowana fanka (płci męskiej) serialu – cieszę się, że mogę w tym uczestniczyć, że mogę być częścią tej celebracji. Następna okazja trafi się przecież dopiero za pięćdziesiąt lat.

Ale wiecie co? Nie do końca o tym chciałem pisać. Otóż częścią obchodów pięćdziesięciolecia serialu było stworzenie krótkiego epizodu zatytułowanego The Night of the Doctor. Miniodcinek stanowi prequel do jubileuszowego The Day of the Doctor i pojawia się w nim Ósma inkarnacja Doctora, znana z niesławnego filmu telewizyjnego z lat dziewięćdziesiątych, o którym fanki (płci obojga) pamiętać raczej nie chcą. I choć ja oglądałem tę produkcję dawno, dawno temu, to nawet nie pamiętam, o co w niej właściwie chodziło, ani jak się skończyła, zaś Ósmego po prostu olewałem. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy opadła mi szczęka po tym, jak zobaczyłem go w TNotD. Wszyscy określają War Doctora jako „zapomnianą regenerację” Doctora – dla mnie „zapomnianą regeneracją” jest właśnie Ósmy, będący w moich oczach Doctorem straconej szansy, cenną inkarnacją zmarnowaną na pojedynczy, niespecjalnie udany film. W tym sześciominutowym epizodzie Ósmy skradł mi serce. Sponiewierany przez ciągłą ucieczkę przed Wojną Czasu, zagubiony, niemogący odnaleźć się w rzeczywistości, gdzie jego rasa stała się synonimem odrazy i śmierci w męczarniach postanawia odrzucić swoje dziedzictwo, zakłamać to, kim był przez tak długi czas i przemienić się w kogoś, kto już nie jest Doctorem. I ta ekspresja Paula McGanna w chwili, w której krzyczy „Get out!”. I Cass, która mogłaby być wspaniałą towarzyszką, gdyby nie czas i okoliczności. I Doctor, który tuż przed regeneracją oddaje cześć swoim towarzyszom…

To mnie trochę zdziwiło, bo po raz pierwszy (chyba…) oficjalny telewizyjny epizod odwołuje się do materiałów z Expanded Universe. Skoro więc są już one oficjalnie włączone do oficjalnego kontinuum, uznałem, że powinienem się z nimi zapoznać. Ostatecznie, jako fanka, obowiązki mam jak najbardziej fanowskie. Z istnienia słuchowisk Doctor Who zdawałem sobie sprawę już wcześniej – rekomendował je, między innymi, Ausir, który na Facebooku i blogowych komentarzach wypowiadał się o słuchowiskach z Ósmym bardzo entuzjastycznie. Dotychczas to ignorowałem, ale wielki come back Ósmego w miniepizodzie spowodował, że przełamałem się i sięgnąłem po kilka pierwszych audio-epizodów. Tego typu spin-offy i próby zawojowania mediów innych, niż to, z którego wywodzi się materiał wyjściowy najczęściej kończą się klapą, która ma zgoła niewiele wspólnego z pierwowzorem. Widzieliśmy to już wielokrotnie – komiksy rozszerzające świat filmowych uniwersów, growe adaptacje filmów, książki ciągnące wątki z gier video… to się niemal zawsze okazuje ordynarnym skokiem na kasę. „Fani pójdą”, że tak sparafrazuję Wajdę. Wiedziony niewesołym doświadczeniem, postanowiłem sobie pozostać sceptycznym.

Do czasu. Przesłuchałem kilka odcinków słuchowiska o Ósmym Doctorze i… to jest naprawdę świetna rzecz! Do produkcji słuchowisk zabrano się z pieczołowitością porównywalną do serialowej wersji przygód Doctora, co oznacza, że scenariusze są rozbudowane i pomysłowe, gra aktorska znakomita, a efekty dźwiękowe barwne i wiarygodne. Nieco oldskulowa konwencja audio dramas znakomicie pasuje do klimatu Doctora Who i nadaje mu specyficznego klimatu opowieści niesamowitych rodem z połowy XX wieku. Pokochałem nową towarzyszkę Doctora. Lucie wyraża się tym specyficznym północnym akcentem, w którym niby pojawiają się spółgłoski, jednak trzeba naprawdę sporego refleksu, żeby przyłapać jakąś na gorącym uczynku. Połączywszy to z faktem, że dziewczyna charakterologicznie jest bardzo podobna do Donny – nawet pojawia się na pokładzie TARDIS w bliźniaczych okolicznościach – Lucie momentalnie wskoczyła na pierwsze miejsce mojego prywatnego rankingu ulubionych towarzyszek. Lucie jest grubiańska, prozaiczna, opryskliwa i impulsywna, a przez to bardzo zwyczajna i bardzo prawdziwa. Stawia się Doctorowi* jeszcze bardziej niż Donna, odnosi się do niego w bardzo szorstki sposób i ogólnie na każdym kroku wyraźnie widać (czy też raczej słychać), że to ona nosi spodnie w tym tandemie. Sam Ósmy jest natomiast znacznie bardziej powściągliwą i chyba mniej dobroduszną inkarnacją, niż jego następcy. Dość często stara się być głosem rozsądku, działa w sposób metodyczny, zaś jego żarty i powiedzonka są mniej slapstickowe, a bardziej prześmiewcze. Pozwala sobie na znacznie więcej drobnych złośliwości, niż Dziesiąty czy Jedenasty. Widzę – słyszę – w nim silne echa Dziewiątego, co może wynikać z faktu, że wedle pierwotnych założeń miał być jego bezpośrednim poprzednikiem. Powiem od razu, że bardzo podoba mi się taka inkarnacja Doctora, bo ADHD dwóch ostatnich regeneracji, choć na swój sposób urocze, zaczyna mi odrobinę działać na nerwy. Także scenariusze są bardzo ciekawe – pomysłowe, mające odpowiedni ładunek emocjonalny i mniej lub bardziej niespodziewane zwroty akcji. Co prawda niekiedy zdarza im się popadać w przesadny dramatyzm, ale to też specyfikacja tego medium – ostatecznie aktorzy komunikują się z nami tylko i wyłącznie za pomocą swoich głosów. Z drugiej strony, twórcy doskonale operują słuchowiskowym medium, bardzo subtelnie wplatając w dialogi konteksty i informacje, dzięki czemu nie mamy wrażenia, że oglądamy odcinek serialu z wyłączonym obrazem, tylko bierzemy udział w przemyślanej inscenizacji.

Tak więc – polecam. Jako, że bycie fanką Doctora Who przez połowę czasu polega na czekaniu, aż kolejny sezon/odcinek łaskawie się pojawi, każdy umilacz tego oczekiwania jest na wagę złota. A od kiedy słuchowiska o Ósmym są oficjalnie w ścisłym kanonie, każda fanka (niezależnie od płci) powinna się z nimi zapoznać. W czym pomaga fakt, że pod żadnym względem nie ustępują one serialowi telewizyjnemu – a niekiedy wręcz go przewyższają. A tymczasem - czekam na jubileuszowy odcinek. Miejmy nadzieję, że to będzie coś wielkiego.

_____________________
*głęboko wzruszył mnie wpis na TARDIS Data Core (fanowska Wiki o Doctor Who) dotyczący jednego ze słuchowisk: The Doctor orders Lucie not to wander off, but she ignores him. The Doctor telling a companion not to wander off and them ignoring it is a running theme throughout the history of Doctor Who.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...