Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars: The Last Jedi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars: The Last Jedi. Pokaż wszystkie posty

piątek, 6 grudnia 2019

RECENZJA: Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

The Lest Jedi to jedyny film z cyklu Star Wars, o którym jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że go tak zwyczajnie po ludzku lubię. To stwierdzenie zwykło irytować absolutnie wszystkie osoby kłócące się o jakość tego filmu niezależnie od tego czy uważają go za godną kontynuację Gwiezdnej Sagi czy za fabularną abominację rujnującą im dzieciństwo, więc nie afiszuję się z nim częściej niż jest to absolutnie konieczne. Do siedmiu poprzednich filmów z serii mam bardzo neutralny stosunek – z różnych powodów nie dorastałem z Gwiezdnymi Wojnami, nigdy nie fascynowało mnie to uniwersum i nie mam do niego nabożnego stosunku. Dla świata może być to jeden z najistotniejszych tekstów kultury popularnej w historii. Nie neguję tego, rozumiem, czemu takie stwierdzenie ma sens, zdaję sobie sprawę ze znaczenia Star Wars dla popkultury i całej rzeszy fanów. Przysięgam, że nie przemawia przeze mnie snob (nie tym razem). Po prostu dla mnie, osobiście, ta seria to jeden z wielu rozrywkowych cykli pulpowej fantastyki, niespecjalnie wyróżniający się czymkolwiek ani na plus ani na minus.

The Last Jedi polubiłem, bo dostrzegłem w nim ambicję stworzenia czegoś trochę innego. Rezultaty tej ambicji są dyskusyjne, a sam film bynajmniej niepozbawiony wad. Rian Johnson nie odważył się (nie mógł?) przekonstruować Gwiezdnej Sagi w coś nowego, przez co zatrzymał się w pół kroku – dekonstruując ją. Utarte schematy zostały w tym filmie rozwałkowane, ale nie ulepiono z nich niczego nowego. Film zawrócił sagę z kierunku, w którym do tej pory podążała, ale w żadnym miejscu nie wskazał jej innego. Wydaje mi się, że to jest właśnie sednem wielu ognistych dyskusji wokół The Last Jedi. Nie jest sztuką nakreślić fabułę całkowicie w poprzek oczekiwań publiczności. Sztuką jest zrobić to w sposób otwierający dalszym odsłonom sagi zupełnie nowe drogi rozwoju. Tymczasem The Last Jedi nie dość, że niczego nie otworzył, to można się spierać, że pozamykał tych kilka, które z trudem wytworzył poprzedni film. Nic dziwnego, że tak wiele osób odczuwa z tego powodu rozczarowanie. Sympatyzuję z tym uczuciem, przynajmniej dopóki nie zmienia się ono w bełkot o dyktaturze politycznej poprawności czy coś w tym rodzaju. Mimo to mając do wyboru nieudany eksperyment i udaną rutynę, częściej sięgam po to pierwsze.

Gdy zamówiłem ten komiks do recenzji, byłem święcie przekonany, że chodzi o zbiorcze wydanie sześcioczęściowej miniserii od Marvela poświęconej adaptacji The Last Jedi. Zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że dwuletni zaledwie film może mieć dwie różne komiksowe adaptacje, dlatego niespecjalnie wczytywałem się w opis, po prostu z góry założyłem, że dostanę ten właśnie komiks. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w paczce znalazłem relatywnie cienki (siedemdziesiąt dwie strony) tomik w miękkiej oprawie i bez loga Marvela na okładce. Za tę adaptację odpowiedzialne jest amerykańskie wydawnictwo IDW Publishing współpracujące z koncernem Disneya przy sprzedaży komiksów dla młodszych odbiorców. Również – i znajduję ten fakt niesamowicie zabawnym – tych na licencji Marvela, ponieważ najwyraźniej Marvel jest tak marnym wydawnictwem, że nie jest w stanie skutecznie sprzedawać własnych komiksów i ktoś musi to robić za niego. To oczywiście żart – po prostu IDW ma lepsze rozeznanie w kwestii produktów dziecięco-młodzieżowych, więc jeśli chodzi o ten konkretny segment rynku, bardziej sensowne jest użyczanie licencji IDW. „Normalne” komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nadal tworzy Marvel.

Komiks, o którym mowa jest częścią serii skierowanych do dzieci i młodzieży adaptacji poszczególnych filmów wchodzących w skład Gwiezdnej Sagi. Jako, że za moment padną pod adresem tego komiksu bardzo nieżyczliwe słowa, chciałbym od razu odrzucić argument, który – jestem tego niemal pewien – bardzo szybko pojawi się w komentarzach, czyli „Nie możesz wymagać od komiksu dla dzieci, żeby był wyrafinowany”. Jest to wyjątkowo mało przemyślane stanowisko. Dzieci i młodzież zasługują na dobrą kulturę popularną, tak samo jak dorośli. Oczywiście powinna być ona dopasowana do ich emocjonalnych potrzeb, okresu skupienia, stopnia zrozumienia i paru innych rzeczy, ale są to aspekty całkowicie niezależne od poziomu artystycznego i narracyjnej płynności. Terry Pratchett, gdy zapytano go o to, jak pisanie książek ze Świata Dysku skierowanych do dzieci różni się od pisania dyskowych powieści dla dorosłych, odpowiedział, że wyłącznie tym, na co może sobie pozwolić w kwestii ryzykownych żartów i scen. Dzieci nie są głupie – mają po prostu mniej doświadczenia w kwestii obcowania z kulturą, dlatego łatwiej jest zaspokoić ich oczekiwania w tym względzie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy to traktować jako usprawiedliwienie dla niskiej jakości kierowanej do nich popkultury. Wręcz przeciwnie.

Zdaję sobie sprawę, że napisałem już cztery długie akapity recenzji, jeszcze właściwie ani słowem nie wspominając o komiksie.  Nie jest to przypadek – po prostu Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest tak słaby, że odruchowo zbaczam w dygresje, byle tylko uniknąć pisania o nim. Przy ocenie tak podporządkowanej materiałowi źródłowemu adaptacji (widzicie? znowu to robię) staram się kierować nieco innymi kryteriami oceny niż w większości innych przypadków. Oczywiście, że komiks nie może zbyt daleko odejść od materiału źródłowego, więc na przykład wytykanie mu dziur w scenariuszu, które odziedziczył po filmie byłoby trochę nieuczciwe. Na szczęście nie jest to w tym przypadku jakimś wielkim dylematem, bo komiksowa adaptacja sama w sobie dorzuca do równania mnóstwo własnych problemów.

Adaptacja przedstawia prawie wszystkie kluczowe wydarzenia z The Last Jedi – i tylko je. To oznacza, że kompozycyjnie komiks przypomina serialowe recapy poprzednich odcinków emitowane czasami przed rozpoczęciem kolejnego, w których widzowi podawane są najważniejsze informacje w formie montażu scen. Komiks ma nie tyle fabułę, co właśnie kompilację wydarzeń, które łączą się ze sobą co najwyżej krótkimi blokami narracji wciśniętymi w ilustracje. Zapomnijcie o umiejętnym (czy jakimkolwiek) kadrowaniu, całostronicowych planszach czy podobnych zagrywkach regulujących tempo i kompozycję komiksu. Gdybym nie oglądał filmu, miałbym olbrzymie trudności w nadążeniu za wydarzeniami z Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi, ponieważ one nie komponują się ze sobą w płynną fabułę. Nie jest łatwo zmieścić na niespełna osiemdziesięciu stronach fabułę przeszło dwugodzinnego obrazu kinowego, ale czynienie to w taki sposób wydaje mi się pozbawione większego sensu.

Oprawa wizualna jest… może zacznę od pozytywów. Komiks ma całkiem sympatyczne, przyjemnie, kreskówkowe projekty postaci, które wiernie oddają charakterystyczne cechy wyglądu poszczególnych bohaterów i bohaterek, nie wpadając jednocześnie w pułapkę wiernego odtwarzania wyglądu aktorów i aktorek (co prawie zawsze kończy się upiornym spacerem po Dolinie Niesamowitości) i na niektórych kadrach wyglądają naprawdę fajnie – pomaga w tym ich ekspresyjne pozowanie. Słowo-klucz brzmi jednak „niektórych”. Pod tym względem Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest niesamowicie nierówny i na jeden ładnie narysowany kadr przypada siedem, na których postacie wyglądają pokracznie i groteskowo, z karykaturalnie wyostrzonymi cechami albo wyrazami twarzy.

Sytuacji nie poprawia również fakt, że tła stworzone zostały w zupełnie innym, znacznie bardziej malarskim stylu. Przez to bardzo często postacie gryzą się z tłem i ciężko jest uwierzyć w to, że oba elementy istnieją w jednej przestrzeni. Koloryści starają się możliwie wiernie oddawać paletę kolorystyczną filmu, z mieszanym rezultatem, bo inne medium wymaga innego podejścia w tej kwestii i – na przykład – czerwienie komnat Snoke’a, które w The Last Jedi robiły przyjemnie upiorne wrażenie, w komiksowej adaptacji gryzą w oczy. Wszystko to sprawia, że summa summarum Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest komiksem bardzo brzydkim.

Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby sięgać po tę pozycję. Nawet bardzo niska cena okładkowa (dwadzieścia złotych bez jednego grosza) za stosunkowo starannie wydany tomik nie wydaje mi się dostatecznie dobrym argumentem. Nie wszystkie dzieła kultury powstające na licencjach wielkich marek są z zasady złe – ale ta jest. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 20 lipca 2018

Jej historia

fragment grafiki autorstwa Juliena Rico Jra, całość tutaj.

„Czy chcesz poznać prawdę o swoich rodzicach?” pyta Kylo Ren główną bohaterkę filmu The Last Jedi. „A może znałaś ją od samego początku? Po prostu ją wypierałaś. Teraz wiesz już, jaka jest prawda. Powiedz to.” „Byli nikim.” przyznaje Rey. „Brudnymi handlarzami złomem… którzy sprzedali cię, by mieć za co pić.” ciągnie Kylo „Są martwi, leżą w płytkim grobie na Jakku. Nie ma dla ciebie miejsca w tej historii. Pochodzisz znikąd. Jesteś nikim.” 

Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że lubię The Last Jedi – a to więcej, niż jestem w stanie napisać o którymkolwiek z poprzednich filmów wchodzących w zakres sagi Gwiezdnych Wojen. Jasne, w żadnym razie nie był to film idealny, ale po obejrzeniu i podsumowaniu rzeczy, które mi się podobały i rzeczy, które mi nie podeszły – tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Z pewnością pomógł fakt bardzo odważnej dekonstrukcji dość utartych schematów, które wykorzystywały poprzednie filmy. Jedną z tego typu subwersji było ujawnienie prawdy o pochodzeniu Rey. Od momentu premiery The Force Awakens kwestia pochodzenia Rey była przedmiotem wielu, niekiedy bardzo gorących, dyskusji oraz, niekiedy bardzo daleko idących, dywagacji. Ujawnienie, że Rey jest całkowicie niezwiązana z rodem Skywalkerów (oraz jego przyległościami) samo w sobie jest bardzo odważnym strzałem w dziesiątkę. 

Moc w Gwiezdnej Sadze była do tej pory silnie powiązana z nieprecyzyjnie, ale wyraźnie sygnalizowanym arystokratyzmem – jej użytkownicy nosili szlachecki tytuł rycerza, mesjański Anakin poślubił księżniczkę, łącząc zapoczątkowaną przez siebie linię rodową Skywalkerów z rodziną królewską. Luke był księciem. Teoretycznie Moc mogła zamanifestować się w dowolnej jednostce ludzkiej (albo i nieludzkiej), w praktyce jednak właściwa była wyłącznie członkom uprzywilejowanej kasty – symbolem wyjątkowości. Postać Rey zdaje się tę tendencję dość radykalnie rozmontowywać. Dziewczyna nie jest członkinią rodziny królewskiej (jak Luke) czy nadnaturalnie zrodzonym mesjaszem (jak Anakin) tylko przypadkową wrażliwą na Moc osobą. Nie jest Wybrana, nie jest predestynowana do wielkości w żaden liczący się sposób, nie jest owocem koligacyjnych sieci Skywalkerów – jest kimś z zewnątrz. Kimś przypadkowym. Czy, jak to ujmuje Kylo Ren – nikim. To dobre zagranie – rozbija zestaloną strukturę i otwiera ją na zupełnie nowe podejście. Pokazuje, w formie inspirującej, nowoczesnej przypowieści, że nawet będąc osobą spoza systemu, pozbawioną możliwości można mieć na ten system wpływ i spróbować zmienić go, być może nawet na lepsze. Nie z tym mam problem, tylko z pewnym faktem, który zaburza mi to przesłanie w naprawdę wielkim stopniu. 

Rey nie jest nikim. Ma przeszłość – każdy ma jakąś przeszłość. To, że jej historia nie jest opowieścią o nowym mesjaszu czy zaginionym królewiczu nie oznacza, że nie jest warta opowiedzenia. To, że jest banalna i przyziemna i wyprana z romantyzmu nie sprawia, że staje się nieistotna – dla Rey i dla nas, widzów. Tymczasem nowa Trylogia póki co traktuje przeszłość dziewczyny bardzo po macoszemu, ograniczając jej przedstawienie do jednej kilkusekundowej retrospekcji i kilku linijek dialogu, które przecież wcale nie muszą być prawdą. Doświadczenie każe mi z głębokim sceptycyzmem podchodzić do tego, co powiedział Rey Kylo. Mógł przecież kłamać, by złamać wolę dziewczyny. Mógł źle zinterpretować to, czego rzekomo dowiedział się o jej rodzicach. Mógł, dzięki Mocy, zaszczepić jej błędne wspomnienia (czemu nie? Moc w dwóch ostatnich Epizodach Gwiezdnej Sagi traktowana jest jak deus ex machina jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Prawdopodobnie nie istnieją już skróty fabularne tak wielkie, by nie dało ich się wytłumaczyć interwencją Mocy) by łatwiej nią manipulować. A nawet jeśli tak nie było – to sytuacja mogła być przecież daleko bardziej złożona. Rey w momencie, gdy porzucili ją rodzice, była małą dziewczynką, która prawdopodobnie nie była w stanie ogarnąć całego kontekstu tej (przerażającej dla dziecka) sytuacji i możliwe, że za rzekomym porzuceniem kryło się coś więcej. Porzucenie dziecka prawie nigdy nie jest łatwą i prostą sytuacją nawet dla najbardziej zdemoralizowanych rodziców. 

Przeszłość jest ważna – nawet jeśli banalna przeszłość. Wszyscy skądś pochodzimy, od najmłodszych lat jesteśmy kształtowani przez warunki, w jakich dorastamy, relacje, jakie zawiązujemy z innymi ludźmi, przez to, jak traktuje nas otoczenie i jakie daje nam okazje do rozwoju – to, skąd pochodzimy w ogromnej mierze determinuje to, dokąd zmierzamy i jaką ścieżką to robimy. W Mrocznym Widmie poświęcono wiele czasu na to, by pokazać, jak dorastał Anakin, jakie miał relacje z matką, swoim właścicielem, rówieśnikami i C3PO. Luke został nam nakreślony w bardzo precyzyjny (choć nieco pospieszny) sposób. Dowiadujemy się, jakie ma aspiracje i marzenia, jakie ma relacje z wujostwem oraz Benem. Jego prowincjonalność tłumaczy nam naiwność i prostoduszność tej postaci, jego chęć wyrwania się z ojczystej planety ujawnia duszę marzyciela. Jego skomplikowane dziedzictwo dostarcza postaci nowej głębi. Żaden z nich nie jest jakąś wybitnie dobrze skonstruowaną postacią, ale obaj są dostatecznie dobrze umocowani w swojej przeszłości, by ich zachowania w miarę logicznie wynikały z wcześniejszych doświadczeń. Rozumieliśmy decyzje przez nich podejmowane, ponieważ widzieliśmy, jakie decyzje podejmowali wcześniej, wydarzenia, które ich ukształtowały i środowisko, w którym dorastali. 

Rey to odebrano. J.J. Abrams w The Force Awakens potraktował przeszłość dziewczyny jako kompletnie otwartą kwestię, jedynie zasiewając ziarna nieskonkretyzowanych aluzji. Rian Johnson sprawę przeszłości Rey zmienił w efektowną subwersję archetypu mesjasza… i nic więcej. Żaden z nich nie eksplorował tego tematu. Brak przemyślenia tego tematu i budowanie historii postaci ad hoc powoduje oczywiste niespójności. Rey została porzucona przez rodziców – więc dlaczego, jako dorosła osoba, jest ufna, towarzyska i tak łatwo nawiązuje relacje z innymi? Czy w jej życiu pojawiła się jakaś rodzicielska figura, która wykształciła w niej poczucie moralności i umiejętność nawiązywania więzi społecznych? Nie wiemy. Jakie relacje miała ze społecznością Jakku? Mieszkała w odosobnieniu, z daleka od ludzkich skupisk, więc prawdopodobnie niezbyt zażyłe. A jednak nie jest dzikuską – wydaje się doskonale zintegrowana społecznie i nie ma problemów w kontaktach z innymi. Co sprawiło, że uniknęła losu pustelniczki? Nie wiemy. Nikt nie zadbał o to, by nam to wyjaśnić. 

Wydaje mi się, że to właśnie jest przyczyną, dla której tyle osób posądza Rey o bycie Mary Sue – nie chodzi o to, że postać ma zbyt wiele zalet i zbyt mało wad, tylko o to, że jej postać jest tak słabo skontekstualizowana, iż nie jesteśmy w stanie jej do końca zrozumieć. Nie znamy drogi, jaką przeszła – nie tak naprawdę. Po dwóch filmach, w których jest centralną postacią jej przeszłość nadal pozostaje na poziomie predefiniowanej postaci z gry komputerowej – nie tyle pełnowymiarowej bohaterki, co narracyjnego naczynia, które odbiorca wypełnia własną osobowością. Nie zawsze musi to być problemem – i nie byłoby nim to w przypadku Rey, gdyby Johnson nie zagrał kartą pod tytułem „Nawet ktoś nieistotny może zmienić wszystko”. Bo „nieistotny” nie oznacza „anonimowy”. Nieistotni ludzie również mają swoją przeszłość, skądś się wywodzą. To, że ich historie nie są historiami mesjaszy, arystokratów czy zaginionych książąt nie sprawia, że są mniej interesujące, mniej istotne, mniej angażujące emocjonalnie. 

Dlatego, choć doceniam dekonstrukcję gwiezdnowojennych schematów, której podjął się Rian Johnson, nie jestem w stanie napisać, że odniósł on na tym polu całkowity sukces. Historia The Last Jedi to nadal w całości opowieść Skywalkerów – na ich problemach i dylematach scentrowana jest historia, ich błędy i porażki kształtują obraz historii, ich osobiste, indywidualne historie służą napędzaniu fabuły. Rey od dwóch filmów uwięziona pozostaje w cudzej narracji – jej własna traktowana jest po macoszemu. Jeśli trzecia odsłona najnowszej trylogii będzie kontynuowała rewizjonistyczne aspiracje The Last Jedi, nie wyobrażam sobie, by skupiała się na czymkolwiek innym, niż silne, wyraziste ukontekstowienie przeszłości Rey. W przeciwnym wypadku cały ten rewizjonizm okaże się, w najlepszym przypadku, niedopieczoną pomyłką. A szkoda by było. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...