Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BŁAGAM BŁAGAM DAJCIE MI UMRZEĆ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BŁAGAM BŁAGAM DAJCIE MI UMRZEĆ. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 grudnia 2015

Mężowie River Song

fragment grafiki autorstwa Alice X. Zhang, całość tutaj.

Tym razem - wbrew wieloletniej tradycji - nie będzie rantu na święta Bożego Narodzenia. Bynajmniej nie z tego powodu, że przestałem je nienawidzić - po prostu w tym momencie jestem już tak straumatyzowany i wycieńczony, że zamykam oczy i staram się jedynie dotrwać do końca. Kogo interesuje moja opinia o Bożym Narodzeniu, może przeczytać sobie pierwsze akapity poprzednich notek recenzujących świąteczne odcinki specjalne Doctor Who. Nic się w tej materii nie zmieniło, wciąż jedynym jasnym punktem tego okresu jest doktorowy christmas special. Jak jasnym? Cóż… na przestrzeni ostatnich lat różnie z tym bywało, ale w tym roku muszę przyznać, że odcinek był co najmniej przyjemny.

Wszystkie towarzyszki wymyślone przez Moffata cierpiały na paskudny brak charakteru - były nie tyle pełnokrwistymi bohaterkami o wyrazistych, koherentnych osobowościach, co chodzącymi wytrychami fabularnymi, MacGuffinami o bardzo niedookreślonych cechach, dzięki czemu z odcinka na odcinek mogły zmieniać się właściwie nie do poznania. To powodowało, że po zakończeniu triggerowanych przez nie wątków (Amy jako przynęta na Doctora, by zamknąć go w Pandorice, Clara jako Impossible Girl) nie bardzo wiadomo było, co z nimi dalej robić. Scenarzyści wikłali je w jakieś absurdalne (pięciominutowy rozwód Amy i Rory’ego) albo żenująco nudne (DANNY PINK!) dramaty, które nie robiły absolutnie niczego interesującego z tymi postaciami i jedynie irytowały fanów serialu. W jakiś sposób River udało się tego uniknąć. Można jej nie lubić, ale naprawdę trudno powiedzieć o niej, że nie ma spójnego, wyrazistego charakteru, charyzmy oraz osobowości. Może to kwestia tego, że jej wątek ciągnął się przez kilka sezonów, a ona sama pojawiała się na ekranie na tyle rzadko, by nie spowszednieć widzowi w sposób, w jaki spowszednieli Pondowie i Clara - za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie działo się coś ciekawego. Profesor Song bardzo długo była dla nas tajemnicą, ale taką, która fascynuje, a nie drażni odwlekanym wyjawieniem. Wszystko to sprawia, że o ile Amy i Clary mam już serdecznie dosyć i powitałem ich odejście z westchnieniem ulgi, o tyle River chciałbym jeszcze od czasu do czasu zobaczyć (albo usłyszeć w słuchowisku, co - dzięki Big Finish - szczęśliwie będzie mi dane).

Odcinek był bardzo, bardzo fajny - może nie dorównuje najlepszym epizodom stworzonym przez Moffata, ale jest znacznie lepszy, niż cokolwiek ten scenarzysta napisał w ostatnim czasie. Mamy River, która swoim zwyczajem traktuje Wszechświat jak wielki plac zabaw, mamy hilarycznie wręcz eskalującą fabułę, mamy komedię pomyłek związanych z faktem, że River nie jest świadoma, że Doctor to Doctor i za nic nie daje się wyprowadzić z błędu, mamy trochę dramatu, trochę wzruszeń… Jest naprawdę dobrze i nie pamiętam, kiedy ostatnio tak beztrosko i bezpretensjonalnie bawiłem się przy tym serialu. Chyba przy tym odcinku o dinozaurach w kosmosie, ale to było dawno temu. I jasne, drama jest trochę za bardzo rozwodniona i nie działa do końca tak, jak powinna, River powinna się znacznie szybciej zorientować, kim jest Doctor - szczególnie, że jego liczne sugestie były subtelne jak kowadło w kreskówkach Looney Tunes - a running gag polegający na tym, że główny antagonista odcinka obcina i absorbuje głowy kolejnych ofiar jest trochę nie na miejscu… ale to naprawdę drobiazgi. 

Strasznie podobał mi się fakt, że Doctor niespodziewanie dostał wgląd w prywatne życie River - mógł dowiedzieć się, czym profesor Song zajmuje się w chwilach, gdy mu nie towarzyszy (osobiście rozbroił mnie fakt, że River bezwstydnie korzysta z TARDIS w chwilach, gdy Doctor jest gdzieś poza nią). Fajnie pogłębiło to jej postać, szczególnie w chwili, gdy dowiadujemy się, co River tak naprawdę myśli o Doctorze i jak ich szczególny związek wygląda z jej punktu widzenia. Z drugiej strony widzimy też konfuzję i rozczarowanie Doctora, który ma nieco inny - najwyraźniej trochę mniej skonkretyzowany, ale zdecydowanie odmienny - obraz ich relacji. Bardzo fajnie udało się Moffatowi wpleść ten wątek w strukturę odcinka tak, by nie zdominował on dynamicznej i lekkiej przygody.

Podobało mi się też, że Moffat - co dość nietypowe dla niego - postanowił uprzątnąć część poczynionego przez siebie bałaganu i załatać kilka dziur fabularnych powstałych w trakcie rozwijania wątku River. Widzowie o dobrej pamięci (albo tacy, którzy relatywnie niedawno robili sobie powtórkę dwustrzałowca Silence in the Library/Forest of the Dead) wychwycą kilka mrugnięć okiem i nawiązań tłumaczących niektóre niejasności. Czepię się jedynie wybiegu z pożegnaniem Doctora i River - dowiadujemy się, że profesor Song wie, albo przynajmniej żywi głębokie, graniczące z pewnością przekonanie, że jej życie zbliża się do nieuchronnego końca. Tymczasem w Forest of the Dead (które, z perspektywy tej bohaterki, dzieje się niedługo po omawianym tu odcinku) River wydaje się znacznie mniej świadoma tego faktu i dopiero przywołując z pamięci wydarzenia z The Husbands of River Song uświadamia sobie, że w istocie było to pożegnanie. Nie jest to może jakiś szczególnie bolesny retcon, ale dla mnie trochę zgrzytał.

Słowem - jestem pozytywnie zaskoczony. The Husbands of River Song to bardzo przyjemny odcinek, ani nie nazbyt przekombinowany, ani zbyt melodramatyczny, ani zbyt tandetny. Dokładnie taki, jaki trzeba, by dać widzom niecałą godzinę bardzo przyjemnej zabawy. A że mało świąteczny (wątek Bożego Narodzenia ograniczony jest tak, że bardziej się nie dało)? Dla mnie to dodatkowy plus!

wtorek, 1 grudnia 2015

Smok bagiński

fragment grafiki autorstwa Jakuba Różalskiego, całość tutaj.

Kiedy gruchnęła wiadomość, że Tomasz Bagiński zajmie się nową ekranizacją Wiedźmina, nie przyłączyłem się do powszechnych w fandomie wiwatów, że oto w końcu proza Andrzeja Sapkowskiego doczeka się godnego przeniesienia na srebrny ekran. Traktowanie Bagińskiego jako jakiegoś mesjasza i zbawcę polskiej kinematografii odbieram z mieszaniną sceptycyzmu i zażenowania - ten człowiek jak dotąd nie nakręcił przecież żadnego filmu długometrażowego. Owszem, Katedra była naprawdę sympatyczną produkcją, a satyryczna Sztuka Spadania dawała nadzieję na to, że Bagiński jest kimś więcej, niż rzemieślnikiem. Tyle tylko, że Sztuka Spadania została stworzona już przeszło dziesięć lat temu i od tamtego czasu dorobek Niedoszłego Zdobywcy Oscara powiększył się o zaledwie kilka słabej jakości produkcji reklamowo-promocyjnych (piszcie co chcecie, ale Animowana Historia Polski była po prostu żenująca tak pod względem koncepcji, jak i wykonania) i właściwie niewiele więcej. Nie rozumiem tej wiary w reżyserskie umiejętności Bagińskiego - przecież nawet Katedra i Sztuka Spadania to nie są fabuły, a jedynie koncepcje ubrane w animacje. Skąd mamy wiedzieć, że twórca poradzi sobie z tak nieporównywalnie bardziej złożonym przedsięwzięciem, jakim jest film pełnometrażowy?

Tak więc do tej pory moja wiara w powodzenie nowego filmowego Wiedźmina była niewielka. Ale to się zmieniło, bowiem kilka dni temu do internetu trafiła nowa produkcja Bagińskiego - zrealizowana na zlecenie Allegro aktorska krótkometrażówka Smok będąca retellingiem trzynastowiecznej legendy o Smoku Wawelskim. Nawiasem pisząc, to chyba moja ulubiona polska legenda - pokazuje, że już w trzynastym wieku to nie mężny rycerz, szlachcic zakuty w zbroję radzi sobie z prawdziwymi zagrożeniami trapiącymi kraj, ale szewczyk - prosty chłopak z ludu, polski cwaniak, słowiański trickster niemalże - ubija smoka podstępem, niehonorowym wprawdzie, ale diablo skutecznym [EDIT: W komentarzach pod niniejszą notką Aleksandra "ninedin" Klęczar zwróciła uwagę, że z tą legendą było nie do końca tak. Odsyłam do jej komentarza po szczegóły]. Jak z tematem poradził sobie Bagiński? Otóż obejrzałem tę jego superprodukcję i… jak już wspominałem, moje podejście do kinowego Wiedźmina się zmieniło. Już nie jestem sceptycznie nastawiony. Teraz żywię graniczące z pewnością przekonanie, że ten film będzie zły. Bardzo zły. Bardzo, bardzo zły.

Film przenosi przysłowiowe dwadzieścia minut w przyszłość, do zaawansowanego technologicznie grodu Kraka. Pojawiamy się tam w chwili, gdy wieża mariacka zostaje wysadzona przez gigantyczny opancerzony pojazd powietrzny. Po chwili akcja przenosi się na poziom ulicy, gdzie poznajemy głównego bohatera dramatu - młodego nerda, który przy pomocy zdalnie sterowanego, mechanicznego psa robi chamskie fotki ubranej w skąpy strój sportowy koleżanki grającej w koszykówkę z przyjaciółmi. Z tym oto człowiekiem mamy sympatyzować i kibicować mu przez resztę filmu. Wspomniana dziewczyna jest oczywiście ucieleśnieniem snów każdego obleśnego nerda - śliczna, wysportowana, ubrana w wiele odsłaniające ciuchy, uśmiechnięta, skrycie czująca miętę do głównego bohatera (zaraz po jej uzasadnionych pretensjach o jego zachowanie odwraca się i uśmiecha, sugerując widzom, że tak naprawdę podoba jej się protagonista) i do samego końca pozostającą kompletnie bez właściwości, słowem - ekwiwalent niedostępnych w realu koleżanek ze szkoły. 

Dziewczyna chwilę potem zostaje porwana przez głównego złoczyńcę filmu - kolejną postać-symbol. Już samo jego imię - Adolf Kamczatkow - jasno sugeruje złowieszczą naturę tego cudzoziemskiego terrorysty przybywającego do naszej ojczyzny, by porywać Nasze Kobiety w niesprecyzowanym, ale chyba oczywistym dla każdego celu. Dostajemy również silną sugestię, że zły Adolf skorumpował krakowską policję, by móc bezkarnie grasować po mieście, bombardować zabytki i porywać kolejne dziewczyny. Generalnie zatem Adolf jest skrzyżowaniem tego złego cudzoziemca, którego polski nerd się boi, że będzie porywał oraz dresiarza z osiedla, od którego polski nerd niejednokrotnie dostał w zęby. Jeśli porwana dziewczyna jest tą najpiękniejszą koleżanką ze szkoły, Kamczatkow to ten klasowy tyran, przed którym trzeba uciekać zaraz po dzwonku. Mamy więc dwa symbole - ucieleśnienie marzeń i ucieleśnienie lęków. Odpowiedź na pytanie czyje to lęki i czyje marzenia pokaże nam, kto jest adresatem Smoka Bagińskiego.

Później dostajemy ekstremalnie żenujący montaż scen pokazujących, jak krakusy reagują na pojawienie się smoka. Szczególnie paskudny był urywek wiadomości pokazujący, jak kobiety przyklejają sobie brody i wąsy, by uniknąć porwania przez złego Kamczatkowa. Sugestie, że "odpowiedni ubiór" uchroni przez napastowaniem seksualnym są wyjątkowo szkodliwe (bo nie dość, że nie działają, to jeszcze przerzucają odpowiedzialność za gwałt/molestowanie na kobiety) i zwyczajnie, po ludzku, obrzydliwe. Nie mam pojęcia, czemu miało to służyć - podejrzewam próbę żartu na zasadzie „hehehe baba z wąsami”, ale nie przypuszczam, by kogokolwiek o normalnym poczuciu humoru mogło to rozbawić. Gdy zwróciłem na to uwagę na fanpage’u, pojawiły się głosy interpretujące tę scenę jako parodię tego typu usprawiedliwień.  Nie wiem - nie jestem przekonany, by tak toporną (w wymiarze symboliki) produkcję jak Smoka stać było na tak subtelny przekaz.

Nasz główny bohater nie może oczywiście pozwolić na to, by po jego mieście grasował jakiś zagraniczny bandyta porywający Nasze Kobiety™, siada więc w swoim pokoju i (natchniony plakatem Ghost in the Shell) majstruje zasadzkę - zdalnie sterowaną dziewczynę-androida, którą wystawia potem na opustoszałe ulice miasta, wabiąc smoka jej wdziękami. Android dopada do powietrznego statku Kamczatkowa i się wysadza, topiąc złoczyńcę w Wiśle. Wszystko kończy się dobrze - Kraków świętuje, porwane dziewczyny zostają oswobodzone, skorumpowany gliniarz zostaje aresztowany, główny bohater dostaje dziewczynę, którą prawem silniejszego wyszarpał z rąk Kamczatkowa, a ja w końcu mogę zakończyć te najdłuższe trzynaście minut swojego życia.

Prawdopodobnie zdołaliście i zdołałyście już to wywnioskować, ale gdyby ktoś miał jeszcze jakaś wątpliwości, niniejszym je rozwiewam - uważam, że Smok Bagińskiego to po prostu porażająco zły film. Sprawić, by retelling był bardziej seksistowski, niż jego trzynastowieczny pierwowzór - to dopiero sztuka. Smok odtwarza najbardziej ograne, przeterminowane popkulturowe tropy i robi to z gracją słonia w składzie porcelany. Wszystko w tym filmie jest przesadzone, prostackie, odwołujące się do najgorszych, najpłytszych stereotypów. Jak antagonista, to skrzyżowanie Niemca, Ruska i osiedlowego dresa. Jak dziewczyna, to śliczna nagroda-trofeum odbita z rąk innego faceta, służąca jedynie jako ozdobnik. I to nawet jest nie tyle obraźliwe czy uwłaczające, co żenujące - trudno ogląda się tak skonstruowaną opowieść. W dwa tysiące piętnastym roku.

Czy Smok ma jakieś zalety? Efekty specjalne są niezłe (bez rewelacji), kilka ujęć na poziomie koncepcyjnym daje radę… ale to tyle. Aktorstwo leży, scenariusz jest okropny, a środkowa część filmu jest niepotrzebnie przeciągnięta, by sztucznie wydłużyć cały film. Koś mógłby powiedzieć, że to nie tyle jest poważna produkcja, co pokaz umiejętności Bagińskiego… ale to żadna obrona. Wręcz przeciwnie - Smok pokazuje na jakim poziomie złożoności i subtelności operuje jego reżyser. Czy naprawdę chcemy, by Wiedźmina reżyserował ktoś, kto operuje tak topornymi środkami wyrazu?

środa, 24 września 2014

Mój epicki rant na Admiralette

fragment grafiki autorstwa Aleca Millarda, całość tutaj.

Stało się coś złego. Nie, nie chodzi o to, że Andrzej Tucholski, popularny bloger, o którym do niedawna nawet nie słyszałem, wydał książkę fantasy pod tytułem Admiralette, która szybko została okrzyknięta jedną z najgorszych powieści fantasy w historii literatury polskiej, o ile nie światowej. Chodzi o coś gorszego – zostałem przez czytelników swojego bloga zaszufladkowany jako hejter. Kiedy tylko zasygnalizowałem chęć przeczytania Admiralette na profilu facebookowym Mistycyzmu Popkulturowego wylała się fala lajków i komentarzy podżegających mnie do popełnienia tego czynu. Każda delikatna podśmiechujka z rozdętego ego autora, który niepomny miażdżącej krytyki, w najlepsze promuje swoje wiekopomne dzieło, zostaje potraktowana tak samo. Lud poczuł krew i już nie odpuści. Muszę napisać tę notkę, choćby się paliło i waliło.

Chcecie tego, prawda? Chcecie, żebym przeczytał Admiralette, dostał krost na mózgu, w afekcie zniszczył swojego wciąż pachnącego nowością Kindle’a i wyraził swoją wściekłość, złość i frustrację w długiej notce, w której będę opisywał, jak bardzo męczyłem się w trakcie lektury? Chcecie mieć tę zdrożną przyjemność z obserwowania jak mściwy nerwus i nienawistnik, krasnal Gburek blogosery i Gargamel Internetu skopie literacką abominację napisaną przez Tucholskiego. A to przecież nie jest moja wina, że od dłuższego czasu większość książek fantasy, które wpadły mi w ręce to powieści w najlepszym razie bardzo słabe. Tymczasem na różnych blogach ludzie wypisują o mnie, że jestem literackim masochistą. To nie tak! Ja chcę czytać dobrą literaturę – i czasami czytam. Po prostu ostatnimi czasy mam w tym względzie straszliwego pecha. Zresztą, może i faktycznie wina częściowo leży po mojej stronie. Może nie powinienem być tak złośliwy wobec słabej literatury, ale ciężko powstrzymać się od sarkazmu w sytuacji gdy mamy do czynienia z koszmarnie napisaną, nudną i nielogiczną książką. Każda blogerka książkowa wam to powie.

Oczywiście – z Admiralette było inaczej. W tym konkretnym przypadku już przystępując do lektury wiedziałem, z czym mam do czynienia. Czemu zatem to sobie zrobiłem? Mógłbym napisać, że notkę na ten temat obiecałem Agnieszce z bloga Wiedźma Na Orbicie i oczywiście byłaby to prawda. Mógłbym przywołać powyższy wywód i oświadczyć, że oddaję Cesarzowi co cesarskie – po takim smaku, jaki przez kilka ostatnich tygodni robiłem na Facebooku czytelnikom po prostu musiałem tę notkę napisać, a w konsekwencji i przeczytać Admiralette. Prawda jest jednak o wiele bardziej zatrważająca – autentycznie byłem ciekaw, czy ta książka naprawdę jest aż tak zła, jak mówią. Skoro normalni czytelnicy masowo uznali ją za koszmarną, to jak oceni ją bloger tak bardzo przeczulony na punkcie złej fantastyki jak ja? Jak bardzo zwichnie mi się psychika po zakończeniu lektury? Jakie straszliwe rzeczy będę musiał sobie zrobić, jakie zakazane substancje zażywać, by usunąć wszelkie jej ślady z podświadomości? Wygląda na to, że Kuba z bloga Pulp Warsaw ma jednak rację – jestem masochistą.

Małe wprowadzenie dla osób, które czytają, czytają i nadal nie mają pojęcia, o co chodzi. Otóż jakiś czas temu wspomniany wyżej bloger opublikował (własnym sumptem, przy współudziale self-publishingowego portalu wydaje.pl) swoją debiutancką powieść fantasy zatytułowaną Admiralette. Wskutek intensywnej kampanii reklamowej prowadzonej przez autora zarówno na swoim blogu, jak i poza nim, wieść o tym debiucie rozlała się dosyć szeroko po Internecie. Parę osób spoza kręgu oddanych fanów bloga Tucholskiego istotnie przeczytało Admiralette. Powieść się, delikatnie napisawszy, nie spodobała ludziom, którzy o Tucholskim i jego blogasku do tej pory nie słyszeli i dotychczas nie mieli do niego emocjonalnego (ani w ogóle żadnego) stosunku. Wiedząc zalew negatywnych recenzji i opinii na temat swojego debiutanckiego arcydzieła literatury marynistycznej autor zwarł szyki. Każdy negatywny komentarz opublikowany na jego blogu był natychmiastowo usuwany, każda krytyka w miarę możliwości wygłuszana lub, w najgorszym przypadku, niwelowana przez krewnych i znajomych królika, którym Tucholski kazał rozsiewać po Internecie pozytywne opinie, komentarze, notki i recenzje wychwalające Admiralette pod niebiosa. Do historii przeszła opinia jednej z takich osób na portalu Lubimy Czytać. Jej autorka już w pierwszym akapicie przyznaje, że została poproszona przez Tucholskiego o to, by napisała pochwalną recenzję Admiralette, jednak po przeczytaniu rzeczonego dzieła po prostu nie była w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek pozytywnej opinii. Tego typu nieuczciwe (i nieudolne) zagrywki Tucholskiego spowodowały efekt odwrotny do zamierzonego – o Admiralette usłyszało co prawda mnóstwo osób, ale w pakiecie z informacją, że oto mamy do czynienia z legendarnie wręcz złą powieścią, nieudolnie napisaną, nudną, infantylną i pod wszelkimi względami nienadającą się do czytania. Mimo to autor wciąż twardo obstaje przy swoim, krytykę – jeśli w ogóle ją zauważa – kwalifikuje jako hejterstwo i niezrozumienie jego geniuszu przez maluczkich i generalnie sprawia swoim schizofrenicznym zachowaniem wiele niezdrowej uciechy takim szydercom jak ja i mnie podobni. Skoro zatem wstęp mamy już za sobą, przyjrzyjmy się na ile Admiralette zasługuje na to tsunami pomyj, jakie na nie wylano.

Zacznijmy od standardu wydawniczego. Z Admiralette obcowałem za pośrednictwem Kindle’a, nie mogę więc potwierdzić plotki o fatalnej jakości papieru, na którym wydano analogową wersję książki. Mogę natomiast przyznać, że okładka jest… średnia. Nie uważam, by była jakaś koszmarna, bo widziałem już w swoim życiu sporo self-publishingowych książek i większość z nich miała naprawdę bardzo złe okładki. Tej tutaj mógłbym zarzucić co najwyżej banalność i fakt, że zupełnie nie zapada w pamięć. Jej autorka poszła po najmniejszej linii jeszcze mniejszego  oporu wrzucając po prostu standard marynistyczny – fale, chmury nisko wiszące nad horyzontem i mnóstwo ptactwa. Redakcja tekstu w kilku miejscach przysnęła – trafiło się kilka literówek i naprawdę sporo błędów interpunkcyjnych. Inna sprawa, że samej powieści bardzo dobrze zrobiłoby, gdyby przeczytał ją jakiś doświadczony redaktor i po ojcowsku (albo matczynemu) sobie porozmawiał z autorem, ale podejrzewam, że w self-publishingu klient zawsze ma rację, więc coś takiego po prostu nie miało prawa mieć miejsca. W oczy kolą wielkie marginesy, potężna czcionka i wsadzanie gdzie tylko się da pustych stron, byle tylko książka wydała się grubsza. Głęboko wzruszyły mnie tłumaczenia Tucholskiego, że duży font został użyty z troski o oczy czytelników.

Celowo zwlekam z przejściem do samej treści książki, ponieważ jest ona znacznie gorsza, niż mogłem to sobie wyobrazić. Admiralette to kumulacja wszystkiego, co w złej literaturze najgorsze (i całkowity brak tego, co w niej pocieszne). Weźmy chociażby kreację świata przedstawionego. Tucholski wychodzi od fajnego skądinąd pomysłu wielkiej floty pływających nomadów, żyjącego na pokładach licznych statków i okrętów narodu. Jasne, wyobrażenie sobie czegoś takiego wymaga głębokiego zawieszenia niewiary, ale sama idea jest tak interesująca, że potrafiłbym tego dokonać, gdybym tylko dostał w zamian ciekawe jej przedstawienie. Cóż… nie dostałem. Po zakończeniu lektury nadal nie mam najmniejszego pojęcia, jak to wszystko funkcjonuje, mimo iż autor poświęca opisom potężną część książki. Opisuje jednak nie prawidła świata przedstawionego, tylko jakieś nieistotne pierdoły. Koncepcje rodem z późnego renesansu – gdyby szukać analogii, to rozwój świata Admiralette znajduje się na tym mniej-więcej poziomie – mieszają się z koncepcjami i sposobem myślenia oraz wyrażania się charakterystycznego dla ponowoczesności. Jasne, można to tłumaczyć licencją poetycką, ale istnieje pewien poziom zawieszenia niewiary, ponad który przeskoczyć się nie da bez poczucia niespójności. Tucholski najwyraźniej tego nie rozumie albo zwyczajnie ma to gdzieś.

Porozmawiajmy jednak o fabule. Której Admiralette nie posiada. Czy też, posiada jakąś upiorną antytezę fabuły. Wszelkie informacje, jakie otrzymujemy w ramach narracji są nam nieprzydatne z punktu widzenia dalszych wydarzeń, nic nie łączy się z niczym innym, cholerne przejście z punktu A do punktu B zajmuje głównej bohaterce sto trzydzieści stron, w trakcie których nie dowiadujemy się niczego istotnego, a w połowie książki, kiedy już wydaje się, że akcja zaczyna się zawiązywać, dostajemy długą i nudną retrospekcję! Tak jakby autor się znudził i postanowił zacząć coś innego. Fakt, w końcowych partiach książki próbuje jakoś zebrać do kupy ponapoczynane wątki i zawiązać akcję. Wychodzi mu to wyjątkowo nieporadnie i w czasie lektury czułem się, jakbym obserwował ślimaka próbującego wykonać salto w tył. Generalnie fabuły w Admiralette jest na dwa rozdziały. Góra. A Tucholski rozwlekł to wszystko na całą książkę, niedługą wprawdzie, ale i tak okrutnie przegadaną.

Kreacja bohaterów wychodzi Tucholskiemu jak wszystko inne – czyli nie wychodzi wcale. Główna bohaterka – oczywiście piękna, oczywiście nastoletnia, oczywiście utalentowana i oczywiście głupia jak but z lewej nogi – nie posiada za grosz charakteru. Jest chodzącym słupem obserwacyjnym, marionetką w rękach autora służącą do bezsensownego przemieszczania z kąta w kąt (kolejna wada Admiraltte, bohaterka łazi, łazi i nic z tego nie wynika), by być akurat w tym miejscu, któremu autor chce poświęcić długi opis. Z pozostałymi postaciami jest podobnie – najczęściej pojawiają się i znikają bez wyraźnego powodu. Wyjątkiem jest może ojciec heroiny, ale i on charakteryzuje się kompletnym brakiem osobowości, poza tymi chwilami, w których autor każe mu być idiotą głęboko przekonanym o swojej mądrości.

Ale wiecie co? Wytrzymałbym to, gdyby nie fakt, że Admiralette to prawdopodobnie najgorzej napisana powieść, jaka istnieje. Narracja robi czytelnikowi krzywdę – właściwie w każdym zdaniu jest jakiś stylistyczny zgrzyt, który powoduje, że czyta się źle, obracane w głowie brzmi nienaturalnie i nie przystaje do niczego. Dialogi są kompletnym, przesiąkniętym kolokwializmami bełkotem – wszyscy bohaterowie mówią jak koledzy Tucholskiego ze studiów, niezależnie od tego czy mamy do czynienia z nastoletnią córką Admirała, starym gawędziarzem czy dowódcą wielkiego okrętu. I te cholerne opisy. Są wszędzie, są niepotrzebne, NIGDY nie opisują czegoś istotnego, nie służą podbudowie świata przedstawionego, a jedynie zanudzeniu czytelnika na śmierć. To właśnie język, jakim napisana jest powieść sprawił, że przedzierałem się przez nią mozolnie, strona po stronie, jak w jakimś kieracie. Co kilka zdań wzrok w akcie samoobrony instynktownie mi uciekał poza krawędź Kindle’a i musiałem zmuszać się do podjęcia lektury. Każda niezręczność językowa, każde niepoprawnie użyte sformułowanie, każdy nieporadnie umiejscowiony epitet budził moje coraz większe zażenowanie. Lektura Admiralette to tortura w najczystszej postaci. Ta książka przekracza barierę „powieści tak złych, że aż dobrych” i dodaje do niej kolejny poziom – powieść tak zła, że aż tak dobra, że aż zła. To powieść, przy której zacząłem rozważać koncepcję urządzenia nazwanego przeze mnie roboczo Przytrzymywaczem Rąk, Żeby Nie Wydrapać Sobie Oczu. Każda zdrowa na umyśle, szanująca swój zmysł estetyczny osoba powinna trzymać się od Admiralette jak najdalej.

No i macie swój rant. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Ja nie jestem – teraz muszę wyszorować sobie mózg drucianą szczotką i udać się na terapię. A Tucholskiego na początku było mi trochę żal. Ale tylko trochę i tylko na początku, bo dowiedziałem się, że jego książka miała liczne grono beta-czytaczy i trzyosobową redakcję. Nie wierzę, że przynajmniej jedna z tych osób nie przyszła do autora i nie powiedziała mu „Słuchaj, stary, to jest okropne. Nie wydawaj tego, bo się skompromitujesz”. No, ale skoro ego Tucholskiego nie dopuściło do świadomości, że napisał bubla, to niech teraz ego Tucholskiego zmaga się z miażdżącą krytyką jego dzieła. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...