Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wiedźma Na Orbicie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wiedźma Na Orbicie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 lutego 2014

Metanotka, metatabloid, metaja

fragment grafiki autorstwa JayB, całość tutaj.

Zaczęło się od małej dyskusji na facebookowym Bobrowni, gdzie mimochodem wspominałem, że przestałem czytać bloga Aeth, bo nie znajdowałem tam interesujących dla siebie treści. Autorce zrobiło się przykro, a że u takiego buca jak ja empatia działa z potężnym lagiem, dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że mnie też pewnie byłoby smutno, gdyby na przykład Bober na profilu Wiedźmy wspomniał, że przestał czytać Mistycyzm Popkulturowy. Spieszę z wyjaśnieniem – nie mam nic do bloga Wiedźma na Orbicie. To jest naprawdę znakomity internetowy zakątek dla osób, które są pod niego stargetowane. Ale nie dla mnie. Ja w pewnym momencie ze zdumieniem odkryłem, że choć notki Aeth są perfekcyjne pod względem merytorycznym i czysto recenzenckim, to jednak nie ma w nich ani za grosz jakiejś głębszej, indywidualnej refleksji. To są opinie możliwie przejrzyste, napisane ładnym, potoczystym językiem, ale pozbawione osobistego podejścia, refleksji wynikającej z czysto subiektywnego, intuicyjnego dialogu z danym dziełem. Powtarzam, absolutnie nie uważam solidnego blogowego obiektywizmu za zjawisko w jakiś sposób złe czy szkodliwe. Przeciwnie – czasami to właśnie obiektywizm, trzeźwe spojrzenie jest w najwyższym stopniu pożądane, a klarowność wyważonej analizy jest znakomitym kompasem i drogowskazem. I w takich wypadkach Wiedźma na Orbicie jest miejscem, jakie odwiedzić jak najbardziej warto. Ale ja niekoniecznie tego szukam w czytanych przez siebie blogach, więc z Wiedźmy na Orbicie zrezygnowałem. Nie był to bynajmniej mniej proces uświadomiony, nie było demonstracyjnego trzaśnięcia drzwiami i wywalania adresu z eresesów – po prostu przez kolejne miesiące zaglądałem na bloga Aeth coraz rzadziej, nie znajdując tam wiele dla siebie.

Nie podoba mi się wizja blogowania, które usiłuje imitować „zawodową” publicystykę znaną choćby z magazynów czy branżowych pism lub portali. Zdaję sobie sprawę, że takie zjawisko jest dosyć powszechne – blogi się formalizują, blogerzy wykupują domeny, komponują layouty swoich blogów w modny ostatnio minimalistyczny sposób, który przywodzi na myśl bardziej dokument w Wordzie lub Excelu, niż wyraz czyjejś kreatywności, piszą „profesjonalne”, „możliwie najbardziej obiektywne” notki, posługując się uproszczonymi konstrukcjami językowymi (za którymi nieodmiennie idzie uproszczenie konstrukcji myślowych – od tego nie ma ucieczki), notki których głównym celem jest przyciągnięcie możliwie szerokiej grupy odbiorców. To wszystko byłoby jak najbardziej uzasadnione, gdybym pisał tu o ludziach, którzy chcą swoją internetową twórczość w jakiś sposób monetyzować, choćby tylko na poziomie kieszonkowego. Tymczasem w taką manierę wpadają ludzie, którzy takich ambicji nie przejawiają. Coś się psuje. W epoce Facebooka, szybkich łączy i wszechobecnych iZłomów zniknęła gdzieś taka prosta, czysta, niewinna radocha bloga jako swojego zakątka w Sieci, w którym to my wprowadzamy własne zasady, piszemy o tym, na czym się znamy i o tym, co nas interesuje w nadziei, że przydryfują do nas ludzie o podobnych zainteresowaniach, poglądach, spostrzeżeniach. Bez oglądania się na fejsikowy profil zaprzyjaźnionego blogera, który ma więcej lajków, bez podejmowania strategicznych decyzji typu „a od teraz będę pisać polskie wersje tytułów omawianych przeze mnie filmów i seriali, żeby mi się blogasek lepiej pozycjonował w wyszukiwarce”.

Kiedy Cedro z hukiem opuszczał blogosferę, napisał bardzo emocjonalnego w treści posta, którego wtedy zbagatelizowałem, a kiedy wracam do niego teraz, widzę potwierdzenie własnych obserwacji. I już doskonale rozumiem, o co mu chodziło, kiedy pisał:

Blogosfera przestaje być więc awangardą dziennikarstwa obywatelskiego (jeżeli kiedykolwiek naprawdę nią była. W co dzisiaj więcej, niż wątpię), a zamienia się w prosty rejestr kulturowej konsumpcji. Stosunek do kultury został strywializowany do poziomu mainstreamowych portali rozrywkowych, a hipsterski format ma świadczyć o alternatywności. Ta alternatywność w stosunku do tradycyjnych mediów jest czysto umowna, bo jeżeli wczytać się w treść, to dostajemy dokładnie ten sam zestaw sloganów, co wszędzie. Desperacko wychodzi pogoń za wszelkimi nowościami. Jeżeli na topie jest Hobbit, to wszyscy piszą o Hobbicie (mniej więcej to samo), jeżeli jest czas Oscarów, to na większości blogów pojawią się podobno brzmiące wpisy o Oscarach. Jest to efektem braku kreatywnych poszukiwań i co najgorsze prowadzi do radykalnego zaniku indywidualizacji i pluralizmu, które miały być znakiem jakości blogosfery. Indywidualizm na blogach przyjął zupełnie pozorną formę konsumenckiego "indywidualizmu". A problem płytkości rynku sprawia, że  dla tej formy pisania autentycznie nie ma alternatywy. Cała blogowa krytyka i wszelki blogowy kontent zamienił się w karnawał masowego konsumowania filmów, seriali, książek i ogólnego jarania się, połączonego z brakiem szerszej, przemyślanej, czy pogłębionej refleksji.

Tak, tak, po trzykroć tak. Cały wpis Cedra zawierał też nieco przytyków prawie-że ad personam i krytyki „blogowego towarzystwa wzajemnej adoracji” (które ja akurat uważam do pozytywne zjawisko, a przynajmniej – w ostatecznym rozrachunku mające więcej plusów, niż minusów), a i ogólnie ton całej notki był nieco napastliwy, ale w powyższym akapicie utrafił w samo sedno. Prasa papierowa upada, a jej miejsce w pewnym stopniu zaczynają zajmować blogi – ewoluują w informacyjno-recenzenckie platformy, w których indywidualizm, osoba i poglądy blogera nie są istotne, a wręcz szkodliwe bo potencjalnie zagrażające „obiektywności”. Wiem, że bynajmniej nie odkryłem Ameryki, zaś niektórzy mogliby mi pogratulować refleksu, ale jedną rzeczą jest dowiedzenie się o czymś, a drugą – uświadomienie sobie tego. U Cedra spowodowało to frustrację i zerwanie z blogowaniem popkulturowym. Ja się jeszcze trzymam i nie odpuszczam – przynajmniej póki co.

Czego w takim razie ja osobiście szukam w popkulturowej blogosferze? Uwielbiam blogi, w których autor albo autorka zdaje się mówić do mnie w swoich notkach: „A teraz pokażę ci, jak to wygląda widziane moimi oczami i przepuszczone przez mój mózg” i pokazuje swoje rozumienie jakiegoś tekstu (pop)kultury, mapę refleksji, skojarzeń, interpretacji opartych o własne, skrajnie subiektywne doświadczenia. Patrząc na coś cudzymi oczyma widzi się coś innego, dostrzega szczegóły, które umknęły własnemu aparatowi percepcyjnemu, ale zostały wyłapane przez drugą osobę. Uwielbiam blogi totalnych świrów, którzy wgryzają się w jakiś temat czy zagadnienie, przepracowują je od góry do dołu i stają ekspertami – tacy ludzie zawsze mają coś interesującego do powiedzenia i napisania, zawsze mogą pokazać mi jakąś genialną niszową popierdółkę, która w innym wypadku by mi umknęła, bo słyszało o niej może z osiemset osób na całym świecie. Uwielbiam też blogi ludzi wykształconych humanistycznie, którzy (świadomie? podświadomie?) szukają w swoich notkach kompromisu pomiędzy językiem i poziomem akademickiego dyskursu, a żywym, emocjonalnym wyrazem swojego zachwytu (lub jego braku) dla danego dzieła.

Coraz więcej osób z mojego blogowego otoczenia daje się porwać tej, jak ja to nazywam, tabloidyzacji blogosfery. Nie chcę ich tutaj deprecjonować i przepraszam Aeth, że posłużyłem się akurat jej przykładem do zobrazowania tego zjawiska – to bynajmniej nie jest pragnienie „dowalenia jej” za to, że ośmiela się prowadzić bloga w sposób, który mi nie odpowiada. Niech każdy bloguje po swojemu i daje blogować innym po ichniemu. To dobra zasada i należy ją kultywować – nawet w rzeczywistości, w której coraz więcej blogów wygląda właściwie tak samo. No cóż, może to naturalna ewolucja blogowania, a moje szarpanie się jest bezsensowne. W takim wypadku pozostanę blogerowym anachronizmem, który mimo zmieniających się trendów i aspiracji ostentacyjnie będzie pisał notki dla siebie i garstki ludzi, których interesuje, jak to albo tamto wygląda z mojej strony.

piątek, 8 listopada 2013

Mój problem z Supernatural

fragment grafiki autorstwa Renaty Castellani, całość tutaj.

Przeprowadzona jakiś czas temu ankieta blogowa ujawniła, że ulubionym cyklem notek czytelników Mistycyzmu Popkulturowego są tak zwane „moje problemy”, w którym szeroko rozpisuję o raczej czysto subiektywnych zarzutach wobec różnych tekstów popkultury. Oto więc kolejna notka z tej, tak lubianej serii. Z drugiej strony – wiem, że serial Supernatural ma wiele fanek płci obojga, więc pisanie o nim w takim kontekście może okazać się wysoce ryzykowne. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że póki co zapoznałem się tylko z pierwszym jego sezonem. I to właśnie co do pierwszego sezonu będę kierował swoje zarzuty, bo z oczywistych względów, nie mogę wypowiadać się o serialu, jako o całości. Możliwe, że nękające mnie problemy, jakie mam z Supernatural znikają z upływem kolejnych odcinków, ale płytki research, jaki niedawno przeprowadziłem, zdaje się temu przeczyć. Tym niemniej - wcale tego nie wykluczam, więc proszę o wzięcie to pod uwagę przed ewentualnym spuszczeniem na mnie gromów. Od razu muszę też zaznaczyć, że ja uważam Supernatural za generalnie bardzo dobry serial. Nie wybitny, ale taki, który można oglądać z przyjemnością jako taką trochę antologię motywów charakterystycznych dla horroru klasy B i niższych połączonych fabularnie w jedną całość, nawet intrygującą i niegłupio skonstruowaną.

Ale jednak jakiś problem z tym serialem mam. I to wcale niemały. Idzie mi oczywiście o sposób, w jaki przedstawiany i traktowany są w nim bohaterki kobiece. Zasadniczo kobiety w Supernatural można podzielić na dwa typy. Pierwszym z nich są Martwe Damy w Opałach – podgatunek damseli w distresie, która od klasycznej wersji różni się tym, że już jest martwa i męski protagonista ma ją nie tyle uratować, co pomścić. Jest to bardzo, ale to bardzo nielubiany przeze mnie zabieg, o czym pisałem już kiedyś w kontekście gier video. Drugim typem jest klasyczna dama w opałach, zazwyczaj drugoplanowa bohaterka odcinka, której rolą jest wmieszać się w kolejną sprawę rozwiązywaną przez Winchesterów, zostać zaatakowaną przez jakąś maszkarę i uratowaną przez braci – okazjonalnie wdając się z jednym z nich w relacje o romantycznym charakterze. Co znamienne, bohaterowie częściej ratują kobiety, niż mężczyzn, kobiety częściej są też uśmiercane przez scenarzystów. Na rozmaite sposoby – jeśli chodzi o pierwszy sezon to uderzyło mnie, jak paskudnie scenarzyści potraktowali Laylę, bohaterkę dwunastego odcinka – na jego przestrzeni odebrano jej jedyną szansę na wyleczenie się z choroby, żeby tylko Dean mógł Zrozumieć Coś Ważnego.

Nie byłoby to aż tak bardzo odczuwalne, gdyby nie fakt, że ten serial jest strasznie… napisałbym „seksistowski”, ale to jest mocne słowo, które najczęściej zamyka drogę dyskusji i niejako z punktu wywołuje flejma. Napiszę więc tak – pierwszy sezon Supernatural nie tylko nie zdaje testu Bechdel, ale nie spełnia nawet jego pierwszego punktu, o dwóch kolejnych nie wspominając. Każda kobieta, która pojawia się na ekranie, pojawia się na nim tylko w kontekście głównych bohaterów – co do jednego mężczyzn – i tylko po to, by w jakiś sposób rozwinąć ich historie, charaktery, motywy, wątki. Kiedy już spełnią to zadanie – znikają z areny wydarzeń, zabite, bądź zepchnięte do fabularnego Limbo. Nie mają własnych wątków, długofalowych opowieści, planów, zamierzeń, w żaden sposób nie wpływają na wykreowaną przez twórców serialu rzeczywistość, są jedynie ozdobnikiem albo zabiegiem fabularnym. Nawet Meg okazuje się w konsekwencji osobą opętaną przez demona, który z kolei także pełnił rolę służebną wobec kogoś innego. Supernatural to w gruncie rzeczy bardzo konserwatywny serial, który odtwarza stare, utrwalone patriarchalne wzorce, w których mężczyźni idą na wojnę, by pomścić/uratować swoje kobiety. Mniejszości są traktowane z pobłażliwością czy wręcz otwartą złośliwością (środowisko nerdów sparodiowane w odcinku Hell House) albo ignorowane. Supernatural opowiada  – i zdaję sobie sprawę z faktu, że tymi słowami wzburzę co najmniej kilku czytelników – o białych heteroseksualnych mężczyznach odtwarzających stare, patriarchalne bajki.

Czy to naprawdę aż tak źle? Raczej tak, ale trochę nie. Już tłumaczę. Pisząc „raczej tak” mam na myśli fakt, iż Supernatural traktuje te kwestie w sposób tak bardzo przejrzysty, że praktycznie niezauważalny. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy zadać pytanie, gdzie w tym serialu są istotne fabularnie kobiety. Sam jestem w stanie bez trudu uwierzyć, że twórcom serialu po prostu „tak jakoś wyszło”. Tym niemniej, to śmierdzi. Przynajmniej dla mnie. Ja rozumiem, że takie rażące dysproporcje płciowe w obsadzie mogą być dla kogoś problemem wydumanym i nieistniejącym. Zgadzam się. Ale mnie to przeszkadza, bo – jak już wielokrotnie wspominałem – jestem bardzo wyczulony na kwestie genderowe w popkulturze i dla mnie jest to kwestia bardzo istotna. Są różne zboczenia – jedni nie mogą oglądać seriali z gorszą grą aktorską, innym przeszkadzają złe efekty specjalne, jeszcze innym gatunek. Aeth z bloga Wiedźma Na Orbicie nie trawi staroszkolnego sci-fi – cóż, wiele przez to traci, ale to jej święte i przyrodzone prawo personalizować sobie popkulturę pod własne wymagania i oczekiwania. Dla mnie czymś takim jest właśnie seksizm i dyskryminacja płci przeciwnej w tekstach popkultury – wyjąwszy oczywiście sytuacje, w których brak istotnych fabularnie kobiet jest uzasadniony (na przykład – nie czepiałbym się tego w serialu, którego akcja rozgrywa się w całości w męskim klasztorze) albo konstrukcja danego utworu w jakiś sposób usprawiedliwia podobne sytuacje. Supernatural (a przynajmniej pierwszego sezonu) nie usprawiedliwia absolutnie nic.

Ale miałem jeszcze wspomnieć o „trochę nie”. To „trochę nie” jest pozytywnym skutkiem ubocznym faktu, iż w serialu nie ma kobiecych ról głównych, bo daje to pole do rozszerzenia męskich charakterów o kwestie związane z wzajemnym zaufaniem, uczuciami, rozterkami i ogólnie tą sferą emocjonalności, tradycyjnie przypisaną kobietom. To jest chyba jeden z powodów (innym, nie mniej ważnym jest fakt, że przynajmniej jeden z braci Winchester to ciacho, jakich mało. I teraz zastanawiajcie się, który mi się tak spodobał), dla których Supernatural ma tak silne i wierne grono fanek. 

sobota, 25 maja 2013

Mój problem z Gothikiem

fragment grafiki autorstwa Yngve Martinussena, całość tutaj.

Wyobraźcie sobie, że stoicie w galerii sztuki i podziwiacie niezwykle się wam podobającą rzeźbę. Wzrusza was jej koncepcja, sznyt artystyczny, pociągłe kształty starannie dopieszczone przez artystę. Doceniacie jej kontekst i wielopłaszczyznowość interpretacji, znakomitą subtelność i zarazem mocne ufundowanie na uniemożliwiające jej rozwodnienie konceptualne pomyśle. I przychodzicie do galerii dzień w dzień, podziwiacie tę rzeźbę, chwalicie ją znajomym przez wiele lat, aż pewnego dnia, podczas rozmowy ktoś nagle przywołuje to dzieło sztuki i mówi coś w stylu „Ale ona wygląda jak kutas, co nie?”. I nagle zdajecie sobie sprawę, że to prawda i ten fakt przyćmiewa wam cały dotychczasowy zachwyt. Wracacie do galerii, przyglądacie się rzeźbie i zachodzicie w głowę, jak mogło wam to umknąć, przecież od razu widać, że to skonceptualizowane, wyszukane arcydzieło wygląda jak męskie narządy. No więc mnie spotkało ostatnio coś bardzo podobnego – ktoś mi wytknął, ze jedna z moich najukochańszych serii gier video wygląda jak kutas. I, co najbardziej przerażające, ta osoba ma całkowitą rację. Tą osobą jest Aeth, tą serią gier natomiast – nieoceniony Gothic. To, że Gothic to jedna z najbardziej mizoginicznych gier, w jakie grałem jest faktem bezspornym. Czemu jednak ja – osoba tak bardzo wyczulona na kwestie genderowe w popkulturze – sam tego nie zauważyłem, dopóki ktoś mi tego wyraźnie nie wskazał palcem? Nie mam pojęcia. Zapewne pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że w chwili, w której poznawałem Gothica te sprawy miały dla mnie bardzo nikłe znaczenie, zaś w gry ze studia Piranha Bytes nie grałem już od dłuższego czasu – ale przecież Risen 2 zaliczyłem właściwie niecały rok temu. Więc marne usprawiedliwienie.

No bo tak – pierwszy Gothic rozgrywał się w zbuntowanej kolonii górniczej w Khorinis, a zatem w środowisku, gdzie kobiety nie są raczej jakoś wybitnie reprezentowane. Jeśli już, to tylko w charakterze towaru i to towaru bardzo luksusowego, bo wszystkie trzy panie występujące w pierwszej części gry były zarezerwowane do wyłącznego użytku trzęsących Kolonią samców alfa. Ich rola w samej fabule także była czysto dekoracyjna i sprowadzała się tylko do tłuczenia jednej i tej samej formułki spławiającej naszego herosa. Jakby to powiedzieć – wygląda to generalnie bardzo źle, nawet jak na ówczesne standardy (końcówka XX wieku) i gatunek gry (cRPG), ale przecież pasuje do koncepcji gry, bo generalnie trudno sobie wyobrazić (bez sporego zawieszenia niewiary), żeby w takim środowisku przedstawicielki płci pięknej były traktowane w inny, niż zaprezentowany sposób.

Potem przyszedł Gothic 2 i dopiero tam się wydało, jak bardzo mizoginiczne jest Khorinis. Fabuła działa się już w mieście, co prawda ze względu na panującą wojnę z orkami rządzonym przez wojsko, ale przecież jednak środowisku daleko bardziej cywilizowanym, niż bandycka grupa. Kobiety pełnią tam tradycyjne role społeczne – kucharek, sprzątaczek, sprzedawczyń i, jakżeby inaczej, kurtyzan oraz portowych dziwek. Władcy, urzędnicy, sędziowie, hersztowie bandyckich grup – to wszystko faceci. Nawet magia – terytorium tradycyjnie w fantasy zarezerwowane dla kobiet – okupują tylko i wyłącznie faceci, kobietom magii studiować nie wolno, zakony są czysto męskie. W Gothic 2 jest tylko jedna kobieta, która pełni stosunkowo prestiżową funkcję, jaką jest przywództwo w gildii złodziei – ale ginie ona bardzo szybko, oczywiście za sprawą głównego bohatera. Ja wiem, że większość tekstów popkultury osadzonych w konwencji fantasy rozgrywa się w realiach mniej lub bardziej zbliżonych do europejskiego średniowiecza, gdzie status kobiet był faktycznie niewesoły, ale przecież jakieś zrównoważenie w postaci kasty kapłanek, magiczek czy amazonek nie jest niczym trudnym. Mało tego – twórcy erpegów często wrzucają silne, niezależne kobiety do swoich gier – co prawda głównie po to, by wtłoczyć je w żelazne bikini i stringi z kolczugi, ale jednak. Niestety, w Królestwie Myrtany takich rzeczy nie ma. Tutaj nawet żelazne bikini byłoby dużym krokiem w dobrą stronę, bo sugerowałoby, że jego właścicielka nadaje się do czegoś więcej, niż garów i prokreacji. Rekompensuje to nieco fanowska modyfikacja do gry zatytułowana Velaya – Historia wojowniczki, w której głównym bohaterem jest kobieta, zaś żeńskie postaci niezależne odgrywają tu znacznie ważniejszą role.

O „trójce” natomiast nie ma nawet co mówić. Nie tylko dlatego, że była to raczej słaba, mocno niedopracowana gra, ale przede wszystkim z tego powodu, że nie ma tam właściwie żadnych istotnych fabularnie kobiet. Nic, zero, null. I to nie tylko po jasnej stronie Mocy. W żadnej pojawiającej się w sadze rasie humanoidalnych istot – orkowie, jaszczuroludzie, gobliny – nie ma żadnych kobiet. W ogóle. Niezależnie od tego, czy istotnych fabularnie, czy nie. W jedynce jest cholernie wielka orkowa wioska, którą zwiedziłem wzdłuż i wszerz i nie spotkałem ani jednej orkowej kobiety. Ja rozumiem, że robienie nowego modelu postaci byłoby dość kłopotliwe (jeśli ktoś śledził proces produkcyjny pierwszego Gothica, musi zdawać sobie sprawę, jak w tym przypadku twórcy byli poganiani), ale przecież w kolejnych częściach można było coś z tym zrobić. Bo tak graczom pozostaje tylko snucie dziwnych teorii o rozmnażaniu się orków.

Po wypuszczeniu w świat Gothic 3 Piranha Bytes wzięła rozbrat z dotychczasowym dystrybutorem JoWooD (dodatek do trójki, zatytułowany Zmierzch Bogów, zrobiło już inne studio) i wespół z nowym „opiekunem” Deep Silver wydał Risena, duchowego spadkobiercę Gothica. Prawa do marki zostały przy JoWooD, który na własną rękę starał się tworzyć kolejne części, jednak fani pierwszych trzech gier, delikatnie mówiąc, nie byli usatysfakcjonowani ich poziomem. Tak więc to Risen stał się nieformalną kontynuacją Gothica. Nic zresztą dziwnego, oba światy są do siebie tak podobne, że nie zdziwiłbym się, gdyby uniwersum Risena było starą, dobrą Myrtaną jakieś dwieście, trzysta lat później, co zostanie powiedziane wprost, gdy PB odzyskają już prawa do swojej pierwszej marki. Co – miejmy nadzieje – stanie się szybko.

Jak w Risenie traktowane są kobiety? Niby tak samo, jak w Gothicach, ale poczyniono mały krok w dobrym kierunku – jedną z najważniejszych postaci towarzyszących głównemu bohaterowi (i to w obu Risenach) jest Patty, córka legendarnego pirata Stalowobrodego. Patty, poza tym, że mieczem wywija nie gorzej, niż bezimienny protagonista, w jakiego wcielamy się w grze, jest niestety zwyczajowo wtłoczona w krzywdzący stereotyp, od stroju począwszy, na odgrywanej roli (damsel in distress) skończywszy. Jest w Risen 2 quest, który blokuje rozwój fabuły, jeśli nie przekona się Patty do pomocy miejscowemu kucharzowi w pozmywaniu garów (jakby sam główny bohater nie mógł tego zrobić). To było wyjątkowo paskudne (szczególnie, że, o ile mnie pamięć nie myli, nie dało się tego załatwić w żaden inny sposób) i doskonale rozumiem, czemu niektórych mogło to zrazić do gry. Pozostaje mieć nadzieję, że ten malutki progres utrzyma się i za kilkanaście lat Gothic 7 będzie już grą bez seksistowskich akcentów.

Tak więc tak – nie porzucam Gothica, bo to wciąż znakomita seria gier o unikalnym klimacie, świetnie skomponowanym świecie przedstawionym, ciekawym systemie walki i rozwoju postaci. No i, było nie było, gra mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Co prawda teraz, kiedy odpalam jedną z gier Piranha Bytes to już na starcie dostrzegam to, co wskazała mi Aeth – ta gra, przy wszystkich swoich niewątpliwych zaletach, wygląda jak kutas. I to mi będzie przeszkadzać do końca życia. Wielkie dzięki, Aeth.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...