Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nagi tors Benedicta Cumberbatcha. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nagi tors Benedicta Cumberbatcha. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 sierpnia 2016

O fanserwisie słów parę

fragment grafiki autorstwa Minttu Hynninen, całość tutaj.

W dzisiejszej notce będę zajmował się tak zwanym fanserwisem i całym bagażem problemów z nim powiązanych. Będzie to kolejna notka typowo dywagacyjna – bez twardych dowodów, bez precyzyjnych danych i solidnego przygotowania merytorycznego. Generalnie dlatego, że jest to jeden z tych tematów, które mocno zależą od indywidualnej percepcji każdego i każdej z nas. Nie mam zamiaru nikomu narzucać swojej opinii – chcę jedynie wyeksponować swoją własną. Nie spodziewajcie się starannie zaplanowanego i przemyślanego wywodu, ponieważ jedną z przyczyn powstania tej notki jest moja osobista chęć usystematyzowania oraz poukładania sobie w głowie niektórych rzeczy – innymi słowy, ja sam chcę się dowiedzieć, jaką mam opinię na ten temat. Dlatego z góry przepraszam, jeśli po przeczytaniu tego tekstu nie poczujecie się ani o jotę mądrzejsi i mądrzejsze. 

Zacznijmy od zdefiniowania samego terminu. Fanserwis jest potocznym określeniem elementów fabuły tekstu popkultury, które nie pełnią żadnych funkcji ubogacających dane dzieło z wyjątkiem jednej – są tam, ponieważ odbiorcy tego oczekują (albo też – autor myśli, że oczekują). Na ogół chodzi tu o treści erotyczne, które bynajmniej nie są esencjonalne dla fabuły czy estetyki dzieła, a mają na celu jedynie przyciągnięcie uwagi (sex sells) potencjalnych odbiorców lub zadowolenie tych już przyciągniętych. Choć fanserwisem mogą być również inne rzeczy – na przykład nawiązania do wcześniej ustalonej chronologii aktualnej odsłony serii, co jest puszczeniem oka w stronę wiernych fanów – to tego terminu przeważnie używa się właśnie w kontekście elementów erotyki i miękkiej pornografii w utworach, które erotyczne ani pornograficzne z założenia nie są. Dla wygody ograniczmy definicję właśnie do tego tylko aspektu. 

Z fanserwisem jest ten problem, że – no właśnie – niespecjalnie on jest do szczęścia potrzebny. W zasadzie nie przeszkadza, chyba że swoją notorycznością przytłacza i odwraca uwagę od fabuły, a skoro stanowi wartość dodaną, która cieszy część odbiorców, to w czym właściwie problem? Jak już pisałem we wstępie – nie wiem. Przeciwnicy czasami przywołują argument „jakbym chciał oglądać takie rzeczy, to włączyłbym sobie film pornograficzny”, ale takie podejście implikuje bardzo czarno-biały obraz świata i kultury popularnej. Erotyka sama w sobie nie jest niczym złym (i jej demonizowanie przynosi raczej szkodę, niż pożytek) i umiejętnie wprowadzona może urozmaicić lekturę tej czy innej rzeczy. I w tym, moim zdaniem, tkwi sedno – fanserwis jest dla mnie akceptowalny, jeśli zostaje ubrany w żart, mrugnięcie okiem, jakąś ciekawą estetyczną lub koncepcyjną ramę. Przysłowiowa goła baba, choć obecna, nie jest sednem i nie o nią w gruncie rzeczy chodzi. 

Z drugiej strony – i tu będę musiał się zgodzić – fanserwis częstokroć uprzedmiotawia, bo sprowadza bohaterki do roli czysto wizualnej, co wzmacnia kulturowy stereotyp o roli kobiety w społeczeństwie. Oczywiście kobiecy (w sensie – skierowany do kobiet) fanserwis również istnieje i coraz częściej jest wykorzystywany. To jednak trochę inna sprawa, ponieważ uprzedmiotowianie kobiecego ciała ma inną historię i kontekst kulturowy, niż uprzedmiotawianie ciała męskiego i nie powinniśmy traktować tego w taki sam sposób… a może właśnie powinniśmy, bo każde inne zachowanie nieładnie pachnie podwójnym standardem? Strasznie to skomplikowane, szczególnie jeśli dodamy do tego wszystkiego fakt, iż definicja fanserwisu jest bardzo płynna i pewnej mierze zależy od percepcji odbiorcy. 

Posłużę się w tym miejscu jednym przykładem – gra video Bloodrayne jest właściwie napędzana fanserwisem, od skąpego stroju głównej bohaterki począwszy, na (kojarzących się raczej z Kamasutrą, niż walką wręcz) sposobach eksterminacji przeciwników skończywszy. A jednak sama gra posługuje się tym narzędziem w sposób szalenie subwersywny. Fanserwis paradoksalnie służy tam upodmiotowieniu protagonistki… przynajmniej wedle mojej interpretacji, doskonale bowiem rozumiem, że takie, a nie inne zabiegi estetyczne podjęte przez twórców tej gry mogą zostać odczytane jako ordynarny gimmick ukierunkowany na zachęcenie do zakupu produktu określoną grupę odbiorców (nastoletnich mężczyzn). Uroki postmodernizmu sprawiają, że jedno drugiego nie wyklucza, co jeszcze mocniej plącze i tak już zagmatwaną sytuację. 

Osobiście do dzieł przesyconych fanserwisem zwykłem podchodzić z głęboką podejrzliwością, ponieważ żywię instynktowne przekonanie, że skoro szafują one golizną, to najwyraźniej niewiele mają więcej do zaoferowania. Oczywiście nie jest to żadną regułą (choć nie potrafię przywołać z pamięci ani jednego przypadku, w którym bogata w fanserwis historia odznaczała się ponadprzeciętnym poziomem), ale sprawdza się na tyle często, by można było z takiego założenia korzystać jak z drogowskazu pozwalającego omijać mniej interesujące rzeczy.

wtorek, 24 marca 2015

Geek stabloidyzowany

fragment grafiki autorstwa Chelsea Osgood, całość tutaj.

TRIGGER WARNING: Notka zawiera mnóstwo flame baitowego kontentu, głównie z racji tego, iż w trakcie jej pisania nie posiłkowałem się żadnymi miarodajnymi danymi, a jedynie własnymi luźnymi obserwacjami. Jest też sporo ogólników i generalnie poniższa notka nie musi odzwierciedlać prawdziwego stanu rzeczy - odzwierciedla jedynie percepcję autora.

Michał Radomił Wiśniewski nie ustaje w swoich wysiłkach wiodących do zostania najbardziej znienawidzoną jednostką w polskim fandomie fantastyki. Po niesławnym artykule o politycznym odczytywaniu polskiej fantasy z Pratchettem w tle bloger (a od niedawna i pisarz) publikuje notkę, w której otwarcie krytykuje atrofię intelektualną współczesnego fandomu - sytuację, w której środowiska geekowskie zarzuciły analityczny wgląd w ukochane dzieła na rzecz prostego, bezrefleksyjnego zachwytu nad festiwalem wybuchów, chwytliwych one-linerów, zafiksowania na punkcie memów i tak dalej. Tym, co powstrzymuje mnie przez uznaniem tezy MRW za narzekanie popkulturowego zgreda na tę współczesną geekową młodzież jest fakt, że moje obserwacje są na ogół zgodne z tym, co pisze Wiśniewski. My - my, geeki - naprawdę głupiejemy.

Ja nazywam ten proces whedonizacją popkultury - od nazwiska słynnego reżysera, scenarzysty i producenta popularnych filmów i seriali Jossa Whedona. Whedon - co przyznaję bez najmniejszych oporów - jest niesamowicie inteligentnym i bystrym twórcą, ponieważ wie, czego współczesny geek oczekuje od popkultury i mu to dostarcza, dzięki czemu taki Avengers, choć jest koszmarnym filmem, który wciąż bezskutecznie staram się wyprzeć z pamięci, stał się jednym z najbardziej dochodowych blockbusterów w historii kina. O tym, czemu Avengers to film nędzny, pisałem już w swojej nie-recenzji - to ekstremalnie głupi, pozbawiony oryginalności obraz pełen dłużyzn, obrażania inteligencji widza oraz ogłupiania i spłaszczania występujących w nim bohaterów. Ale to nieważne - współczesny geek nie wymaga od filmów, żeby były mądre, interesujące, oryginalne czy twórcze. Nie wymaga, żeby mówiły mu coś ciekawego o świecie, przepuszczały naszą rzeczywistość przez popkulturową soczewkę, zadawały pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. On wymaga gagów na tyle krótkich, by można z nich było wykroić gifset na tumblra, efektownych, hasłowych tekstów, reprodukowanych później w postaci podpisów do śmiesznych obrazków w Internecie, wartkiej akcji i… tyle wystarczy, żeby stworzyć kinowy hit, który odniesie sukces.

Piszę tu o filmach, ale równie dobrze można rozciągnąć tę tezę na całą popkulturę. Kiedy grałem w Deus Ex: Human Revolution, najbardziej bawiłem się obserwując fabularne paralele do ówczesnej sytuacji politycznej w prawdziwym świecie - gra, będąc komercyjnym produktem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, potrafiła mimo wszystko przemycić w tle fabularnym pewien gorzki komentarz społeczny. Kiedy jednak czytałem blognotki o tej produkcji - wszyscy poza mną mieli to gdzieś. Jeszcze lepszym przykładem jest Portal 2. Gra jest chyba najzłośliwszą, najcięższą, najbardziej jadowitą satyrą na kapitalizm jaka istnieje w popkulturze. Ale to nieważne, bo mamy Wheatley’a, który jest taki fajny, ma takie śmieszne teksty i taki słodki brytyjski akcent! No jest i ma - pierwszy to przyznam, ale zatrzymywanie się na tym poziomie odbioru tej piekielnie inteligentnej, błyskotliwej gry jest dla mnie wyrazem jakiejś miałkości intelektualnej.

I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie każdy zawsze musi podchodzić do popkultury w analityczny sposób. Ale jeśli ktoś prowadzi bloga, pisze artykuły na portale, jest osobą świadomą popkulturowo, czyta komiksy, ogląda filmy i seriale i mieni się geekiem, a jednocześnie zatrzymuje się na tym najbardziej powierzchownym, nazwijmy to - pornograficznym poziomie odbioru popkultury… no, coś takiego w jakiś sposób mnie mierzi. Nie mam zamiaru nikogo tu piętnować, wywoływać do tablicy, ani nawet specjalnie piętnować tego podejścia - niech każdy fanuje tak, jak chce. Tym niemniej, gdy śledzę najpopularniejsze popkulturowe blogi, widzę notki przede wszystkim o tym dlaczego dany film/książka/komiks/serial jest fajny - ale nie dlatego, czemu jest ciekawy. To jest słabe.

MRW przywołuje w swojej notce Zygmunta Kałużyńskiego i Macieja Parowskiego - swoich mistrzów, którzy onegdaj wyznaczali standardy tego, jak się o popkulturze pisze i myśli. Ja pozwolę sobie przywołać swoich. Uczyłem się blogować od Cedro z bloga Reborn Story i ninedin z Legendum Est - to moi blogowi Tata i Mama, którym nigdy nie przestanę być wdzięczny za to, że nauczyli mnie krytycznego, analitycznego podejścia do popkultury. Tego, żeby szukać kolejnych poziomów interpretacji, zaglądać głębiej, interpretować odważniej. Każda interpretacja jest w jakiś sposób wartościowa, bo pokazuje jak dane dzieło odczytuje dana osoba - jak może być odczytywane przez kogoś, kto nie jest mną. Nie muszą to być w żadnym razie mądre, profesjonalne analizy tworzone przez socjologów, historyków sztuki i filologów (choć takie oczywiście mają olbrzymią wartość, przynajmniej dla mnie). Nie będą intuicyjne, niech będą pełne wątpliwości, niech nawet będą nietrafione - ale niech będą. Pisanie o tym, jaki film jest fajny, jakie kozackie teksty leciały, jakie fajne sceny akcji można było zobaczyć i jaki śliczny uśmiech ma ten czy inny aktor - to nie jest interpretowanie. To prosta rejestracja własnych zachowań w trakcie seansu. I super, można oczywiście i w taki sposób. Ale jeśli nie towarzyszy temu pogłębiona refleksja, to takie pisanie jest trochę bezsensowne i prowadzi donikąd.

To się da zauważyć w sytuacjach gdy w kinach pojawia się jakiś blockbuster. Na większości blogów o popkulturze (szczególnie na tych, których autorzy i autorki są zapraszani i zapraszane na konwenty w charakterze prelegentów) pisze się o nim mniej więcej to samo - trochę ładnie brzmiących ogólników, trochę pustego zachwytu albo równie pustej „krytyki”, z której na ogół niewiele wynika. ale za to są ładne, animowane gify pomiędzy akapitami. Czepiam się tych gifów strasznie, ale dla mnie są one symbolem takiego postgeekowskiego, jak to określa MRW, podejścia do popkultury. Ma cieszyć oka, błyszczeć i bawić. I tyle. Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat) słitaśny Groot tańczący w doniczce z Guardians of the Galaxy.

Mamy więc ten stary geekizm, który oprócz zachwytu nad fabularną i estetyczną ornamentyką skupiał się także - przede wszystkim - na tym o czym dane dzieło mówi, a nie - w jaki sposób to robi. Z drugiej strony mamy natomiast ten nowy postgeekizm, który odpływa w trzepotanie rzęsami do nagiego torsu Benedicta Cumberbatcha i gagów Whedona, resztę mając w największym poważaniu, głębiej i ciekawiej o popkulturze pisząc tylko na niszowych blogaskach, których gospodarze generują jedną najwyżej notkę na miesiąc (Mama) albo sfrustrowani tym kuriozalnym status quo w ogóle porzucają blogowanie (Tata). Mam na ten temat opinię trochę bardziej stonowaną, niż Wiśniewski - żywię instynktowne przekonanie, że za tych starych dobrych czasów Kałużyńskiego i Parowskiego nie było aż tak znowu różowo. Mimo to z kontestacją MRW muszę się niestety zgodzić - wzorem mainstreamowych mediów (i właściwie wszystkiego innego) fandom dał się stablodyzować.

wtorek, 10 lutego 2015

Przekleństwo mitu

fragment grafiki autorstwa Mentona J. Matthewsa III, całość tutaj.


Kuba z bloga Pulp Warsaw* po raz kolejny nawiązał jednej z naszych forumowych rozmów do mojej notki, w której ośmieliłem się podnieść klawiaturę na Batmana dysponując w najlepszym przypadku szczątkową wiedzą na temat tego bohatera i jego historii. No cóż, takie właśnie było zamierzenie - ale powrót do tej sprawy sprowokował mnie do nieco głębszych przemyśleń odnośnie popkulturowych mitów. Ponownie będzie to notka z cyklu „sam nie wiem, co myślę o danym temacie, więc napiszę o tym blognotkę w nadziei na to, że w trakcie pisania usystematyzuję sobie pewne rzeczy” więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że tekst będzie nieskładny.

W większości przypadków postaci popkulturowe mają relatywnie krótki żywot - trzy tomy sagi fantasy, cztery sezony, dwie komiksowe serie, jeden film pełnometrażowy. Przychodzą, robią swoje i znikają na zawsze. Mają pewien ukonstytuowany rys charakterologiczny, który ewoluuje na przestrzeni fabuły. Najczęściej posiadają jednego określonego twórcę, który wie (czasem nie wie, ale na potrzeby wywodu pomińmy te przypadki), co chce zrobić z tą postacią, w którą stronę popchnąć jej ewolucję i gdzie ją zatrzymać, by zamknąć transformację bohatera/bohaterki w mniej lub bardziej eleganckiej konkluzji. Czasem ci bohaterowie giną, ale nawet jeśli nie, to na dłuższą metę nie ma to żadnego znaczenia - ich rola została zakończona.

Czasami jednak dzieje się inaczej. Czasami dana postać odnosi tak niesamowitą popularność, że twórca (albo dystrybutor, albo ktokolwiek mający moc podjąć albo wymusić taką decyzję) nie zatrzymuje się na tym ustalonym planie - wychodzi dalej. Schodzi z wyrysowanej starannie mapy i zaczyna błądzić. Popularność nie spada, wydawca naciska, dystrybutor wymusza kolejny sequel, stacja telewizyjna szuka nowego showrunnera. Pojawiają się kontynuatorzy piszący kolejne przygody bohatera - czasem wbrew woli twórcy - wikłający go w kolejne perypetie, zmuszający do przeżywania kolejnych wzlotów i upadków. Niektórzy robią to lepiej, niektórzy gorzej - a niektórzy po prostu inaczej. Interes się kręci - wychodzi coraz więcej przygód bohatera w coraz to różniejszych formach. Nikt nie jest w stanie tego koordynować, przesączają się pierwsze sprzeczności fabularne i charakterologiczne, sama postać zaczyna się rozmywać. Zaczynają się reinterpretacje, restarty, rebooty, nowe spojrzenia. Postać wciąż ta sama, ale jakby inna w zależności od tego, kto ją pisze, w jakim medium rozgrywają się jej przygody. Nowi scenarzyści nie są w stanie przeczytać wszystkiego, co wyprodukowali ich poprzednicy - albo nie mają czasu, albo nie chcą, albo mają swoje własne, rewolucyjne pomysły. Cała konstrukcja zaczyna się zapadać pod własnym ciężarem i tylko głębokie zawieszenie niewiary odbiorców pozwala przyjąć, że to wciąż ten sam bohater, z którym mieliśmy do czynienia z początku.

Ale to przecież nieprawda - to już nie jest ten bohater. To już nie jest jakikolwiek bohater - to mit. Po tylu latach, tylu twórcach i tylu opowieściach bohater przestaje być określoną fikcyjną indywidualnością, a staje się… mitem. Lekko tylko określoną, plastyczną formą poddającą się modyfikacjom w zależności od potrzeby danego medium, potrzeby danego twórcy, potrzeby danej chwili. Pozostają najbardziej charakterystyczne, ikoniczne cechy kojarzone przez ogół, osmotycznie przesiąknięte do świadomości odbiorców - jeśli one się zgadzają, odbiorcy są skłonni bez większego ryzyka się pogodzić z taką, a nie inną sytuacją.

Takich mitów mamy całe mnóstwo. Sherlock Holmes. Doctor. Spider-Man. Wolverine. James Bond. Batman, oczywiście. Każdego z nich - i wielu, wielu innych - popkultura przepuściła przez wyżymaczkę tyle razy i na tyle sposobów, że niepodobna jest określić ich charakterów w sposób inny, niż bardzo, ale to bardzo przybliżony. Jak już wspominałem, pozostają tylko ikoniczne elementy - dedukcyjny geniusz Sherlocka, ekscentryzm Doctora, wielka moc i wielka odpowiedzialność Spider-Mana czy burkliwość Wolverine’a. Oni i tak mieli sporo szczęścia - spójrzmy choćby na Hanka „Ant Mana” Pyma, który, bardzo niesprawiedliwie dla tej postaci, okrzepł w pamięci twórców i fanów właściwie tylko jako damski bokser znęcający się nad żoną. Nawet w obrębie jednego kontinuum fabularnego co bohaterowie różnią się - niekiedy w bardzo drastyczny sposób - w zależności od tego, kto ich pisze. Pod piórem innego pisarza magicznie tracą albo zyskują nowe cechy charakteru, bezkolizyjnie wychodzą z traum, jakie spowodował poprzedni scenarzysta, głoszą inne poglądy.

Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować ze śledzenia ich przygód? Nie, chyba nie - po prostu warto pamiętać, że tego typu flanderyzacja jest nieunikniona dla rozbudowanych franczyz. Postać staje się mitem, ewoluuje albo cofa się w rozwoju w zależności od pozafabularnych warunków. Ten proces wydaje się nie do powstrzymania - i właściwie nie ma sensu go powstrzymywać. Kiedy biorę do ręki komiks - na przykład - Jossa Whedona o X-Men, to traktuję jego dzieło jako rzecz odrębną fabularnie, nawet jeśli dzieło nominalnie przynależy do szerszego uniwersum. To nieważne - wiem, że dany autor zapewni mi koherentność w obrębie pisanej przez siebie serii, ale nie może mi zagwarantować, że jego następcy będą stuprocentowo jego wizji. On sam zresztą też nie był zbyt wierny swoim poprzednikom (słynne cojones Cyclopsa wyhodowane właśnie w Astonishing X-Men Whedona).

A zatem - drogi Kubo, uważam, że w tym szczególnym przypadku nie muszę mieć drobiazgowej wiedzy o historii i ewolucji postaci Batmana, bo nie piszę o żadnej konkretnej jego inkarnacji czy interpretacji. Piszę o micie. A mit znam.

_________
*na którego (bloga, nie Kubę) wchodziłbym częściej i komentował go ZNACZNIE częściej, gdyby nie fakt, że znajduje się on na tumblrze i kolejne notki zwykły mi się objawiać gdzieś pomiędzy kolejnym gifsetem z Power Rangers, a nagim torsem Benedicta Cumberbatcha. Nie wiem czemu, ale w jakiś pokrętny sposób psychologicznie zniechęca mnie to do komentowania.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...