Pokazywanie postów oznaczonych etykietą K.A. Applegate. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą K.A. Applegate. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 lutego 2018

Ivan wielki i wspaniały

fragment okładki, całość tutaj.

Jedyny i niepowtarzalny Ivan to powieść K.A. Applegate. Każda osoba śledząca mojego bloga z jako-taką regularnością zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jestem olbrzymim admiratorem twórczości tej amerykańskiej autorki odpowiedzialnej za powstanie takich cykli powieściowych jak Animorphs czy Everworld. Od dłuższego czasu autorka przestała jednak zajmować się młodzieżowymi powieściami akcji i skupiła na tworzeniu zajmującej literatury dziecięcej. Rezultatem tych eksperymentów jest książka, o której chciałbym dzisiaj opowiedzieć – powieść, którą warto przeczytać, ponieważ to dzieło naprawdę wyjątkowe. Staram się unikać takich określeń jak „najlepsza książka, jaką przeczytacie” czy „coś, co naprawdę znać trzeba” bo to duże kwantyfikatory, których w przeszłości zdarzało mi się często nadużywać. W tym jednak przypadku muszę napisać, że Jedyny i niepowtarzalny Ivan jest powieścią na tyle unikalną, mądrą i poruszającą, że zignorowanie jej… no cóż, naprawdę byłoby błędem. Jedyny i niepowtarzalny Ivan to opowieść o wielu rzeczach. W swej najpłytszej, bazowej warstwie to prosta, ale poruszająca historia goryla imieniem Ivan mieszkającego w zapyziałym miniaturowym zoo przy autostradzie, który stara się ochronić małą słonicę przed życiem w tym smutnym, nieprzyjemnym miejscu. Ale to tylko jeden poziom opowieści – Jedyny i niepowtarzalny Ivan ma ich jednak kilka, a każda z nich jest interesująca. 

Ivan konstruuje swoje wypowiedzi w bardzo prosty sposób. Rozdziały rzadko kiedy mają więcej, niż cztery, pięć akapitów, akapity na ogół po jednym, dwóch zdaniach. Narzuca to dużą narracyjną dyscyplinę, autorka komponuje świat przedstawiony z prostych obserwacji, jakie czyni główny bohater – smaków, zapachów, kolorów, dźwięków oraz dygresji, czasami naiwnych, czasami w swej prostocie uderzająco trafnych. Umysł Ivana przypomina nieco umysł dziecka, jego ograniczona wiedza o świecie i percepcja otoczenia sprawiają, że częstokroć zwraca on uwagę na rzeczy trywialne, wyciągając z nich logiczne, choć błędne wnioski. Wszystko to sprawia, że nietrudno jest uwierzyć, iż tę opowieść naprawdę snuje goryl dysponujący umysłem podobnym do ludzkiego, ale jednak obcym, prostszym, ale nie mniej bogatym w doznania i doświadczenia. To ważne, ponieważ Jedyny i niepowtarzalny Ivan jest historią o komunikowaniu się – główny bohater dostrzega różnice między sobą, ludźmi oraz innymi zwierzętami i do pewnego stopnia potrafi je przekraczać. Robi to w nietypowy sposób, bo przez sztukę. 

Widzicie, Ivan jest artystą – podobnie jak Julia, córka mężczyzny zajmującego się sprzątaniem, która często towarzyszy gorylowi oraz dostarcza mu kredek i papieru. Relacja między tą dwójką opiera się na przekraczającym granice gatunków porozumieniu dusz. To od Julii Ivan uczy się, czym jest sztuka – sposobem komunikowania się z innymi oraz sposobem kształtowania rzeczywistości – i wykorzystuje tę lekcję, by osiągnąć swoje zamierzenia. To kolejna warstwa powieści, sztuka jako sposób wyzwolenia. Ivan mieszka w ciasnej klatce, w której niewiele się dzieje, więc zasób jego doświadczeń jest bardzo ograniczony – co z kolei ogranicza jego talent, bo rysunki są powtarzalne i ograniczają się do prostych odwzorowywań tego, co Ivan ma w zasięgu wzroku. By naprawdę osiągnąć swój cel Ivan zmuszony jest wyjść poza własne ograniczenia – percepcji, talentu, przemyśleń. To trudne, ale konieczne, ponieważ teraz jego twórczość ma sens – próbę ocalenia małej słoniczki przed spędzeniem reszty swojego życia w zamknięciu. 

Jest to również opowieść o ludzkim okrucieństwie wobec zwierząt. Autorka nie epatuje tu scenami brutalnej przemocy – ostatecznie mowa tu o książce dla dzieci – ale udaje jej się skonstruować wiarygodny system obnażający banalność zła. Applegate jest zbyt mądrą i utalentowaną pisarką, by nie zdawać sobie sprawy z faktu, że czasami mniej znaczy więcej. Właściciel przydrożnego zwierzyńca, Mack, boi się o swój interes – nie stać go na przyzwoite warunki dla swoich podopiecznych, a jego desperacja przekłada się na frustrację i okrucieństwo. W żadnym wypadku nie jest to traktowane jako usprawiedliwienie jego zachowań – to raczej ukazanie pewnym procesów, które prowadzą do przemocy. To kolejna rzecz, którą Ivan zmienia swoją twórczością na lepsze – zły system, w którym męczą się wszyscy, zostaje rozbity dzięki artyście, który był w stanie uformować odpowiednio czytelną, pochłaniającą narrację. To wyjątkowo idealistyczna, ale mimo wszystko (a może właśnie dzięki temu?) bardzo przemawiająca do wyobraźni opowieść.

W dwa tysiące czternastym roku zapowiedziano, że koncern Disneya zainteresowany jest przeniesieniem Ivana na wielki ekran – w projekt, jak dowiedzieliśmy się kilka lat później, zaangażowana jest między innymi Angelina Jolie, a reżyserii podejmie się znany między innymi z ekranizacji książki Harry Potter i Czara Ognia Mike Newell. Co do samego przedsięwzięcia mam mocno mieszane uczucia – nie, żebym uważał, iż Jedyny i niepowtarzalny Ivan na takową nie zasługuje, bynajmniej. Mój niepokój budzi natomiast fakt, że jest to rzecz szalenie specyficzna, a przez to trudna w adaptacji – a zła ekranizacja może wyrządzić tej książce więcej szkody, niż pożytku. Dlatego chciałbym gorąco Was wszystkich zachęcić do zapoznania się z powieścią jeszcze zanim ukaże się film. Nie pożałujecie.

poniedziałek, 8 września 2014

Adam 2.0

fragment grafiki autorstwa Roberto Innocentiego,całość tutaj.

Notkę o Eve & Adam napisać miałem już jakiś czas temu, ale kiedy dowiedziałem się, że Rusty Angel ze znakomitego bloga Fangirl’s Guide to the Galaxy ma w planach aktywowanie kolejnego wyzwania czytelniczego, postanowiłem się wstrzymać – a nuż jego tematyka będzie w jakiś sposób dawała się podciągnąć pod tę pozycję? W tej chwili mogę sobie pogratulować intuicji, bowiem trwające właśnie wyzwanie skupia się na utworach będących tak zwanymi retellingami, czyli opowiedzianymi na nowo wersjami klasycznych mitów, legend i baśni. Celowo napisałem „utworach” ponieważ wyzwanie dotyczy nie tylko książek, ale też komiksów, seriali, filmów i sztuk teatralnych – gier video pewnie też, aczkolwiek Rusty nic o nich w swojej notce inaugurującej wyzwanie czytelnicze nie wspomina, a szkoda, bo mamy przecież przecudne The Path czy American McGee’s Alice, o których można byłoby w tym ujęciu opowiedzieć mnóstwo szalenie interesujących rzeczy.

Ale wróćmy do Eve & Adam, powieści napisanej przez dwoje autorów – uwielbianą przeze mnie K.A. Applegate (Animorphs, Everworld) i bardzo lubianego Michaela Granta (Gone, BZRK), prywatnie małżeństwo. Po serii tasiemców, przy których oboje autorów pracowało przez ostatnie lata (wspomniane wyżej Animorphs i Everworld, czternastoczęściowa seria science-fiction Remnants i liczne ghostwriterowanie autorów innych tasiemcowych młodzieżówek) redaktorka Animorphs zaproponowała im napisanie czegoś innego – jednotomowej, zamkniętej opowieści, w której nikt nie poganiałby ich terminami i to oni od początku do końca podyktowaliby warunki. Chętnie przystali na tę propozycję (anegdota głosi, że zgodzili się, gdy usłyszeli, jakie honorarium wypłaci im wydawnictwo), wskutek czego dostaliśmy bardzo fajną powieść młodzieżową, przy pisaniu której aż czuć, jak dobrze bawią się jej autorka i autor. Poniżej znajdzie się kilka spoilerów, ale nic, czego nie domyślilibyście się po góra kilkunastu stronach, więc spokojnie możecie przeczytać całą notkę bez obaw o skwaszenie ewentualnej przyszłej lektury.

Evening „Eve” Spike, siedemnastoletnia córka właścicielki potężnej korporacji farmaceutycznej, ulega wypadkowi samochodowemu, wskutek którego traci usunięte w trakcie operacji żebro i niemal umiera. Jej matka, Terra Spike, szybko umieszcza ją w supernowoczesnym instytucie, którego jest właścicielką. W czasie rekonwalescencji, Eve zostaje przez matkę zaangażowana do pewnego projektu, w którym jej zadaniem jest zaprojektowanie idealnego człowieka. Nietrudno się domyśleć, że dla siedemnastolatki – choć inteligentnej i niezależnej, często wchodzącej w konflikt z despotyczną i cudownie sukowatą matką – takie zadanie nieuchronnie musi się zmienić w „zaprojektuj idealnego chłopaka”. Równolegle Eve nawiązuje znajomość z szeregowym pracownikiem instytucji, niewiele od niej starszym mężczyzną imieniem Solo. Solo jest osieroconym synem dawnych współpracowników Terry, który obwinia ją o śmierć rodziców i stara się dotrzeć do utajnionych danych, które mogłoby obciążyć matkę Eve i ujawnić szereg nielegalnych eksperymentów genetycznych, jakie przeprowadzane są w jej instytucie. Między tym dwojgiem zaczyna wyraźnie iskrzyć, ale… co, jeśli zaprojektowany specjalnie przez Evę Adam może ożyć? Co, jeśli ożywa? Jak wpłynie to na sojusz Eve i Solo zawiązany przeciwko matce tej pierwszej?

Fabuła opisywana jest pierwszoosobowo z trzech punktów widzenia. Rozdziały Eve (które zajmują zdecydowaną większość powieści) pisała Applegate, kiedy akcję obserwujemy z perspektywy Solo albo Adama, pióro przejmuje Grant. Jako, że obydwoje napisali razem już niejedną powieść i doskonale potrafią zestroić ze sobą swoje literackie temperamenty, to różnice w sposobie prowadzenia narracji nie są drastyczne. Choć są odczuwalne – Grant jest znacznie bardziej konkretny, podczas gry narracja Applegate przesiąknięta jest dygresjami. Ale to nie jest wada, bynajmniej – takie podejście znacznie urozmaica lekturę. Właściwie, czytając Eve & Adam nie myśli się o tym, że napisało ją dwoje autorów. Zauważyłem też, że jeśli Applegate nie jest poganiana przez terminy, nie musi sztucznie rozdmuchiwać objętości tekstu do formatu narzuconego przez wydawnictwo i ma większą swobodę twórczą, to wychodzi z niej naprawdę niezłe literackie pióro. Jasne, żaden Stephen King, ale świetnie jej wychodzi operowanie nieco hipnotycznym klimatem, dygresje nie drażnią, tylko uwodzą, zaś drobne smaczki typu „The corners of Solo’s mouth flirt with a smile” dowodzą naprawdę niezłego wyczucia języka i dopasowania go do atmosfery powieści.

Ale przejdźmy do aspektu retellingowego. Twórcy w oczywisty sposób bawią się judeochrześcijańskim mitem powstania pierwszych ludzi. Sam tytuł i imiona protagonistów w dość oczywisty sposób na to wskazują. Ale właśnie – opowiadając go na nowo, w młodzieżowo-biopunkowej konwencji, nadają mu inne konteksty, igrają z naszą znajomością biblijnej opowieści o Adamie i Ewie. Pozornie wszystko mamy podane jak na tacy – Adam to Adam, Eve to Eva. Solo to wąż (ma na nazwisko Plissken, przez co sam nawiązuje kilka razy do Snake’a Plisskena, czyniąc analogię bardziej, niż oczywistą), który wręcza Eve owoc z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego (czyli pendrive’a z logiem Apple’a, na którym znajdują się obciążające jej matkę dowody). Terra jest Bogiem, wszechwładnym, wszechobecnym i okrutnym. Aislin, przyjaciółka Eve, która również ma dość duży udział w tej historii, może być analogią dla Lilith (z przyczyn, o których zabraniają mi pisać spoilery). Kiedy zatem czytelnik jest przekonany, że wszystko już rozgryzł, autor i autorka zaczynają mieszać – burzyć nasze oczekiwania, prezentować fakty, które ukazują zaskakujące metamorfozy moralne bohaterów i bohaterek dramatu. Stawiają ich w innym świetle, każą im wychodzić z przypisanych im ról i wchodzić w inne. Zresztą, mieszanie zaczyna się właściwie od początku. To Eve traci żebro, wskutek czego (pośrednio) powstaje Adam. To Eve kreuje Adama, więc czy to nie ona jest Bogiem? W pewnym momencie wszystko miesza się ze wszystkim, kolejne rewelacje gmatwają prostą na pozór konstrukcję opowieści, wskutek czego czytelnik z rosnącą ciekawością wczytuje się w kolejne rozdziały, chcąc dowiedzieć, się, jak to się kończy. A kończy się, jak na standardy Applegate, całkiem sensownie i elegancko.

Jak to u Applegate (cały czas piszę „jak to u Applegate”, choć powinienem pisać „jak to u Applegate i Granta”), kreacja postaci jest mocną stroną powieści. Jasne, sylwetki charakterologiczne bohaterów nie są tak mocno i wyraziście zarysowane jak w Animorphs, ale nie znaczy to, że postaci są wyprane z osobowości. Eve jest sarkastyczna, inteligentna i buntownicza. Terra to autorytarna samica alfa cierpiąca na głęboki syndrom Królowej Śniegu. Relacje matki i córki – ewoluujące w trakcie powieści, oparte na jakiejś mieszaninie rywalizacji, wrogości, ale też lojalności – są świetnie ukazane. Solo z tą swoją wewnętrzną urazą, ambicją i rodzącym się uczuciem do Eve też został przedstawiony bardzo dobrze – rozumiemy jego motywacje, potrafimy mu kibicować i się z nim identyfikować. No i jest jeszcze Adam. O Adamie nie napiszę już ani słowa więcej – wspomnę tylko, że przy jego kreacji wypłynął fakt, że Applegate i Grant najwyraźniej podzielają moje intuicje genderowe, mówiące, że na dobrą sprawę heteroseksualizm na dobrą sprawę nie istnieje. Niesamowicie atrakcyjny fizycznie Adam przykuwa bowiem zainteresowanie (tak, ten typ zainteresowania) zarówno kobiet, jak i mężczyzn. W ogóle powinienem wspomnieć, że jak na powieść dla nastolatek Eve & Adam jest zadziwiająco zmysłowe taką dojrzałą zmysłowością, seksualnym magnetyzmem, którym w subtelny sposób przesiąknięte są dialogi i narracja. Chyba tylko renoma, jaką cieszą się Applegate i Grant sprawiła, że Eve & Adam uniknęła ostrzy nożyc cenzorów z wydawnictwa Scholastic.

Eve & Adam to idealna książka dla ludzi, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z twórczością K.A. Applegate i/albo Michaela Granta. Oboje specjalizują się w wielotomowych tasiemcach (choć ostatnimi czasy znacznie przyhamowali), na które trzeba poświęcić miesiące czytania, więc zamknięta powieść stanowi idealny punkt wejścia. Tym bardziej, że to naprawdę świetna książka – bardzo dobrze napisana, z ciekawie skomponowaną fabułą, sympatycznymi bohaterami. Polecam.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Witajcie w Everworld

fragment grafiki autorstwa Bena Lo, całość tutaj.

Ludzie, którzy regularnie odwiedzają facebookowy profil Mistycyzmu Popkulturowego pewnie już o tym wiedzą, ale pozostałym należy się słowo wyjaśnienia. Otóż stosunkowo niedawno sprawiłem sobie czytnik ebooków. Od dawna nosiłem się z zamiarem kupna takiego gadżetu i w końcu się przemogłem. I nie żałuję – Kindle to bardzo poręczne urządzenie. Polecam każdemu, komfort czytania wzrasta niepomiernie. W czytaniu tradycyjnych książek irytują mnie sytuacje, gdy mam do czynienia z opasłymi tomiszczami, których najzwyczajniej w świecie nie da się wygodnie czytać. Nie można się położyć na plecach, bo ciężar woluminu sprawia, że na dłuższą metę jest to męczące, a i inne pozycje poza „szkolną” bywają problematyczne. Kiedy dochodzi się do półmetka, trzeba się siłować ze stronicami, żeby móc doczytać fragmenty tekstu uciekające w głąb wewnętrznej strony grzbietu – a grozi to przecież rozleceniem się całości albo pokaleczeniem grzbietu, który po zakończeniu lektury wywija się w pałąk. Strasznie nie lubię takich akrobacji i odetchnąłem z ulgą, gdy kurier przyniósł mi w końcu Kindle’a.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po oswojeniu się z czytnikiem było wgranie nań (tylko się nie przestraszcie) dwunastotomowego cyklu Everworld, na który chrapkę miałem niemożebną od chwili, w której o nim usłyszałem. Autorką jest w końcu K. A. Applegate, odpowiedzialna za mój ukochany cykl Animorphs i nie jest żadną tajemnicą, że w tworzeniu pomagał jej Michael Grant, autor dobrze przyjętego także i w naszym kraju młodzieżowego cyklu Gone. Do lektury skłoniły mnie nie tylko sympatia do twórców, ale też pochlebne recenzje i opinie, sugerujące, że jest to znacznie dojrzalsza, mroczniejsza i brutalniejsza rzecz, niż Animorphs, które też przecież nie było żadną sielanką i potrafiło zafundować czytelnikowi wstrząs, jakiego nie powstydziłaby się książka skierowana dla dorosłego odbiorcy.

Everworld przeczytałem szybko, pochłaniając plus-minus jeden tom dziennie. Fraza „dwunastotomowa saga fantasy” może na wstępie odstraszać, ale raz, że poszczególne tomy mają góra dwieście stron, dwa – że sama treść jest skomponowana w bardzo przyjazny czytelnikowi sposób. To jest po prostu jedna z tych rzeczy, które pochłania się bardzo szybko, niemalże z punktu wpadając w syndrom „jeszcze jednego rozdziału”. I zanim zacznę się rozwodzić (czy też raczej – rozpływać) nad Everworld, muszę zaznaczyć jedną rzecz – to jest, mimo wszystkich niewątpliwych zalet, klasyczny przedstawiciel Young Adult Novel z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli więc zdarzy mi się w toku tej notki napisać coś w stylu, że Everworld jest mistrzowskim cyklem, będzie to znaczyć „mistrzowski w swojej klasie”, a nie, że to drugi Władca Pierścieni. Nie ukrywajmy, YA to jest na ogół bardzo zła literatura – więc tym bardziej należą się autorce brawa za to, że w ramach takiego gatunku udało się jej napisać tak znakomitą opowieść. Albowiem Everworld jest znakomity. Jasne, w kilku miejscach wyraźnie niedomaga. Zdarza mu się przynudzać, czasem trafiają się w nim motywy i wątki – czy nawet całe tomy – które są w oczywisty sposób zapychaczami mającymi na celu zdekompresować fabułę do objętości wymaganej przez wydawcę. Everworld wygrywa jednak tymi elementami, które dla mnie mają największe znaczenie – kreacją bohaterów i świata przedstawionego.

Zacznijmy od tego drugiego. Fabuła Everworld obraca się wokół alternatywnej rzeczywistości powołanej do istnienia przez mitycznych bogów, którzy postanowili opuścić Stary Świat (czyli naszą rzeczywistość) i przenieść się do nowego, zbudowanego od początku (czyli do tytułowego Everworldu). Dzięki temu mamy do czynienia z rzeczywistością, w której koegzystują bóstwa skandynawskie, azteckie, egipskie, greckie i wiele innych, razem z całym korowodem istot mitycznych, takich jak centaury, syreny, trolle, smoki, olbrzymy i tak dalej. Mało? Oprócz bóstw do Everworldu trafiły też inne mitologicznie postaci, z Merlinem i Rycerzami Okrągłego Stołu na czele. Mało? Każdy z panteonów – grecki, egipski, skandynawski – dodatkowo zabrał ze sobą pewną ilość swoich wyznawców, dzięki czemu już w pierwszym tomie jesteśmy świadkami wielkiej bitwy pomiędzy Wikingami i Aztekami. Mało? Do tej osobliwej krainy przedostały się też bóstwa z innych planet, oczywiście wraz ze swoimi wyznawcami, co oznacza, że po Everworldzie pałętają się co najmniej dwie różne rasy kosmitów. Mało? Dorzućmy do tego fakt, że jednym z tych kosmicznych bóstw jest niejaki Ka Anor, potężna istota żywiąca się innymi bogami, której egzystencja zagraża wszystkich nieśmiertelnym mieszkańcom Everworldu. Mało? Loki – tak, ten Loki – wpada na plan otwarcia wrót międzywymiarowych i ucieczkę z powrotem do Starego Świata, by uniknąć pożarcia przez rosnącego w siłę Ka Anora. W tym celu porywa Sennę, nastolatkę z Chicago, która dysponuje pewnymi umiejętnościami magicznymi, dzięki czemu może być wykorzystana jako pomost pomiędzy obiema rzeczywistościami. W trakcie tego wydarzenia obecni na miejscu David (chłopak Senny), Christopher (były chłopak Senny), April (przyrodnia siostra Senny) i Jalil (znajomy Davida, choć też powiązany z Senną) również zostają wciągnięci do Everworldu. Mało? Okazuje się, że Senna ma własne plany odnośnie Everworldu, które ochoczo wciela w życie, manipulując nastolatkami, które tam trafiły. Mało? Jest tego jeszcze więcej, ale nie chcę popaść w zbyt daleko idące spoilery, więc póki co – wystarczy.

Kreacja świata przedstawionego po prostu miażdży. Czytając Everworld nigdy nie byłem pewien, co się za chwilę wydarzy. Applegate ma świetną wyobraźnię i potrafi nawet ograne motywy przetworzyć w taki sposób, że wyglądają na świeże i w jakiś sposób odkrywcze. Sam pomysł na alternatywny świat, w którym koegzystują bóstwa rozmaitych panteonów nie jest może czymś specjalnie wymyślnym (Gaiman i setki jego naśladowców przerobili już ten temat od góry do dołu), ale autorka szpikuje Everworld mnóstwem fabularnych gadżetów. Choćby taki patent – w Everworldzie mieszkają zarówno bóstwa greckie, jak i rzymskie. I oba panteony pałają do siebie szczerą nienawiścią. Pomysł idealny w swej prostocie i mający w sobie duży potencjał. Albo w pewnym momencie, kiedy do akcji wkracza Merlin (rzecz dzieje się na zamku, w czacie uczty) i zmienia upieczone, przyrządzone zwierzaki w zombie, które atakują Lokiego. Takich zaskakujących smaczków jest w sadze mnóstwo i sprawiają one, że Everworld czyta się z niegasnącym zainteresowaniem, czym jeszcze autorka nas zaskoczy.  Niektóre tomy to właściwie czysty, narkotyczny trip – jak na przykład Brave the Betrayal, w którym spotykają się kosmici, wikingowie, bóstwa afrykańskie i piątka mieszkańców Chicago, a wszystko dzieje się w miejscu, które ma „odwrócone” kolory. Ja wiem, że brzmi to dziwacznie, ale uwierzcie – w praktyce sprawdza się świetnie.

Bohaterowie. Ci są, jak to u Applegate, znakomici. Każde z nich ciągnie swój własny zestaw motywów, każde z nich ma złożoną osobowość i każde z nich można za coś polubić, albo przynajmniej na jakimś poziomie sympatyzować. Nie wspomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy – choć bohaterowie utknęli w Everworldzie, to jednak w jakiś sposób nadal żyją w Starym Świecie. Za każdym razem kiedy zasypiają, ich świadomość przepływa do ich drugiego „ja” spokojnie żyjącego swoim codziennym życiem. Dzięki temu zabiegowi autorka może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bo walkę o przetrwanie w obłąkanej Nibylandii (bo beztroska przygoda jakiej można by się spodziewać po tego typu książkach to bynajmniej nie jest) może poprzetykać migawkami ze zwykłego życia nastolatków. A że w Starym Świecie też dzieją się ważne fabularnie i interesujące rzeczy, jest podwójnie fajnie.

Ale przejdźmy do bohaterów. David jest nieformalnym przywódcą grupy. We wczesnym dzieciństwie David został zgwałcony na obozie wakacyjnym przez jednego z opiekunów – nieprzepracowana trauma i wstyd sprawiają, że chłopak cały czas odczuwa przymus udowadniania sobie i innym swojej odwagi i niezłomności charakteru, choć wewnętrznie jest zdewastowany i traktuje życie w Everworldzie trochę jak ucieczkę przez rzeczywistością. Cały ten wątek związany z gwałtem został przez Applegate przedstawiony mocno, jednoznacznie, ale bez przesadnego epatowania dosłownością. Wiedziałem, że Applegate jest właściwą osobą do odpowiedniego obchodzenia się z tego typu motywami, ale i tak trochę bałem czy ten aspekt charakteryzacji Davida nie skanibalizuje całej jego postaci. Na szczęście okazało się, że nie – David pozostaje postacią wielowymiarową. Ponadto chłopak jest beznadziejnie zakochany w Sennie, która bez najmniejszych skrupułów to wykorzystuje, przez co pozostali traktują Davida z nieufnością.

Postać Jalila z kolei autorka wywiodła z dość wyświechtanego archetypu czarnoskórego nerda i kumpla głównego bohatera, ale znów przerabiając go po swojemu. Jalil jest racjonalistą totalnym, głęboko przeświadczonym o możliwości naukowego wytłumaczenia wszelkich występujących w naturze procesów – nietrudno się zatem domyśleć, jakim wstrząsem jest dla niego egzystencja w wymykającym się wszelkim próbom zrozumienia Everwroldzie. Jego obsesyjne wręcz pragnienie tłumaczenia wszystkiego też ma swoje powody. Jalil cierpi bowiem na nerwicę natręctw i właśnie w chłodnym racjonalizmie poszukuje choćby namiastki kontroli nad samym sobą – kontroli, którą traci przez swoją chorobę. Co jeszcze ciekawsze, w Everworldzie jego nerwica natręctw ustępuje. Ku niezadowoleniu Senny, która tę ułomność planowała wykorzystać do manipulowania Jalilem. Choć mimo wszystko próbuje i zarysowany pomiędzy nimi konflikt jest bardzo mocnym punktem programu.

Christopher jest nihilistą, łagodnym ksenofobem i homofobem (takim w stylu „nie mam nic przeciwko czarnym i gejom, byle nie na moich oczach”) gęsto sypiącym niepoprawnymi politycznie dowcipami oraz początkującym alkoholikiem. W trakcie swojego pobytu w Everworldzie zmuszony jest przewartościować niektóre swoje dotychczasowe poglądy – jego wątki obracają się właśnie wokół tematów dyskryminacji, rasizmu, antysemityzmu i homofobii. Chłopak w pewnym momencie zaczyna rozumieć, że od niewinnych żarcików o czarnuchach i pedałach do drukowania ulotek ze swastykami droga jest zaskakująco niedaleka i nagle, zupełnie niespodziewanie, można trafić pomiędzy ludzi, dla których zabicie kogoś tylko z powodu jego inności jest powodem do przechwałek. A próby zrobienia kroku w tył, odżegnania się od tego środowiska mogą spowodować, że bliscy ludzie zaczynają cierpieć. Bo w pewnym momencie nie ma już drogi odwrotu, bo kto nie z nami, ten przeciw nam, bo nienawiść jest czymś, co pochłania człowieka do cna. I autorka robi tu po prostu fenomenalną rzecz – nie opowiada nam o tym. Ona nam to pokazuje. Krok po kroku. Mało kiedy w powieściach młodzieżowych można zobaczyć tak mądrą lekcję szacunku i tolerancji – nie poprzez nachalny dydaktyzm, tylko ukazanie w bardzo realny sposób, jak eskaluje nienawiść i pogarda dla innych.

Na tle powyższych April, przyrodnia siostra Senny, wypada nieco gorzej. To znaczy, owszem, konstrukcja tej postaci ma niezły potencjał, ale odnoszę wrażenie, że autorce w pewnym momencie zabrakło pomysłu na jakieś interesujące pociągnięcie tych wątków. Przynajmniej do pewnego momentu - w końcowych tomach Everworld, dzieje się coś niesamowicie wręcz spoilerowego, co radykalnie wywraca na lewą stronę nasze zapatrywanie się na April, ale przez większość czasu jest… po prostu bardzo dobrze. Nie tak dobrze jak w przypadku pozostałych bohaterów, ale wciąż bardzo dobrze. April jest pacyfistką, feministką, wegetarianką i głęboko wierzącą chrześcijanką – szczególnie ten ostatni aspekt wydaje się interesujący, ponieważ w świecie zamieszkanym przez liczne bóstwa mitologiczne, nieuniknione wydaje się pytanie o to, na ile realny jest chrześcijański Bóg. Z powodu swojej wiary często wchodzi też w konflikt z Jalilem, chociaż, paradoksalnie, ta dwójka wydaje się być ze sobą bardzo związana emocjonalnie i w jakiś sposób sobie bliska. No i najważniejsze – April nienawidzi Senny, która z kolei otwarcie gardzi swoją przyrodnią siostrą. Co też będzie miało swoje reperkusje.

No i jest w końcu Senna. O, Thorze (i inni bogowie Everworldu), jak ja wam dziękuję za Sennę! Już dawno nie odczuwałem tak silnej więzi emocjonalnej z postacią literacką. Nienawidzę Senny, ponieważ jest makiaweliczną suką, która bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i manipuluje wszystkimi. Uwielbiam Sennę, ponieważ jest makiaweliczną suką, która bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i manipuluje wszystkimi. Senna cały czas knuje, kręci, kalkuluje i manipuluje, pod pozą uduchowionej, bujającej w obłokach oudsiderki kryje się lodowaty intelekt i brak jakichkolwiek zahamowań moralnych w drodze do osiągnięcia celu. Jeśli jesteś w pobliżu Senny, to możesz być pewien, że ona ma wobec ciebie plany i wykorzysta cię bez mrugnięcia okiem. To jest jedna z tych postaci, które w jednym i tym samym momencie chciałoby się wytargać za włosy, udusić i zrzucić ją na dno przepaści oraz przytulić, pogłaskać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. To taka postać, o której aż chce się pisać łzawe i emocjonalne fanfiki. Senna została we wczesnym dzieciństwie porzucona przez matkę i wychowała się w rodzinie jej biologicznego ojca. Niekochana, odseparowana od reszty ludzi, sparaliżowana emocjonalnie, dysponująca umiejętnościami magicznymi, których nie rozumiała, Senna dorastała, coraz mocniej pożądając władzy i kontroli nad wszystkim. Po trafieniu do Everworldu, gdzie jej magiczne moce rosły z każdą chwilą, zaczęła wcielać w życie swój makiaweliczny plan, w równej mierze korzystając ze swoich nadnaturalnych umiejętności, jak i z intelektu i nadzwyczajnych umiejętności manipulacyjnych. No po prostu super postać, wobec której nie da się zachować obojętności.

I weźmy teraz tych wszystkich straumatyzowanych, powykręcanych przez życie bohaterów, zbierzmy ich do kupy, wrzućmy do alogicznego świata równoległego, gdzie dosłownie wszystko chce ich zabić i każmy im kooperować.  Spora część akcji nakręcana jest właśnie przez wzajemne konflikty. To nie jest Animorphs, gdzie wszystkie dzieciaki wspierają się nawzajem, zgadzają się ze sobą i każdy tom kończy się (metaforycznym) grupowym uściskiem. Tarcia pomiędzy bohaterami Everworld są na porządku dziennym, niektórzy członkowie osobliwej drużyny otwarcie się nie lubią (i wszyscy nienawidzą Senny), ale z różnych powodów skazani są na wzajemne towarzystwo. W sumie bardzo dobrze, że tak się dzieje, bo sam wątek główny jest dość… generyczny. Przez większość czasu bohaterowie pałętają się od jednego panteonu do drugiego i przeżywają dość proste konstrukcyjnie przygody. Prawdziwa fabuła dzieje się na ogół gdzieś w tle. Dopiero pod koniec akcja nabiera rozpędu, wszelako zakończenie może rozczarowywać. Głównie z tego powodu, że autorka zostawiła sobie kilka uchylonych furtek na okoliczność ewentualnego ciągnięcia serii, do czego niestety nigdy nie doszło. 

Czyli tak – mamy świetnie skonstruowany (do teraz aż się dziwię, jak pomimo ogólnej bizarrowatości to wszystko tak ładnie ze sobą współgra i się nie gryzie), rozbudowany świat przedstawiony, dopracowanych, wielowymiarowych bohaterów, mnóstwo trudnych tematów, z których żaden nie został potraktowany po macoszemu i naprawdę dobre rzemiosło pisarskie. I Sennę. O, rany, przede wszystkim Sennę. Raz jeszcze powtarzam – to nie jest żadna wybitna literatura. Ale Everworld, będąc literaturą wybitnie niewybitną, jest zarazem jedną z najlepszych sag fantasy, jakie w życiu przeczytałem i jednym z najlepszych YA, z którymi miałem styczność. Polecam mocno.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...