Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Transformers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Transformers. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 grudnia 2015

Mój problem z MTMTE

fragment grafiki autorstwa Nicka Roche, całość tutaj.
Mój stosunek do franszyzy Transformers - wyjąwszy seriale animowane wchodzące w zakres Beast Era - jest doskonale neutralny. Najprawdopodobniej istnieje w niej mnóstwo znakomitych, zapadających w pamięć historii, dzieł które znać jest najzwyczajniej w świecie warto i wiele osób będzie w stanie znaleźć tam coś dla siebie. Gdy - za namową Rusty Angel, autorki skądinąd znakomitego bloga Fangirls’ Guide to the Galaxy - sięgałem po zachwalany przez nią komiks Transformers: More Than Meets The Eye, traktowałem to jako ewentualny pierwszy poważniejszy krok w zapoznaniu się z tym uniwersum. Jak może sugerować tytuł tej notki, była to spektakularnie nieudana próba - przerwałem czytanie tej serii w okolicach ósmego numeru, w momencie, gdy byłem już absolutnie pogubiony. Transformers: More Than Meets The Eye to prawdopodobnie dobry komiks - sama jego fanbaza świadczy o tym, że ma na tyle duży potencjał, by dobić imponującej liczby czterdziestu ośmiu numerów i trwać dalej. Niestety zapewne nie będzie dane mi się o tym przekonać, ponieważ MTMTE jest dla mnie modelowym wręcz przykładem jak pisać komiks, by od samego początku maksymalnie wyalienować czytelnika. 

Problemów jest kilka i zapewne wciągnąłbym się w lekturę, gdyby nie miały przykrej tendencji do nakładania się na siebie. Przede wszystkim - jest dużo tekstu. Bardzo dużo. Wszyscy bohaterowie bez przerwy gadają, ani na moment nie zamykają im się te ich metalowe gęby, każdy kadr naćkany jest dymkami i panelami tak, że ledwo co widać spod nich ilustracje. Na palcach jednej ręki można policzyć splash pages. Na jedną stronę przypada średnio siedem albo osiem kadrów, co powoduje, że czytanie tego komiksu jest bardzo wyczerpujące. I wcale nie jest tak, że dzięki temu komiks ma głębszą, bardziej dopracowaną fabułę - tak po prawdzie to fabuły w tych ośmiu przeczytanych przeze mnie numerach było jak na lekarstwo, przeważająca większość dialogów i monologów dotyczyła ekspozycji postaci, ciągnięcia ich wątków pobocznych, retrospekcji. 

I nie byłoby w tym absolutnie nic złego - w końcu to postaci są esencją niemal każdej opowieści - gdyby nie drugi czynnik. Ich jest po prostu za dużo. Na przestrzeni dwóch pierwszych numerów poznajemy trzynaście kluczowych postaci, z każdym kolejnym pojawiają się nowe, wprowadzając jeszcze więcej zamieszania. Każda z nich ma w pełni wykształconą osobowość, historię (na ogół tragiczną), plany i motywacje działań. Super? Jasne, że tak, w końcu złożone stosunki wyrazistych osobowości to samo mięso długich fabuł i uwielbiam tego typu konstrukcje fabularne - ale w MTMTE to wszystko dzieje się symultanicznie, czytelnik zarzucany jest tyloma faktami, wskazówkami, implikacjami i relacjami pomiędzy tymi bohaterami, że niepodobna się w tym odnaleźć. W trakcie lektury komiks zmuszał mnie do tego, by moja percepcja skakała po tylu różnych płaszczyznach, że w końcu złapałem się na tym, że ja po prostu nie mam pojęcia, co w danym momencie czytam. To jakaś retrospekcja? Czyja? Kogo właśnie widzę w tym kadrze? Co to za postać? Gdzie są moje notatki…?

Chociaż i to nie byłby aż tak ogromny problem, gdyby nie kolejna kwestia - projekty postaci. Nie mam zamiaru utyskiwać na warstwę graficzną komiksu, bo jest najzwyczajniej w świecie cudowna, ilustracje są pełne szczegółów, a kolory są genialne… to wszystko oczywiście w tych rzadkich momentach, gdy jakiś kawałek rysunków wystaje spod roju gigantycznych dymków i paneli. Prawdziwym problemem - co, przyznaję, jest najprawdopodobniej kwestią mocno subiektywną - jest sama koncepcja transformerów. Widzicie… jesteśmy ludźmi. No, większość z nas. W każdym razie - jako ludzie o wiele łatwiej jest nam rozróżniać (i sympatyzować z nimi) postaci ludzkie albo przynajmniej takie, które posiadają cechy humanoidalne - mimika, sposób poruszania się, ekspresji uczuć i tak dalej. W MTMTE duża część postaci ma nieruchome „twarze” przypominające raczej maski i choć rysownik wyczynia prawdziwe cuda, by wlać w te postaci trochę życia, to grzech pierworodny tkwi w samej koncepcji.

Kolejnym problemem są imiona bohaterów - cholernie, ale to cholernie dezorientujące. Pal licho, że większość brzmi jakby były wymyślone przez czterolatka, bo to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie jest wina scenarzysty. Największy problem polega na tym, że te imiona często mają inne znaczenia określające czynności lub przedmioty. I teraz tak - mamy bohaterów pierwszoplanowych, którzy nazywają się Mainframe, Hoist, First Aid (!) albo jeszcze jakoś i za każdym razem gdy to imię pada muszę się zastawiać czy chodzi o bohatera czy np. ze ktoś potrzebuje pierwszej pomocy, bo zleciała mu na głowę jednostka centralna, która spadła z podnośnika. Albo coś w tym stylu. Jakby tego było mało dostajemy też kilka wzmianek o tym, że jeden bohater zmienił imię na inne albo, że nazywa się tak samo jak jeszcze inna postać… I weź tu się człowieku połap.

Ostatnią rzeczą, którą muszę się czepić jest fakt, że Rusty (albo Beryl, w każdym razie jedna z tych roboseksualistek) zaspoilerowała mi ważny zwrot fabularny. Nie wiem czy z czystej złośliwości, czy dlatego, że była sfrustrowana moimi marnymi postępami w lekturze czy z jeszcze jakiegoś innego powodu. Był to duży, mocny spoiler i posłużył jako te źdźbło trawy, które powaliło wielbłąda i spowodowało, że ostatecznie rzuciłem w kąt ten komiks i w najbliższej przyszłości nie mam ochoty do niego wracać. Kombinacja wszystkich powyższych czynników spowodowała, że wypowiedziałem słynne Osiem Śmiertelnych Słów - mam gdzieś, co się stanie z tymi bohaterami. Oni mnie kompletnie nie obchodzą, ponieważ w moich oczach zlewają się w jedną wielką, cholernie gadatliwą masę, która może sobie przeżywać nie wiadomo jak wielkie rozterki i dramaty - ale jeśli zwyczajnie nie potrafię ich od siebie odróżnić i dopasować imienia do bohatera, to jak niby mam się tym przejmować?

A wiecie, co jest w tym wszystkich najlepsze? Że to wcale nie jest zły komiks. Dialogi są naprawdę świetne, poszczególne postaci - gdy już podejmę wysiłek posegregowania poczynionych w trakcie lektury notatek - wykazują potężny potencjał i dają się lubić, a rysunki są jednymi z najlepszych, jakie widziałem w mainstreamowych komiksach. Rozumiem skąd wzięła się jego fanbaza i co ją przy Transformers: More Than Meets The Eye trzyma i nie widzę w tym nic dziwnego - zapewne, po pokonaniu absurdalnie wysokiej bariery wejścia, jest tam mnóstwo znakomitych rzeczy. Nie wątpię w to. Problem polega na tym, że - choć dobry - MTMTE nie jest w moim przekonaniu aż tak dobry, by użerać się z wyżej wymienionymi przeze mnie problemami. Problem polega na przesycie, który zabija całą dynamikę i rozwadnia wszystkie starania scenarzysty. A przecież wystarczyłoby ograniczyć liczbę bohaterów i wprowadzać ich, oraz towarzyszące im wątki stopniowo, w miarę postępów (szczątkowej i bardzo pretekstowej w jej obecnym kształcie) fabuły.

sobota, 24 października 2015

Munky not misticism!

fragment grafiki autorstwa Allana Lizano, całość tutaj.

Okej - Beast Machines jest dziwne nawet jak na standardy serialu animowanego, którego głównymi bohaterami są inteligentne roboty zmieniające się w zwierzęta. Przede wszystkim ten serial jest tak cholernie mroczny, dołujący i depresyjny, porusza tyle dojrzałych, niełatwych wątków oraz przedstawia tak złożone koncepcje filozoficzne, że aż trudno mi uwierzyć, iż docelowo ta produkcja adresowana jest do młodszego odbiorcy. Beast Wars (poprzednik omawianej w tej notce produkcji) okazjonalnie dość mocno jechał po bandzie, ale jednak jednak mnóstwo humoru słownego i sytuacyjnego oraz przerysowane osobowości bohaterów od czasu do czasu rozładowywały napięcie, czyniąc fabułę mniej przejmującą, a bardziej rozrywkową. Beast Machines natomiast przez jakieś dziewięćdziesiąt procent czasu jest cholernie poważną opowieścią, w której intensywne sceny walk mieszają się z prezentacją traum, jakie bohaterowie nabyli w trakcie ich konfliktu z Megatronem.

Fabuła Beast Machines w całości rozgrywa się na Cybertronie, ojczystej planecie Transformerów opanowanej przez Megatrona, który dokonał ksenocydu całej swojej rasy, zastępując ją armią bezrozumnych dronów sterowanych bezpośrednio przez niego. Optimus i część jego załogi z Beast Wars w niejasnych okolicznościach została zdegradowana do swoich podstawowych form bestii i zmuszona do ucieczki przed siłami wroga nie mając przy tym zielonego pojęcia, co tak naprawdę wydarzyło się od chwili finału Beast Wars (gdy cała gromadka szczęśliwie wracała do domu z Megatronem przywiązanym do kadłuba statku kosmicznego). Cudem udaje im się dotrzeć do Wyroczni (Oracle), sztucznej inteligencji strzegącej bezpieczeństwa planety, dzięki której przybierają nowe formy, zaś Optimus zostaje namaszczony na zbawcę Cybertronu, którego zadaniem jest przywrócić światu utraconą równowagę. I to wszystko dzieje się w pierwszym odcinku!

Fabuła serialu jest niesamowicie intensywna - świadomość, że mała grupka Maximali jest ostatnią linią obrony planety przed absolutną dominacją Megatrona znacznie wpływa na dramatyzm każdego starcia. Prowadzi to również do bardzo drastycznego ograniczenia wątków pobocznych - o ile w Beast Wars mieliśmy kilka pomniejszych linii fabularnych powracających okazjonalnie w poszczególnych epizodach (choćby tragiczna historia Dinobota czy wątek rasy Vok), o tyle w Beast Machines wszystko jest ściśle podporządkowane głównej linii fabularnej, a każda rewelacja czy zwrot akcji bezpośrednio oddziałują na konflikt maximalskich partyzantów i Megatrona. Serial wyróżnia się również silnym motywem, nazwijmy to, proekologicznym - postulowana przez Wyrocznię „równowaga” oznacza przywrócenie Cybertronowi jego biologicznego dziedzictwa. Początkowo Optimus rozumie to jako pełną konwersję Transformerów w biologiczną formę, czym ustawia się w opozycji do technokraty Megatrona. Z czasem okazuje się, że sprawa jest znacznie bardziej złożona, a „równowaga” oznacza bardzo ścisłą symbiozę technologii z organicznością.

Ten motyw był dla mnie jedną z fajniejszych rzeczy w serialu. Zamiast iść w wątki ekoterrorystyczne, scenarzyści zarówno technologię, jak i biologię rozciągnęli do rozmiaru dwóch uzupełniających się koncepcji filozoficznych. Technologia jest zatem logiką, chłodną kalkulacją, obliczaniem zysków i strat, postępowaniem wedle rachunków prawdopodobieństwa. Dlatego Megatron nienawidzi swojej, nabytej na Ziemi, formy bestii i pragnie się jej pozbyć albo przynajmniej ją ograniczyć. Natura z kolei to instynkty, emocje, popędy i pragnienia - nieokiełznana dzikość, tyleż witalna, co niebezpieczna. Oba te punkty widzenia zostały ukazane tak, by zaprezentować ich mocne i słabe punkty, przygotowując bohaterów - oraz widza - na dojście do wniosku, że optymalnym połączeniem jest fuzja obu tych elementów. Ta mistyczno-filozoficzna koncepcja napędzająca konflikt w serialu jest czymś bardzo głębokim nawet jak na standardy „normalnych” seriali dla dorosłego odbiorcy, a co dopiero w nastawionej na reklamę nowych zabawek animacji dla najmłodszych. 

Jednym z największych zarzutów, jakie wysuwano pod adresem Beast Machines były niekiedy drastyczne zmiany osobowości znanych i lubianych bohaterów. Ja to kupiłem - ostatecznie cała obsada oprócz walki z Megatronem zmaga się na dodatek z silnym syndromem stresu pourazowego, więc jakieś zmiany w zachowaniu są czymś wytłumaczalnym - ale rozumiem, czemu wielu fanom Beast Wars mogło to przeszkadzać. Zapewne poniższe przedstawienie postaci oraz problemów, z jakimi się borykają wzbudzi w Was przerażenie, bo zestaw traum i dylematów jest naprawdę szeroki, ale zapewniam, że każdy z nich przedstawiono w co najmniej poprawny sposób. Największym problemem jest oczywiście fakt, iż trochę ciężko w pełni sympatyzować z tak zaprojektowanymi postaciami, przez co widz może poczuć się jeszcze mocniej wyobcowany.

Najgorzej oberwało się Optimusowi. który z racjonalnego, odpowiedzialnego dowódcy stał się fundamentalistą zapatrzonym w wizje zsyłane mu przez Wyrocznię, przez co reszta Maximali zaczęła notorycznie podważać jego rozkazy. I nie bez powodu, bo część jego decyzji była najzwyczajniej w świecie błędna albo motywowana fałszywymi (lub nawet nieistniejącymi) przesłankami - jego chęć wypełnienia woli Wyroczni była tak wielka, że gotów był dla niej narazić swoich podkomendnych na wielkie ryzyko. Optimus coraz częściej nadużywał swojego autorytetu metodą walnięcia pięścią w stół i okrzyku „Bo ja tak mówię!” albo ignorowaniem rozsądnych obiekcji pozostałych. Z czasem mu się poprawiło i sytuacja niby wróciła do normy, ale i tak pewne subtelne przesłanki zdają się sugerować, że Maximale nie ufają już Optimusowi tak, jak za starych, dobrych czasów.

Cheetor, niewinny i zapalczywy dzieciak, który po przeżyciach z Best Wars stał się zaskakująco kompetentnym dowódcą polowym, powoli dorasta do pozycji lidera Maximali - jego konflikty z coraz mniej racjonalnie zachowującym się Optimusem stanowią ważną część fabuły. Akurat do tej ewolucji postaci większość fanów podchodzi pozytywnie, ponieważ jest ona logicznym rezultatem wydarzeń z Beast Wars - Cheetor dojrzewał, uczył się studzenia własnych emocji, strategicznego planowania i zdobywał szacunek swoich kolegów z zespołu, którzy początkowo traktowali go jak utrapienie, by później zrozumieć, że jest on wartościowym członkiem drużyny. W tej serii Cheetor niejednokrotnie musi brać na siebie rolę przypisaną dotychczas Optimusowi, gdy ten odjeżdża w mistyczne wizje albo upiera się przy dziwnych decyzjach. 

Rattrap z tchórzliwego cwaniaka o złotowym sercu stał się tchórzliwym cwaniakiem bez złotego serca - jego dobroduszność zniknęła, zastąpiona ciężkim cynizmem i niskim poczuciem własnej wartości spowodowanym początkową niemożnością transformacji oraz brakiem wbudowanej broni, co (teoretycznie) uczyniło go bezużytecznym w czasie walk. To zapewne odprysk niewykorzystanego pomysłu z Beast Wars, gdzie Rattrap miał być częściowo niepełnosprawny - zrezygnowano z tej idei, by nie czynić serialu zbyt depresyjnym. Najwyraźniej w Beast Machines nie mieli takich wątpliwości (szczerze pisząc, trudno byłoby sprawić, by ta seria stała się jeszcze bardziej depresyjna), bo w początkowych odcinkach pierwszego sezonu ten motyw odgrywał bardzo dużą rolę. W jednym z epizodów doszło nawet do tego, że Rattrap z powodu swojej niedoskonałości zdradził Maximali i z własnej woli dołączył do Megatrona, po czym bronił go przed swoimi dawnymi przyjaciółmi. Fani Beast Wars nienawidzą tego odcinka - ja go uwielbiam, głównie ze względu na przejmujący, niemal starogrecki tragizm sytuacji oraz absolutnie przepiękną czarno-czerwoną paletę kolorystyczną finałowych scen. Tak, zgadzam się, że fabuła była mocno naciągana, a niektórzy bohaterowie zachowali się bardzo nie w swoim stylu - nieważne, zajebistość tej opowieści w pełni wynagradza mi wszelkie wyborowane przez nią dziury fabularne.

Blackarachnia zaczynała jaka inteligentna, pozbawiona skrupułów manipulantka. W Beast Machines napędzana jest pragnieniem poznania losu jej ukochanego Silverbolta, który zaginął jeszcze przed rozpoczęciem się fabuły Beast Machines. Od razu napiszę, że to cholernie dojrzały, świetnie napisany wątek, który bardzo dobrze pokazuje ewolucję postaci. Blackarachnia naprawdę jest w stanie wiele zaryzykować, żeby tylko odzyskać swojego dawnego partnera i kilka scen pokazuje, że nie cofnie się przed niczym. Szczególnie warte uwagi są jej późniejsze rozmowy z Silverboltem, w których oboje zachowują się tak, jak w dawnych zachowałoby się to drugie - gdy Blackarachnia mówi o uczuciach, godności i szlachetności, Silverbolt cynicznie odrzuca jej punkt widzenia i każe skupić się na walce z Megatronem. Wątek pojednania tych dwojga został rozpisany jak bardzo realistyczne studium dwóch kochających się osób, których rozdzieliło traumatyczne wydarzenie, po którym jedno z nich nie jest w stanie się pozbierać, przez co drugie czuje się wyalienowane i odtrącone. Co do samego Silverbolta - po powrocie do stałej obsady traci on swoją uroczo rycerską szlachetność na rzecz zmagania się z silną traumą, co poskutkowało gorzkim, ciężkim cynizmem i żądzą zemsty na Megatronie napędzającej tego - niegdyś bardzo honorowego i szlachetnego - bohatera. Subtelnie zasugerowano również, że Silverbolt (delikatnie pisząc) niezbyt komfortowo czuje się w swoim nowym ciele.

Jest jeszcze jeden, zupełnie nowy bohater - Nightscream, młody Maximal, który jako jedyny ocalał z holokaustu, jaki Megatron zafundował swoim pobratymcom. Nightscream początkowo miał być żeńskim transformerem, ale Hasbro zawetowało tę decyzję (bez obaw jednak - liczba kobiecych bohaterek i tak jest sporo powyżej przeciętnej) i skończyliśmy z lokalnym odpowiednikiem Johna Connora z Terminator 2. Nightscream posiada formę wielkiego nietoperza i wypełnia rolę naiwnego, acz mocno straumatyzowanego dzieciaka, który dopiero z czasem zaczyna ufać pozostałym Maximalom. Trochę przypomina Cheetora z pierwszych odcinków Beast Wars i pewnie taką funkcję miał intencjonalnie pełnić. Podobno fandom niespecjalnie go lubi - ja akurat uznaję Nightscreama za co najmniej udaną postać. Podoba mi się jego charakter, brak cech, za które serdecznie nienawidzimy archetyp nastoletniego sidekicka dorosłych postaci oraz budzącą sympatię genezę. Od siebie dodam również, że Nightscreema ma bardzo udany design oraz pomysłowy zestaw mocy czyniących z niego wartościowego wojownika wnoszącego cenny wkład do drużyny.

O reszcie postaci nie będę wspominał, bo ujawnienie ich losu - czy nawet istnienia - wiązałoby się ze zbyt daleko idącymi spoilerami. Dość napisać, że nowi bohaterowie i bohaterki pojawiają się co jakiś czas, a każdy taki dodatek jeszcze mocniej wpływa na niekiedy bardzo napięte relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Nieco rozczarowuje druga strona barykady, która - wyjąwszy Megatrona - niemal zupełnie pozbawiona jest postaci, których charakteryzacja wychodzi poza lekki szkic. Jest ku temu powód, ale to akurat strefa tych najściślejszych spoilerów, na którą wolałbym się nie zapuszczać. Dodam jednak, że taki brak balansu powoduje, iż główny złoczyńca z czasem odrobinkę powszednieje - w Beast Wars mieliśmy Terrosaura, Blackarachnię czy Tarantulasa, których ambicje i posunięcia na własną rękę wprowadzały trochę urozmaicenia. W pierwszym sezonie Beast Machines przez chwilę mamy podobny przypadek, ale to niestety wyjątek - Megatron jest głównym rozgrywającym od samego początku do samego końca, co trochę negatywnie wpływa na dynamikę opowieści. 

Z drugiej strony, fabuła jest bardzo skondensowana i linearna, niemal pozbawiona fillerów - jeden wątek przechodzi w drugi, potem w trzeci i tak aż do samego finału. To jedna z tych historii, które najlepiej jest połknąć naraz, co mogło być jednym z powodów, dla którego w czasie pierwszej emisji jej odbiór był dość negatywny. Zbyt pokawałkowane Beast Machines nie ma po prostu takiej siły oddziaływania. Niektórych twardogłowych fanów franszyzy może również zniechęcić sporo kontrowersyjnych motywów przedstawionych w tym serialu. Największym jest zapewne ujawnienie, że na Cybertronie istniało niegdyś życie organiczne, co mocno przemeblowuje niektóre elementy ukonstytuowanej mitologii Transformers. Podobnie jak w pełni biologiczny transformer, który pojawia się w drugim sezonie oraz parę innych rzeczy. Nie wszystkim spodoba się również kierunek, w jakim podąża fabuła i rezultaty działań obu frakcji, które w konsekwencji doprowadzą do potężnej zmiany status quo całego uniwersum.

Jeśli ktoś doczytał moją notkę do tego momentu to albo już Beast Machines widział albo przynajmniej rozważa obejrzenie. Tym drugim spieszę donieść, iż serial mimo piętnastu lat na karku wygląda bardzo, bardzo dobrze - CGI zestarzało się z klasą, głównie dzięki mocno wystylizowanej, kreskówkowo-karykaturalnej oprawie graficznej, która może nie wszystkim przypadnie do gustu, ale specyficznego uroku odmówić jej nie można. Opustoszałe ulice stolicy Cybertronu robią odpowiednio apokaliptyczne wrażenie, sceny walk wyreżyserowane są na ogół bardzo dobrze, zaś animacja jest płynna i szczegółowa. Początkowo nieco nie mogłem przywyknac się do nowych projektów postaci, bardzo odmiennych od tego, do czego przyzwyczaił nas Beast Wars. Z czasem oswoiłem się z nimi, choć prywatnie nadal uważam, że poprzednie były lepsze. Przynajmniej w trybie robotów — te nowe są znacznie mniej humanoidalne i momentami ich dziwaczne proporcje spychają widza do Doliny Niesamowitości. Nie mogę się natomiast przyczepić do oprawy dźwiękowej. Muzyka - ponure elektroniczne rytmy - stanowi doskonałe tło do toczących się na ekranie wydarzeń. Jak zwykle zachwyca doskonały dubbing nadający poszczególnym postaciom indywidualnego charakteru. Niektórych aktorów możecie kojarzyć z innych produkcji - na przykład pod Nightscreama głos podkłada Alessandro Juliani, czyli Felix Gatea z Battlestar Galactica, zaś Optimus przemawia głosem Garry’ego Chalka (pułkownik Chekov ze Stargate). Wszystkie głosy są znakomicie dobrane, a gra aktorska stoi na najwyższym poziomie.

Beast Machines to trochę taki Carnivale świata animacji - serial, którego ambitność i złożoność przerosła oczekiwania odbiorców tak dalece, że wyalienowała dużą część z nich. I choć ostatecznie udało się opowieść doprowadzić do satysfakcjonującego zakończenia, to jednak mieszany odbiór tej animacji ponownie wpędził markę Transformers w kłopoty finansowe. Zabawki z linii Beast Machines sprzedawały się dużo poniżej oczekiwań Hasbro, swoje dołożyła również bardzo głośna krytyka serialu w Internecie, a także narastający konflikt na linii Hasbro-Mainframe oraz kłopoty finansowe tego ostatniego, co spowodowało, że ostatecznie zrezygnowano z kolejnego sequela rozwijającego uniwersum Beast Wars. Trochę szkoda, bo ezoteryczny finał serii pozostawiał furtkę do wiodącą do potencjalnie naprawdę interesujących opowieści.

czwartek, 21 maja 2015

Munky not trukk!

fragment grafiki autorstwa Espena Gruntetjerna, całość tutaj.

Zdarzają się takie sytuacje, gdy w swoich popkulturowych wojażach odnajdujecie jakiś niszowy produkt, który jest po prostu świetny - może ma niesamowitą fabułę, może interesujące postaci, a może po prostu znakomicie eksploruje nietypowe idee. A może wszystko naraz. Pochłaniacie owe dzieło z zachwytem, po czym robicie najnaturalniejszą rzecz pod słońcem - dzielicie się tym dobrem z innymi. I tu natrafiacie na zaskakującą barierę niezainteresowania. Entuzjastyczne notki, komentarze i posty, liczne polecanki i publicznie okazywane zachwyty nie wywierają pożądanego skutku - ogół pozostaje niewzruszony. A przecież, gdyby tylko wykazał minimum zainteresowania i przełamał ewentualne uprzedzenie, niewątpliwie wpadłby w zachwyt - bo przecież ta odnaleziona przez nas perła jest taka super, że aż zdziwienie bierze iż tak niewielu ludzi ją zna. To budzi frustrację i ogólne zniechęcenie. Wiem, o czym piszę - życie wielu, bardzo wielu ludzi stałoby się bogatsze wewnętrznie, gdyby uwierzyli mi, że Power Rangers RPM jest tym, co obejrzeć powinni. 

Nie jestem osamotniony w tej sytuacji - Rusty Angel, autorka bloga Fangirls’ Guide into Galaxy od jakiegoś czasu wykazuje podobną fascynację komiksami z serii Transformers. Dostrzegam u niej symptomy opisywanej wyżej sytuacji. Póki co jeszcze polecanych przez nią komiksów nie ruszyłem (ale to zrobię!), jednak jej zachwyty nad Transformers pchnęły mnie do powtórnego obejrzenia wyprodukowanego w latach dziewięćdziesiątych serialu animowanego Beast Wars. I przypomnienia sobie, czemu jest to nie tylko jedna z najlepszych rzeczy, jakie opublikowano pod szyldem Transformers, ale też jeden z najlepszych seriali animowanych w ogóle.

Cofnijmy się do połowy najntisów. Marka Transformers, po głębokiej zapaści trwającej przez kilka poprzednich lat. Na ratunek amerykańsko-japońskiej franszyzie przybyli Kanadyjczycy ze studia animacyjnego Mainframe Entertainment, którzy pozyskali licencję na wyprodukowanie nowego serialu o transformujących się robotach. Wcześniej Mainframe stworzyło ReBoot, znakomicie przyjęty serial post-cyberpunkowy będący pierwszą tego typu produkcją w pełnym CGI (rok przed Toy Story). Ze względu na kilka radykalnych decyzji koncepcyjnych fani marki początkowo mocno krytykowali Beast Wars za zbytnie odejście od ducha oryginału. Jednak w miarę emisji kolejnych odcinków niechęć fanów topniała - serial okazał się posiadać znakomitą fabułę, wyraziste postaci i, wbrew początkowym obawom, był bardzo silnie osadzony w mitologii Transformers. Generalnie zapoczątkowana przez Beast Wars era uratowała franszyzę, przysparzając jej wielu nowych fanów.

Akcja serialu prezentuje nam odległą przyszłość ewolucyjną Transformerów - Autoboty wyewoluowały w mniejsze i wydajniejsze Maximale, podobny proces przeszły też Decepticony, znane teraz jako Predacony. Obie frakcje zawarły pokój (Pax Cybertronia) i przez dłuższy czas żyły we względnej zgodzie… do czasu, aż predacoński terrorysta Megatron (który przyjął imię słynnego Decepticona) wykradł z Cybertronu pewien cenny i tajemniczy artefakt. W pościg za nim udał się znajdujący się w pobliżu statek badawczy Axalon, którego kapitanem był niejaki Optimus Primal (potomek wiadomo kogo). W trakcie pogoni niestabilność hipernapędu wyrzuciła oba statki w nieokreślony punkt czasoprzestrzeni, w pobliżu planety z dwoma księżycami. Obie frakcje rozbiły się na jej powierzchni - Axalon zmuszony był zapakować w kapsuły i wystrzelić na orbitę większość swojej załogi, przez co na samą planetę dotarła jedynie garstka Maximali. Na miejscu okazało się, że planeta posiada niebywale bogate złoża energonu, potężnego źródła energii Transformerów - tak bogate, że przebywanie w formie robotów może się na dłuższą metę okazać groźne dla zdrowia i życia. Zarówno Maximale, jak i Predacony przeskanowały miejscową faunę (i, w niektórych przypadkach, jej kopalne szczątki), by zdobyć dla siebie bezpieczne formy. I tak Maximale przybrały formy ssaków, a Predacony - dinozaurów i insektów. Jako, że statki uległy uszkodzeniu w czasie wchodzenia w atmosferę, obie frakcje zostały uwięzione na tajemniczej planecie i zmuszone do desperackiej walki o przetrwanie i ucieczkę. Jakby tego było mało, planeta tylko z pozoru wydawała się opuszczona - Transformery odkrywają na niej artefakty pozostawione przez tajemniczą rasę kosmitów, którzy z niejasnych względów od czasu do czasu ingerują w ich konflikt.

Wyjaśnijmy coś sobie od razu - ten serial, jak na produkcję skierowaną dla starszych dzieci i młodszej młodzieży, jest brutalny. Bardzo brutalny. Momentami ma się wręcz wrażenie, że początkowo jego docelowymi odbiorcami mieli być dorośli ludzie, a dopiero później złagodzono i uproszczono część wątków, żeby dostosować produkt końcowy do poziomu młodszych widzów. Co więcej, wyjściowo serial miał być jeszcze mroczniejszy - wiadomo o tym, że ze względów technologicznych i produkcyjnych wycięto kilka naprawdę hardkorowych rzeczy (jedna z postaci miała mieć wątek zemsty za śmierć towarzysza broni i desperacką próbę przywrócenia go do życia, mówiło się też o postaci będącej trwale niepełnosprawną i zmagającą się ze swoim kalectwem w sytuacji konfliktu). Bohaterowie Beast Wars umierają. I to niekiedy na amen. Nie są wsadzani w autobus, nie wyjeżdżają na konferencję na rzecz pokoju, ani nikt ich nie pakuje do komór kriogenicznych - bywają uszkadzani w takim stopniu, że ich naprawa jest niemożliwa, a ich iskry gasną, co dla Transformerów jest równoznaczne ze śmiercią. I to się zdarza cały czas. Częściowo zostało to wymuszone przez ograniczenia produkcyjne - Mainframe nie miało pieniędzy na kosztowną wówczas animację zbyt wielu bohaterów, a nowe postaci trzeba było wprowadzić (bo to Transformers, czyli franczyza podczepiona do kroplówki sprzedaży zabawek i gadżetów), więc twórcy musieli utrzymywać stałą obsadę serialu na ograniczonym poziomie. Miało to swoje plusy - im mniej postaci, tym więcej czasu można było poświęcić na ich rozwój i uczynienie pełnokrwistymi (pełnoolejowymi?) charakterami. 

Nawet pominąwszy wysoką śmiertelność bohaterów, Beast Wars był cholernie dojrzałą produkcją. Cały pierwszy sezon na różne sposoby eksplorował motyw lojalności i zdrady. Właściwie w każdym odcinku ten temat był w jakiś sposób poruszony - bohaterowie musieli nauczyć się, jak ufać zarówno sobie nawzajem, jak i własnym formom bestii, w których musieli przebywać po opuszczeniu statku, by nie narazić się na zgubny wpływ promieniowania. W drugim sezonie motyw ten zszedł na dalszy plan, zastąpiony rozważaniami egzystencjalnymi, konfliktem determinizmu i wolnej woli oraz licznymi odwołaniami do Szekspira - tak, ja wciąż piszę tu o serialu animowanym skierowanym docelowo do dzieci i młodszej młodzieży. Ponadto drugi sezon posiada liczne odwołania do mitologii Transformers - pojawiają się (w nagraniach audiowizualnych, retrospekcjach, cameos czy - w paru przypadkach - we własnej osobie) bohaterowie klasycznej serii Transformers: Generation 1. 

Fabuła serialu opiera się na kilku filarach. Pierwszym z nich jest konflikt pomiędzy rozbitkami, którzy bronią swoich baz (niesprawnych, częściowo zniszczonych statków kosmicznych) i próbują sabotować działania przeciwników. Drugi to walka o energon, który jest bardzo potężnym zasobem mogącym zaważyć na strategicznej przewadze którejś ze stron, dlatego każde nowe złoże jest punktem zapalnym kolejnej potyczki. Trzecim filarem jest polowanie na kapsuły z załogą Axalonu, które od czasu do czasu schodzą z orbity i lądują na powierzchni planety. Kiedy coś takiego następuje, rozpoczyna się wyścig Maximali i Predaconów o to, kto pierwszy dotrze do kapsuły i przeciągnie na swoją stronę jej pasażera. To bardzo zmyślny pomysł na stopniowe dorzucanie do serialu kolejnych postaci. Czwartym filarem fabularnym Beast Wars jest wątek tajemniczej rasy kosmitów, która pozostawiła na powierzchni planety pewną ilość artefaktów o niewyjaśnionym przeznaczeniu. Poza tym mamy też nieco odcinków rozwijających psychologię postaci i relacje pomiędzy nimi albo pomysłowe „jednostrzały”, jak na przykład odcinek, w którym w ciało Waspinatora wstępuje iskra legendarnego Decepticona Starscreama. Większość tych wątków przeplata się między sobą, dzięki czemu serial cały czas utrzymuje uwagę widza i nie nuży jednorodnością motywów. 

Taka sytuacja trwa mniej więcej do końca pierwszego sezonu - później serial robi się nieco bardziej zwarty fabularnie, skupiony na machinacjach Megatrona i jego prawdziwych motywach postępowania - okazuje się, że Predacony przybyły na daną planetę mając bardzo konkretny powód (którym nie jest pozyskanie energonu). Pojawiają się również odwołania do tego, co się dzieje na Cybertronie i polityczno-rebelianckie machinacje tamtejszych Predaconów, którym - choć popierają ideę walki z Maximalami - działania Megatrona niekoniecznie są na rękę. Są też w końcu wspomniani wcześniej tajemniczy kosmici, o których niewiele wiadomo, których motywy nie są znane i którzy dysponują potężną technologią mogącą zmienić losy całego konfliktu. Pojawiają się nowi bohaterowie, starzy zmieniają strony, fabuła jest jeszcze bardziej skondensowana, a całość robi się chyba jeszcze brutalniejsza i bardziej desperacka, niż dotychczas. 

Beast Wars wygrywa kreacją bohaterów - są wyraziści, budzą sympatię i różnią się między sobą w sposób powodujący interesujące spięcia, konflikty, sojusze i relacje. Po stronie Maximali mamy Optimusa, byłego żołnierza, którego sytuacja zmusiła do zawieszenia kariery badacza kosmosu i podjęcia walki z Predaconami, tchórzliwego egoistę Rattrapa, który posiada absolutnie mistrzowski brooklyński akcent, młodego i nieodpowiedzialnego Cheetora, spokojnego i pokojowo nastawionego do świata naukowca Rhinoxa. W pierwszym odcinku do drużyny dołącza Dinobot, honorowy Predacon o bardzo agresywnym i cynicznym usposobieniu. Każda z tych postaci w miarę postępów w fabule ewoluuje, rozwija swój charakter, wchodzi w konflikty i sojusze z towarzyszami niedoli… jest to bardzo subtelnie, ale też bardzo wyraźnie pokazane w serialu, dzięki czemu obserwowanie zmieniającej się dynamiki drużyny daje sporą satysfakcję. Nie inaczej jest po drugiej stronie barykady. Dowódcą jest oczywiście Megatron, ów magnificent bastard o pełnym samoupojenia głosie. Choć ma mnóstwo komediowych scen, ani na moment nie osuwa się w archetyp komicznego antagonisty-idioty i pozostaje poważnym zagrożeniem dla Maximali. Otaczają go oczywiście zdrajcy, psychopaci, wierni podkomendni oraz Waspinator. Który jest ulubieńcem fanów i scenarzystów, choć początkowo jedni i drudzy uważali go za najbardziej denerwującą postać. Scenarzyści, mając dość jego bzyczącego głosu, pisali kolejne epizody w taki sposób, by jak najprędzej wyłączyć go z dalszej fabuły, najczęściej robiąc mu jakąś krzywdę. To w jakiś sposób sprawiło, że sympatia widza szybko skupiła się na Predaconie, którego najwyraźniej nienawidzi Wszechświat i Waspinator stał się ulubieńcem fanów. Ja sam dość szybko polubiłem tego sympatycznego świrusa, który przełamuje czwartą ścianę (najczęściej skarżąc się na swój nieszczęsny los) tak często, że zasługuje na miano meta guy’a

Interesująco wygląda tło, nazwijmy to, społeczne Transformerów. Początkowo wydaje się, iż mamy tu do czynienia z dość prostą moralnie opowieścią o dobrych Maximalach i złych Predaconach, w której niewiele jest miejsca na odcienie szarości. Jednak przy uważniejszym skupieniu się na tym, co mówią i jak zachowują się wobec siebie obie te frakcje, sprawa przestaje być taka oczywista. Megatron kilkukrotnie napomyka o tym, że Maximale są de facto władcami Predaconów. Dinobot w pewnym momencie powątpiewa w uczciwe potraktowanie go przez maximalski wymiar sprawiedliwości, zaś sami Maximale (z Rattrapem na czele) od czasu do czasu pozwalają sobie na niepotrzebne rasistowskie uwagi wobec Predaconów. Mało tego - w drugim sezonie pojawia się Transformer będący rezultatem bardzo nieetycznych eksperymentów przeprowadzanych przez Maximale. Z tego wszystkiego - i wielu innych rzeczy zasugerowanych przy różnych okazjach - można wysnuć wniosek, że na Cybertronie Predacony traktowane są jako obywatele drugiej kategorii. Rzuca to odrobinę inne światło na cały konflikt pomiędzy obiema frakcjami. można się zastanawiać, na ile obsesja Megatrona na punkcie eksterminacji Maximali wynika z podskórnego zła, a na ile jest ona spowodowana sytuacją społeczną mieszkających na Cybertronie Predaconów. Ktoś może się śmiać, że staram się tak dogłębnie analizować serial animowany o walczących ze sobą robotach, ale Beast Wars naprawdę prowokuje do podobnych przemyśleń. Scenarzyści czasem upraszczają, czasem odlatują w slapstick i schematyzmy - ale zawsze dbają o to, by fabuła była złożona i kompleksowa.

Obie frakcje różnią się światopoglądem, filozofią i ideologią. Maximale posiadają bardzo silną wiarę w demokrację i przejawiają mniejsze zainteresowanie walką, a większe badaniami naukowymi i eksploracją kosmosu, podczas gdy kultura Predaconów oparta jest bardziej na darwinizmie społecznym, kodeksach honorowych i kulcie siły, choć naukowcy predacońscy bynajmniej nie są niespotykani. Trudno jednoznacznie stwierdzić, na ile widziani w serialu Predaconi są reprezentatywną próbką społeczeństwa, jako iż podwładni Megatrona to w znacznej mierze ekstremiści i/albo psychopaci, ale nawet wśród nich widać, że niekoniecznie muszą być oni źli per se. Najlepszym przykładem jest oczywiście Dinobot, który niejednokrotnie udowodnił Maximalom swoją lojalność, nawet jeśli jego sposób postrzegania świata jest skrajnie inny od większości z nich. Poza tym mamy jeszcze Scorponoka oraz Inferno, którzy są po protu lojalnymi żołnierzami posłusznymi rozkazom swojego przełożonego czy makiaweliczną Blackarachnię, która w miarę postępów w fabule przechodzi zaskakującą metamorfozę moralną. Dzięki temu serial jest zaskakująco niejednowymiarowy, a bohaterowie nieco wymykają się jednoznacznej ocenie. Tylko nieco, bo oczywiście sympatia widza od początku do końca jest całkowicie po stronie Maximali, ale jednak cały ten konflikt udało się ciekawie zrelatywizować i przez to uczynić świeżym.

Nie ukrywajmy - lata dziewięćdziesiąte to nie był dobry czas dla animacji trójwymiarowej. Ten serial początkowo wygląda po prostu słabo, jak jakaś cut-scenka z gry video na Dreamcasta. Szczęściem i dalej tym lepiej i w okolicach początku drugiego sezonu robi się co najmniej znośnie. Jasne, nadal niektóre detale wyglądają bardzo umownie (szczególnie woda i efekty świetlne), ale z drugiej strony - sceny transformacji, animacja postaci i walk momentami potrafią zrobić wrażenie nawet dzisiaj. Szczególnie, że pozostałe aspekty audiowizualne są bez zarzutu, na czele z chyba najlepszym dubbingiem, jaki w życiu słyszałem. Każda postać ma znakomicie dobrany głos, który świetnie odzwierciedla jej charakter, temperament i osobowość. Uwagę zwraca również klimatyczny, rockowy soundtrack.

Beast Wars liczył sobie trzy sezony (pierwszy miał dwadzieścia sześć odcinków, dwa pozostałe o połowę mniej), które jak najbardziej warto obejrzeć, nawet jeśli nie jest się fanem czy fanką Transformers. To jest po prostu bardzo dobry serial potrafiący bawić się swoją konwencją, nawiązywać do ikonicznych dzieł popkultury, innych gatunków, a nawet klasyki literatury - cały czas pozostając przy tym spójnym, intrygującym serialem. 

niedziela, 13 maja 2012

Twardy Reset

http://desmond.imageshack.us/Himg190/scaled.php?server=190&filename=rebootpinupbymarcusmull.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Marcusa Mullera, całość tutaj.

Lata dziewięćdziesiąte kojarzą się nam różnie, zależnie od tego, kiedy się urodziliśmy i na ile byliśmy świadomi popkulturowo (o popkulturowym aspekcie tych zwariowanych czasów będzie tu bowiem mowa). Dla jednych to czas, gdy na Polsacie szalało – to chyba trafne określenie – disco polo, dla drugich – przepiękny okres w kich życiu, gdy w kioskach ukazywały się komiksy superbohaterskie rodem zza Wielkiej Wody, dla trzecich – lata dziewięćdziesiąte to świt mangi i anime, Sailor Moon, Dragon Balla i Pokemonów. Dla czwartych – do których i ja się zaliczałem – najtinsy to przede wszystkim brutalne zetknięcie z zaskakująco mrocznymi serialami animowanymi w konwencji 3D – rozgrywającą się w uniwersum Transformers Beast Wars oraz cudownie postcyberpunkowy ReBoot. Oba wyprodukowano w Kanadzie przez firmę Mainframe Entertainment.

Kiedy sięgam pamięcią do tych seriali – i oglądam urywki na YouTube – zastanawiam się, jak coś takiego mogło być targetowane dla małoletniej publiczności. Owszem, na pierwszy rzut oka wszystko wygląda jak najbardziej w porządku. Fabuła jest stosunkowo uproszczona, bohaterowie wyraziści, żarty niewybredne, a akcja dynamiczna i niepozwalająca się nudzić. Jednak po uważniejszym obejrzeniu możemy zwrócić uwagę na bardzo ciężki klimat obu tych produkcji. Dylematy bohaterów okazują się być bardzo „dorosłe”. Najciekawszą rzeczą wydaje się być jednak dość odważne szafowanie śmiercią – zarówno w BW jak i RB bohaterowie giną i to najczęściej bez pompatycznego smrodku pod tytułem „bohatersko-poświęcam-się-byście-mogli-żyć”, tylko podczas ostrych, bezpardonowych starć. Ponoć pracownicy Mainframe mieli regularne problemy z cenzurą, która niekiedy wręcz blokowała produkcję całych odcinków. Skoro mimo tego ich seriale są tak mroczne i brutalne, można tylko domniemywać, jak wyglądałyby, gdyby nad twórcami nie wisiał topór cenzorski.

ReBoot to bodaj pierwsza postcyberpunkowa fabuła w moim życiu. Przygody grupy obrońców Mainframe ścierających się z wirusami i uczestniczących w niszczących miasto grach komputerowych inicjowanych przez „gracza” były wtedy czymś naprawdę niesamowitym, choć z perspektywy czasu koncepcja komputera osobistego, jako „magicznego świata” zamieszkanego przez świadome istoty wydaje się czymś raczej infantylnym (choć pomysłowości odmówić jej nie można). Serial charakteryzował się sporą dawką szaleństwa i zwariowanymi nawiązaniami do wielu dzieł popkultury – podobały mi się zwłaszcza zagrania stylizujące niektóre fragmenty czy to na musicale, czy to na westerny, czy to na kino wręcz surrealistyczne. Ten eklektyzm sprawił, że serial cały czas był świeży w swej formie i treści. Zwłaszcza dalsze sezony, które przedstawiały dorosłe wersje dwójki dziecięcych bohaterów i wniosły do serialu bardzo dużą dawkę mroku i dojrzałości.

Z kolei Beast Wars – jak już wspomniałem, rzecz rozgrywająca się na przestrzeni uniwersum Transformers – to beniaminek fabularny. Serial wykorzystywał nowe wcielenia* znanych choćby z filmów Michaela Baya antagonistów – Optimusa i Megatrona. Zarazem nawiązywał do kanonu, jak i go rozwijał, choćby wprowadzając do uniwersum nową rasę czy prezentując odległą przyszłość ewolucyjną Autobotów i Decepticonów. BW był jeszcze mroczniejszy, niż RB – TvTroopes twierdzi, że spośród dwudziestki regularnych bohaterów tylko ósemka przeżyła finał. Trudno się dziwić, koncepcja „nowy sezon, nowa linia zabawek” wymuszał okresowe przetasowania w kadrze, a bezpardonowa wojna rozbitków na prehistorycznej Ziemi (to tak w skrócie o fabule, która potem rozwija się w kosmiczne Lost) była rozsądną wymówką dla pozbywania się niektórych postaci, krążące na orbicie kapsuły tłumaczyły pojawianie się nowych. Choć fani marki Transformers początkowo kręcili nosem na ten serial – nie podobała im się przede wszystkim koncepcja przemiany w zwierzęta – to po pewnym czasie większość z nich przekonała się do Beast Wars, szczególnie, że o serialu można mówić właściwie w samych superlatywach – brak ludzkich bohaterów (niepisana zasada opowieści ze świata zmiennokształtnych robotów mówi, że nieodzownym elementem fabuły musi być obecność jakiegoś homo sapiens, z którym odbiorca mógłby się w jakimś stopniu identyfikować) wymusił spore „uczłowieczenie” mechanicznej menażerii, artefakty pozostawione na planecie przez prastarą rasę napędzały i tak bardzo dynamiczną fabułę, zmiany stron poszczególnych Transformerów wprowadzały pewien element nieprzewidywalności, od czasu do czasu jakiś upgrade jednej czy drugiej postaci spowodowany takim czy innym wydarzeniem wprowadzał do tego tygla jeszcze więcej bulgoczącej niesamowitości. Dodajmy do tego jeszcze fakt, iż na prehistorycznej Ziemi rozbił się też statek Autobotów (jak pamiętamy z Generacji 1), a doprowadzenie do paradoksu dziadka (bo nasi bohaterowie, nim rozbili się na naszej ukochanej planecie, wpadli w dziurę czasoprzestrzenną – gdzie jest Doctor?) i mocno wstrząśnijmy, a powstanie naprawdę niesamowity serial.

Co mnie najbardziej dziwi, to fakt, że nikt nie pociągnął tej stylistyki dalej – wprawdzie telewizyjne CGI made in Mainframe wygląda dziś mocno leciwie, to przecież w tym momencie mamy do dyspozycji narzędzia mogące spokojnie wygenerować wspaniałe animacje przy naprawdę stosunkowo niewielkim nakładzie pracy. Studio Mainframe po przemianowaniu na Rainmaker niestety zostało zmiecione ze swojej, zdawałoby się, ugruntowanej pozycji przez hegemonię Pixara i utknęło w niszy, w której produkuje popierdówki pokroju animacji PRAWDY w Assassin’s Creed II (tak, to byli oni) czy małe projekty prezentujące umiejętności pracujących tam ludzi – bez wątpienia bardzo kreatywnych i utalentowanych, tym bardziej szkoda, że ich skille nie zostają skanalizowane w jakimś duchowym spadkobiercy ReBoot.

__________________
*no dobra – oficjalnie były to autonomiczne postaci (ich pierwowzory pojawiły się nawet w serialu), ale różnice są minimalne.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...