Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 listopada 2013

A imię jego czterdzieści i dwa

fragment grafiki autorstwa Alexandra Krenina, całość tutaj.

On znowu to zrobił. Po wydanym w 2008 roku dwupłytowym albumie 01011001, w którym nastąpiło ostateczne zamknięcie wszystkich wątków tej długiej, epickiej sagi ubranej w szaty opery rockowej wydawało się, że projekt o nazwie Ayreon dobiegł już końca. Przecież dowiedzieliśmy się w końcu, jaki los spotkał prastarą, potężną rasę Forevers, która na wskutek postępu technologicznego i cyborgizacji własnych ciał powoli zatracała zdolność odczuwania emocji. Rok temu powstał jeszcze mały spin-off w postaci solowego albumu Lost in the New Real, w którym zwieńczenie zyskuje wątek Pana L. Sam projekt nie jest co prawda zaliczany do kanonu, ale dla mnie ten krążek to sama esencja tego, czym fabularnie jest Ayreon – nawet, jeśli nie grzmi na nim cała armia zaproszonych gości.

Lecz oto jest – po pięciu latach od 01011001 ukazał się nowy album opublikowany pod szyldem Ayreon, a noszący tytuł The Theory of Everything. Już po pierwszym newsie dotyczącym tego wydarzenia widziałem, czego będę słuchał w tym roku. Kolejne wieści nastrajały mnie coraz bardziej optymistycznie. Okazało się, że fabuła będzie kompletnie autonomiczna w stosunku do poprzednich części i poruszać będzie tematy obyczajowe. Co dla Ayreona zawsze jest dobre, bo to właśnie obyczajowy The Human Equation jest zdecydowanie najlepszym albumem wchodzącym w skład sagi. Nazwiska osób, które wezmą udział w nagraniach też swoje znaczą – na wokalu znaleźli się, między innymi, Christina Scabbia z Lacuna Coil, Marco Hietala z Nightwisha oraz John Wetton z King Crimson. W nagraniach muzyki natomiast maczały palce takie tuzy jak Rick Wakeman, były klawiszowiec legendarnej formacji Yes, Jordan Rudess z Dream Theater czy Steve Hackett, ex-gitarzysta Genesis. Ta wyliczanka oczywiście nie wyczerpuje bynajmniej pełnej listy zaproszonych do projektu artystów, których imię, jak zwykle, brzmi Legion. Należy wszakże wspomnieć, iż w tym wypadku Arjen Anthony Lucassen, dowódca tej doraźnie powołanej armii, nieco się ograniczył, bowiem na poprzedniej płyty z serii Ayreon śpiewało siedemnaścioro piosenkarzy i piosenkarek. Tu mamy ósemkę i – co ciekawe – nie ma wśród nich samego Arjena. To pierwsza taka sytuacja od czasów krążka Universal Migrator Part 2: Flight of the Migrator.

Sama opowieść też jest znacznie bardziej kameralna. To historia błyskotliwego i bardzo wrażliwego młodzieńca cierpiącego na zaawansowany zespół sawanta, którego ojciec jest naukowcem za wszelką cenę starającym się odkryć Teorię Wszystkiego. Sama opowieść pozbawiona jest jakichkolwiek odniesień do czystego gatunkowo science-fiction i skupia się bardziej na motywie dążenia do odkrycia tytułowej Teorii oraz związanych z tym zawirowań w relacjach międzyludzkich. Pojawiają się motywy znane z The Human Equation -  romantyczna miłość, toksyczny ojciec, dążenie do pewnego z góry określonego celu. Historia jest jednak znacznie mniej mistyczna i chyba trochę bardziej dramatyczna, co jednak nie wychodzi jej na dobre. Nie zrozumcie mnie źle, fabuła The Theory of Everything jest naprawdę udana, taka trochę szekspirowska w modernistycznym wydaniu, momentami bardzo emocjonująca, ale zarazem dość prosta i przewidywalna. O ile w The Human Equation fabuła była jednym z równorzędnych składników, tak tutaj powraca do roli podrzędnej wobec muzyki.

Która jest świetna. Ale to już przecież tradycja. Na przestrzeni kolejnych albumów Ayreona Arjenowi udało się ukonstytuować pewien unikalny styl – mocno oldschoolowa mieszanka  elektroniki, ciężkiego rocka, folku oraz elementów metalu i muzyki poważnej. Często zarzuca się Arjenowi, że jego twórczość jest czasami wtórna w stosunku do tego, co skomponował wcześniej, ale przy jego mocach przerobowych nie dało się uniknąć pewnych schematyzmów. Co do The Theory of Everything – odnoszę wrażenie, że ten album jest trochę mniej mroczny, niż poprzednia płyta. Nieco więcej na nim folku i elektroniki. Nie jakoś dominująco, bo proporcje zmieniają się w dosyć ograniczonym stopniu, ale słychać przesunięcie akcentów na łagodniejsze brzmienia (choć nie brakuje też nieco cięższych momentów). Całość spięta jest charakterystycznym, wpadającym w ucho tematem muzycznym (możecie go usłyszeń na przykład tutaj), który czasami powtarza się w kilku odmiennych aranżacjach. Wokalnie największe wrażenie zrobił na mnie Michael Mills wcielający się w rolę Ojca – jego kreacja jest bardzo ekspresyjna i zapadająca w pamięć. Wyróżnia się również JB grający Nauczyciela i Christina Scabbia wcielająca się w Matkę – oboje mają bardzo charakterystyczne i pasujące do swoich ról wokale. Pozostali wypadają niewiele gorzej i generalnie pod tym względem bardzo trudno jest się do czegokolwiek przyczepić. Na The Theory of Everything składają się cztery przeszło dwudziestominutowe utwory zwane “Fazami”. Każdy z nich podzielony jest na kilka, kilkanaście mniejszych sekcji, których łącznie jest czterdzieści dwie – i bynajmniej nie jest to przypadkowa liczba. Akurat żonglowanie cyferkami nie jest w Ayreon niczym nowym (patrz tytuł poprzedniego albumu), a tutaj wyszło to naprawdę fajnie, dodając do koncepcji kolejną warstwę.

Nie ukrywam – spodziewałem się czegoś więcej. Nie wiem, z jakiego powodu, może to kwestia zbyt wygórowanych oczekiwań. Może obietnica obyczajowej historii rozbudziła we mnie nadzieję na usłyszenie czegoś formatu przegenialnej The Human Equation. Tymczasem The Theory of Everything to po prostu kolejna znakomita płyta, która pod żadnym względem nie ustępuje poprzedniczkom, ani nie przynosi wstydu Lucassenowi. Kawał świetnej, nietuzinkowej muzyki w niezłym wydaniu. Czy można chcieć czegoś więcej?

czwartek, 17 października 2013

Piksel w filharmonii

fragment grafiki autorstwa Jonathana Godoya, całość tutaj.

Nim przejdę do rzeczy – standardowa wersja tradycyjnych narzekań. Otóż, o ile sama idea Karnawałów Blogowych dla graczy jest dla mnie strzałem w dziesiątkę, o tyle dobór dotychczasowych tematów strasznie mnie rozczarowuje. Temat pierwszego Karnawału Graczy Blogerów (w skrócie KGB) brzmiał „Moja growa edukacja” i poskutkował wylewem takich tekstów, jakich bardzo nie lubię i jakich sam nigdy nie piszę – będących wyliczanką pierwszych gier, w jakie biorący udział w Karnawale bloger grał, z obowiązkowym nostalgia tripem. Nuda! Jeśli wydaje się wam, drogie koleżanki i koledzy, że kogoś interesuje w co graliście za dzieciaka, to macie racje – wydaje się wam. Szczerze nie znoszę (z malutkimi wyjątkami) tekstów, w których piszący skupia się nie na jakimś interesującym dziele, trendzie czy przemyśleniu – tylko na sobie. Ja rozumiem, że bloger to jest zwierz (no pun intended) łaknący uwagi jak kania dżdżu, bo sam czasem taki jestem. Ale to, że ktoś potrafi interesująco pisać na interesujące tematy nie musi oznaczać, że sam jest tak interesujący, by własnym gustom i wspominkom poświęcać oddzielny tekst i spodziewać się, że taka notka będzie ciekawa dla postronnych. Odbieram to za egocentryzm i olewam wszelkie tego typu notki. Drugi KGB nie przynosi tu niestety żadnego progresu, bo jego temat brzmi „Dźwięk pikseli” i większość osób biorących udział w tej edycji ponownie nie kala swoich internetowych publikacji jakąkolwiek refleksją, pogrążając się w słodkiej ekspozycji własnego gustu muzycznego. Są wyjątki, ale to wyjątki. Z góry ostrzegam, że jeśli za miesiąc zostaniemy uraczeni podobnie miałkim, niezmuszającym do kombinowania i ciekawych przemyśleń tematem, wypisuję się z tej zabawy.

No dobra – wyzłośliwiłem się, więc mogę przejść do meritum, którym jest bardzo ciekawe przedsięwzięcie znane jako Video Games Live. VGL to cykl tematycznych koncertów na pełną orkiestrę ze wspomaganiem rockowego bandu. Jak nietrudno się domyśleć, tematem tych widowisk są ścieżki dźwiękowe z rozmaitych gier komputerowych i konsolowych. Umyślnie użyłem słowa „widowisk”, ponieważ każdy koncert ilustrowany jest fragmentami gier wyświetlanymi na wielkim ekranie umieszczonym nad sceną, wykorzystywane jest też dynamiczne oświetlenie oraz inne zagrywki kojarzone raczej z koncertami rockowymi, niż poważnymi performance’ami muzyki instrumentalnej. Jakby tego było mało, koncerty wykonywane w ramach VGL częstokroć otwierają się przed widzami w sposób zgoła nieoczekiwany, na przykład zapraszając kogoś z publiczności na scenę i umożliwiając mu rozegranie kilku rund Space Invaders w rytm wykonywanej na żywo muzyki. W repertuarze VGL znajdują się ścieżki muzyczne z takich gier, jak Kingdom Hearts, Final Fantasy, Journey, Mass Effect czy Assassin’s Creed 2 i wielu, wielu innych, na brak różnorodności nikt zatem narzekać nie powinien. Wielbiciele retro też będą jak najbardziej ukontentowani, ponieważ częścią koncertów jest moduł zwany Classic Arcade Medley, w którym orkiestra wykonuje koncertowe aranżacje tematów muzycznych z Tetrisa, Ponga czy Dragon’s Lair a te trzy tytuły bynajmniej nie wyczerpują liczącej przeszło dwadzieścia utworów listy. A przecież VGL to nie tylko koncerty, ale też towarzyszące im wystąpienia, spotkania z kompozytorami i wykonawcami, konkursy, turnieje…

Wszystko zaczęło się od dwóch doświadczonych kompozytorów od podszewki znających rynek gier video. Tommy Tallarico i Jack Wall nie są może najbardziej znanymi nazwiskami w branży, ale szybki rzut oka na ich portfolio udowadnia, że to ludzie, którzy pracowali przy bardzo wielu grach z najwyższych półek. Ten pierwszy w swojej długiej karierze pracował przy ścieżkach dźwiękowych do około dwustu pięćdziesięciu (!) gier video, ten drugi stoi w pierwszym szeregu kompozytorów pracujących przy największych współczesnych seriach gier (Mass Effect, Splinter Cell, Call of Duty). Obaj panowie postawili sobie ambitne zadanie zwiększenia prestiżu ilustracji muzycznych gier video, co – myślę – im się udało, patrząc na niesamowitą popularność Video Games Live na całym świecie. Tallarico i Wall zaczęli pracę nad projektem Video Games Live już w dwa tysiące drugim roku, zakładając w tym celu spółkę Mystical Stone Entertainment. Pierwszy, inauguracyjny koncert VGL odbył się szóstego lipca dwa tysiące piątego roku, w Hollywood Bowl w Los Angeles, gdzie zgromadziło się jedenaście tysięcy amatorów muzyki z gier. Już trzy lata później VGL został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa za wykonanie czterdziestu trzech koncertów w okresie jednego roku – to więcej, niż jakiekolwiek inne przedsięwzięcie muzyczne tego pokroju. Rok później VGL poprawiło swój rekord, dając przeszło siedemdziesiąt występów na całym świecie. Do dnia dzisiejszego VGL zagrało kilkaset koncertów w kilkunastu krajach, wydało dwie płyty (trzecia, dzięki Kickstaterowi, jest już w drodze), pobiło kilka rekordów i sprawiło nieopisaną radość wielu milionom graczy-melomanów na całym świecie. W Polsce Video Games Live zagościło tylko raz – osiemnastego listopada dwa tysiące dziewiątego roku w Warszawie. VGL pojawić miało się również w Zabrzu oraz Łodzi, jednak ze względu na typowy dla naszego kraju burdel organizacyjny, organizatorowi nie udało się doprowadzić do realizacji tych koncertów. Od tamtego czasu, zapewne wiedzione niewesołymi doświadczeniami, VGL trzyma się z dala od naszego kraju. A szkoda.

Tallarico i Wall zrobili niesamowitą rzecz – nie zrozumcie mnie źle, wiem, że to nie oni pierwsi wyciągnęli muzykę z gier video i wprowadzili ją na salony, ale to właśnie Video Games Live zrobiło to z tak potężnym rozmachem i dbałością o szczegóły. Nie tylko przesadzili muzykę z gier do filharmonii, ale też – przede wszystkim – zwabili do niej młodych ludzi, większość zapewne po raz pierwszy w życiu. Ponadto otworzyli muzyczny świat gier video na nie-graczy, którzy w innym wypadku zapewne nigdy by się nie zainteresowali ilustracjami muzycznymi do gier video. A to przecież niekiedy małe dzieła sztuki – kompozytorzy soundtracków do gier komputerowych i konsolowych mają, odnoszę wrażenie, znacznie więcej swobody i kreatywności, niż ich koledzy pracujący przy filmach czy serialach telewizyjnych. Ścieżki dźwiękowe z gier video to swoisty (pop)kulturowy fenomen i trzeba to podkreślać na każdym kroku. Video Games Live robi to z prawdziwą maestrią.

niedziela, 4 listopada 2012

Posłuchaj od deski do deski

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Słuchanie muzyki podczas czytania książek to zjawisko tyleż ciekawe, co kontrowersyjne. Ja sam jestem namiętnym słuchaczem doksiążkowym i nie wątpię, że wiele osób zaglądających na mojego bloga podziela tę zdrożną, acz arcyinteresującą metodę pogłębiania doznań związanych z dobrą czy nawet średnią lekturą.

Kontrowersje biorą się oczywiście z tego, że książka to medium wybitnie nieme. Film, teatr, opera, gra komputerowa – w tych mediach muzyka pełni mniej lub bardziej integralną rolę w kreowaniu doznań, jakich doświadcza odbiorca. W literaturze – tradycyjnej, ale i graficznej (komiksy) – tak bezpośrednich bodźców słuchowych doświadczać po prostu się nie da. Oczywiście – w niektórych powieściach są bogate opisy muzyki, jaką słyszą lub wykonują bohaterowie, niektórzy pisarze posuwają się też do umieszczania nut w swoich utworach tak, by ciekawy czytelnik mógł zagrać sobie daną melodię, na przykład na cymbałkach. Tyle, że to, moim przynajmniej zdaniem, pomysły nietrafione. Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, jak to kiedyś powiedział ktoś mądry. Ciekawym zabiegiem byłoby dołączanie do książek dedykowanych im soundtracków, ale poza jednym przypadkiem (jakaś praca Le Guin, tytułu nie pomnę) nie słyszałem o tego typu eksperymentach. Dlatego też miłośnicy słuchania muzyki podczas lektury muszą ratować się własną pomysłowością.

Generalnie wygląda to tak, że kiedy mam już chwilę wygospodarowaną na słodkie sam na sam z książką, do której zalecałem się od pewnego czasu, z reguły postanawiam umilić sobie ten niewątpliwie romantyczny moment adekwatną ścieżką dźwiękową – czy to sączącą się z głośników komputera, czy to ze słuchawek leciwego, ale wiernego mimo lat odtwarzacza mp3. Oczywiście dobór repertuaru różni się w zależności od pozycji, jaką właśnie obdarzam swoją atencją, choć generalnie kieruję się zasadą, że dobór powinien być intuicyjny i odnosić się raczej do utworów lub kompilacji czysto akustycznych, bo nie lubię, gdy głos wokalisty wkręca mi się w linię narracyjną, szczególnie, gdy czytam coś trudniejszego, choć i od tej zasady są oczywiście wyjątki. Gdy czytam Diunę lub którąś z jej zdecydowanie zbyt licznych kontynuacji na moim odtwarzaczu uwija się ścieżka dźwiękowa do gry Journey batuty Austina Wintory, a to z tego powodu, że soundtrack metafizycznej gry komputerowej rozgrywającej się na pustyni świetnie koresponduje z fabułą metafizycznej powieści, której akcja rozgrywa się na pustynnej planecie. Ta sama zasada odnosi się do soundtracku Assassin’s Creed II i Imienia Róży Eco oraz ścieżki muzycznej Jessiki Curry do gry Dear Esther, która pogłębia mi lekturę joyce’owskiego Ulissesa. Z innych ciekawszych propozycji mam ost Michaela McCanna do gry Deus Ex: Human Revolution, który robi za podkładkę muzyczną do odświeżanej sobie właśnie bibliografii Dicka, dyskografia poczciwego Star One do przygód nie mniej poczciwego harrisonowskiego Stalowego Szczura czy przecudnie kosmopolityczno-kosmiczno-filozoficzne rozbudowane kompozycje Guilt Machine, które przygrywają mi przy kolejnej, sto czterdziestej ósmej lekturze Gry Endera. 

Nie wszystkie wybory są jednak tak oczywiste i bazujące na pierwszych skojarzeniach. Długo szukałem satysfakcjonującego tła muzycznego do czytanych właśnie Opętanych Palahniuka, w końcu doszedłem do wniosku, że tutaj pasuje chyba tylko stare dobre The Dresden Dolls  dark fantasy Karla E. Wagnera ma skłonność wzbudzania we mnie chęci do odpalenia jakiegoś dynamicznego elektronicznego kawałka, dukajowski Lód utkwił mi muzycznie gdzieś pomiędzy Jeffem Bealem (soundtrack Carnivale), a Chrisem Huelsbeckiem (Symphonic Shades).

Oczywiście w pewnym momencie musi się pojawić pytanie o prawo do ingerencji w zaplanowany przez twórcę (w tym przypadku – pisarza) odbiór jego dzieła. Czy ja, jako czytelnik, mam prawo w nieprzewidziany przez artystę sposób zniekształcać sobie muzyką aparat poznawczy podczas lektury jego dzieła? Szczególnie, że to naprawdę w istotny sposób modyfikuje ogólne wrażenia i nawet najbiedniejsze powieścidła z uniwersum Gwiezdnych Wojen są jakoś tak przyjemniejsze w odbiorze, gdy w czasie lektury za uchem gra mi znakomita ścieżka dźwiękowa Williamsa z wiadomego filmu. Ciekawi mnie Wasze zdanie na ten temat – no i, ma się rozumieć, własne partyzanckie soundtracki do czytanych książek, jeśli, podobnie jak ja, uprawiacie słuchanie doksiążkowe. Swoją drogą, przydałaby się jakaś zgrabniejsza nazwa tego zjawiska – proponuję, z angielska, soundbooking.

PS: Niniejsza notka powstawała przy grającej w tle płycie Into the trees smyczka nieocenionej Zoe Keating.

niedziela, 27 maja 2012

Analogowy Arjen w cyfrowym Czyśćcu

http://desmond.imageshack.us/Himg213/scaled.php?server=213&filename=arjenlucassenslostinthe.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Claudio Bergamina, całość tutaj.

Arjen wydał nową płytę. Ja wiem, że dla większej części populacji ta informacja to zwykła składowa zwyczajowego szumu informacyjnego, jaki towarzyszy nam każdego dnia podczas naszych internetowych wojaży, ale dla mnie i kilku innych osób wiadomość ta jest iście elektryzująca. Oto bowiem twórca legendarnego Ayreona, przeszło dwumetrowy Holender, znakomity kompozytor, piosenkarz i multiinstrumentalista Arjen Anthony Lucassen po raz pierwszy od niepamiętnych czasów decyduje się na nagranie solowego albumu, rezygnując przy tym z rozpoznawczego znaku swojej twórczości, mianowicie – wianuszka zaproszonych muzyków i śpiewaków oplatających kolejne jego projekty.

Śledząc ogół dokonań twórczych Lucassena trudno uwierzyć, że jest on tylko jedną osobą – i to nie z powodu olbrzymiego dorobku twórczego, jakim może się poszczycić holenderski rockman, a szerokiego spektrum jego twórczości. Mamy bowiem Arjena – barda snującego wielopłytową sagę science-fiction (Ayreon), Arjena – geeka, oddającego hołd swoim ulubionym filmom fantastycznonaukowym (Star One), Arjena – wizjonera, odważnie eksperymentującego z prog-metalem (Guilt Machine)… A to i tak zaledwie kilka jego twarzy. Muzyka Lucassena to kolaż folku, metalu, rocka, muzyki symfonicznej i elektroniki, który nie każdemu musi się podobać, bo jest na tyle specyficzny, że pewnych osób po prostu nie porwie i już. Muzycznie Arjen jest bowiem silnie zakorzeniony w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – prym wiodą u niego syntezatory i melodie rodem z jakiejś zaginionej płyty Pink Floyd. Nowy krążek Arjena to coś właśnie w tym stylu – swoisty hołd złożony idolom Lucassena i powrót do korzeni, znanych z pierwszych dokonań kompozytora. Jest folkowo, jest elektronicznie, jest progresywnie i bardzo, ale to bardzo emocjonująco.

Fabularnie Lost in the New Real – tak bowiem brzmi tytuł najnowszej „solówki” Arjena – dość silnie umiejscowiony jest we Ayreonverse (choć sam twórca zarzeka się, że to autonomiczny projekt). Głównym bohaterem jest znany z Into The Electric Castle oraz 01011001 Mr L, podstarzały, chory psychicznie hipis mający wizje końca świata (The truth is here), który jest zarazem reinkarnacją legendarnego ociemniałego minstrela Ayreona doświadczającego podobnych wizji za sprawą tak zwanej czasowej telepatii (The Final Experiment). Wszystko to strasznie pogmatwane i poplątane – fabuła sagi Ayreon nigdy nie odznaczała się przesadną klarownością – ale dla nerdów lubujących się w złożonych epopejach science-fiction Ayreon to spełnienie wszystkich mokrych snów. W każdym razie, Mr L, swego rodzaju porte parole samego Arjena, budzi się w komorze hibernacyjnej, gdzie zapobiegliwi konowałowie umieścili go kilkadziesiąt lat temu, nie potrafiąc wyleczyć jego schorzenia. Na szczęście udało się to lekarzom z bliżej niesprecyzowanej przyszłości,* którzy nieboraka rozmrozili, wykurowali i przyznali mu opiekuna dbającego o jego stabilność psychiczną i wprowadzającego w nowy, wspaniały świat - w tej roli znakomity Rutger Hauer, znany m.in. z roli replikanta Roy’a Batty’ego w Blade Runnerze. Ów opiekun nosi zaszczytne nazwisko Voighta Kampffa – nie muszę chyba tłumaczyć sympatycznego nawiązania?

Opowieść charakteryzuje się swobodą narracyjną – jest to nie tyle szczegółowy zapis wydarzeń, co suma przemyśleń niepotrafiącego odnaleźć się w nowej rzeczywistości bohatera. Dostrzegam tu pewną paralelę z samym autorem tego albumu. Arjen jest bowiem człowiekiem analogowym, zmuszonym do życia w cyfrowej rzeczywistości. Choć, jako osoba, odnajduje się w tym świecie znakomicie – ma bardzo sympatyczną stronę internetową, z fanami kontaktuje się m.in. za pomocą YouTuba, udzielił pozwolenia Machinimie na wykorzystanie swoich niektórych utworów – to, jako twórca, wyraźnie widać pewne wyobcowanie, niechęć do poddania się obecnym trendom, uroczą infantylność charakteryzującą jego projekty. Mr L(ucassen) to jednak całym sercem człowiek tej muzycznej epoki, o której wszyscy zgodnie mówią, że wtedy było lepiej. Dlatego ta osobliwa space/rock opera kończy się w tak zaskakująco smutny sposób – tytułowy bohater rezygnuje z życia w świecie do którego nie pasuje. Jest to dziwne, bo całość utrzymana jest w raczej pogodnym, iście hipisowskim duchu. Mam nadzieję, że poziom identyfikacji Arjena z jego fikcyjnym odpowiednikiem nie jest na tyle wysoki, by Arjen zdecydował się na tak drastyczny krok, jakim jest samobójstwo.

Walka starego z nowym – to jest, chciałem napisać, analogowego z cyfrowym – zbiera krwawe żniwo we wszystkich dziedzinach kultury popularnej. To już nie chodzi nawet o zmianę trendów w popkulturze i popsztuce, to jest bowiem procesem płynnym i znanym od dawien dawna. Nie, chodzi mi o coś innego – sam sposób myślenia o dokonaniach popkulturowych uległ diametralnej przemianie. Dziesięć lat temu nikt nie śmiałby narzucać twórcy określonych zabiegów fabularnych – dziś wkurzeni fani wymusili na BioWare zmianę zakończenia gry Mass Effect 3. Zmieniło się coś w mentalności człowieczej, odbiorca w pełni uświadomił sobie, że popkultura ma działać tak, jak on tego chce i w końcu ma narzędzie, by dać głos, gdy coś idzie nie tak. Popkultura analogowa nie miała takiego problemu, pomiędzy twórcą, a odbiorcą stała nieprzekraczalna bariera. Dziś jest inaczej, dziś twórca ma własnego bloga, twittera albo przynajmniej konto na Facebooku. Fani też zresztą reagują na słowa czy poczynania swojego pupila z błyskawiczną prędkością. Kiedyś spotkanie z żywym autorem książki było dla czytelnika niemal komunią – dziś może napisać doń maila i, z dużą dozą prawdopodobieństwa, otrzymać odpowiedź. Twórca i odbiorca jeszcze nigdy nie byli tak blisko siebie. Ma to swoje dobre i złe strony, ale fakt jest faktem – przeszliśmy z kultury analogowej do kultury cyfrowej, zwanej przez niektórych kulturą 2.0.

Ja przyznam, że nie do końca jestem pewien, do której z nich należę. Gdybym był zmuszony do odpowiedzi, pewnie powiedziałbym coś w stylu, że stoję okrakiem na dwóch, coraz bardziej oddalających się od siebie, kulturowych płytach tektonicznych. W końcu trzeba będzie przeskoczyć na jedną bądź drugą, bo nawet w tej chwili czuję bardzo silne otarcia i naprężenia w kroczu.

_____________
*ale na pewno przed 2084 rokiem, kiedy to kończy się historia ludzkości w Ayreonverse

niedziela, 1 kwietnia 2012

Cieszmy się

fragment grafiki autorstwa Césara Moreno, całość tutaj.

Kiedy odkryłem zespół The Polyphonic Spree* moja pierwsza myśl była zapewne stuprocentowo kompatybilna z refleksjami większości postawionych w tej sytuacji ludzi, mianowicie – „Czy to są jakieś religijne świry?”. Na swoje (i wszystkich tych, którzy się nacięli) usprawiedliwienie mogę napisać, że pomylić było się dosyć łatwo – na image formacji składają się długie, białe szaty noszone przez członków zespołu, uduchowione teksty oraz, przede wszystkim, iście franciszkańska afirmacja życia i nadnaturalnej niemal witalności. Dodajmy do tego sporą liczebność tej rozbrykanej gromadki i frontmana zespołu, Tima DeLaughtera, który swoją charyzmą rymować się może z jakimś samozwańczym guru religijnej sekty i już mamy pełen obraz tego nietuzinkowego projektu muzycznego. Słuchanie piosenek PS to dla współczesnego odbiorcy dość specyficzne, choć niewątpliwie bardzo przyjemne, przeżycie. Przyzwyczajeni do tej wszechobecnej mody na mrok i posępność, do współczesnego ideału bohatera popkulturowego jako cynicznego dupka taka eksplozja totalnie bezpretensjonalnej pozytywnej energii może obudzić konfuzję. To bardzo ciekawe, jak identyfikujemy tego typu wartości względem religii.

Podejście „Siedzi przy ognisku z grupką rówieśników i księdzem grającym na gitarze i śpiewa, jak bardzo kocha Pana Jezusa = jest z nim coś bardzo nie tak” jest dosyć powszechne nawet pośród moich umiarkowanie katolickich znajomych, o ateistach już nie wspominając. Długo się zastanawiałem, czy poruszyć tu ten temat, ale jeśli prowadzi się bloga o wiadomej nazwie, to nie ucieknie się od konfrontacji z sacrum. W dzisiejszych czasach upadającej duchowości to właśnie taka najprostsza mistyka na najbardziej fundamentalnym, bazowym poziomie może być najmocniejszym punktem wielkich religii. Nie zatem – sympozja teologiczne i chłód bijący od kamiennej posadzki katedry, a krzepiące poczucie wspólnoty poparte nieracjonalnym, ale jakże pożądanym przeświadczeniem, że jakoś to wszystko się ułoży, że jeszcze będzie dobrze.

W tym aspekcie kultura popularna dostarcza nam zaskakująco mało przeżyć o porównywalnym charakterze. Zwykle dzieła popkultury stymulują nasze najbardziej gwałtowne emocje – strach, gniew, zaskoczenie, radość. To oczywiste, w końcu uczucia o najwyrazistszej konsystencji najłatwiej z nas wydobyć. Gdy twórca horroru chce przestraszyć, częściej po prostu niespodziewanie klaśnie nam za plecami, niż pokusi się o skonstruowanie klimatycznej fabuły, w której każdy kolejny stopień zrozumienia będzie niósł ze sobą coraz większe stężenie niepokoju. Z oczywistych względów najwięcej w tym względzie może ugrać, nomen omen, muzyka. O muzyce na Mistycyzmie Popkulturowym piszę stosunkowo mało, bo spośród wszystkich, właśnie to medium ma najmniejszy potencjał fabularny, to właśnie ten aspekt interesuje mnie w kulturze popularnej najmocniej. Jako się jednak kiedyś rzekło – nie ma medium lepszego i gorszego, Gdzie muzyka nie daje rady fabularnie, tam rekompensuje sobie emocjonalnym oddziaływaniem na odbiorcę.

Odkryłem ostatnio zespół, który w moim rankingu zajmuje zaszczytne miejsce „bandu, którego nie da się wygooglać”. Niedowiarków zapraszam do własnoręcznego przetestowania – zespół zwie się Joseph & Joseph i bankowo nigdy bym o nim nie usłyszał, gdyby nie głupie omsknięcie palca na lewym przycisku myszki, które zawiodło mnie na stronę, gdzie legalnie i za darmo mogę sobie posłuchać ich płyty. Poza tym, że istnieją i nagrali tę jedną płytę nie wiem o nich absolutnie nic, bo doklikanie się do jakiegokolwiek miejsca, w którym dowiedziałbym się czegokolwiek o J&J przekracza moje umiejętności w zakresie google-fu. A bardzo bym chciał się czegoś dowiedzieć, bo tworzona przez nich muzyka najzwyczajniej w świecie przypadła mi do gustu – krótko pisząc, robi mi się od niej błogo. Poważnie – to taki zagraniczny odpowiednik Kawałka Kulki, tyle tylko, że bez studenciakowskiego zadęctwa i z większą klasą.

Widzę jednak, że za bardzo odjeżdżam w dygresje, dlatego chciałbym zakończyć małym apelem – cieszmy się. Nie trzeba być gorliwym chrześcijaninem, by doświadczyć tego uczucia (tak, słynne demotywatorowe „Te uczucie”). Cieszmy się i radujmy. Religia nie jest potrzebna do wyzwolenia mistycznych uczuć.

_________________
*a stało się to za sprawą chyba najsympatyczniejszego covera Nirvany ever.

niedziela, 5 lutego 2012

Przez ciemne zwierciadło

http://desmond.imageshack.us/Himg444/scaled.php?server=444&filename=twitternoisebyquasimang.jpg&res=medium
fragment grafiki autorstwa Jareda Hodgesa, całość tutaj.

Podobno istnieją na tym świecie ludzie, którym totalnie nie przeszkadzają spoilery – twierdzą, że zdradzanie kluczowych elementów fabuł z takich, czy innych powodów nie robi na nich żadnego wrażenia i w najmniejszym stopniu nie psuje przyjemności z zapoznawania się z zaspoilerowanym materiałem. Nie bardzo umiem to sobie wyobrazić, ale jeśli istotnie gdzieś na świecie żyją tacy ludzie, to niniejsza notka jest przeznaczona właśnie dla nich. Dla nich i dla tych, którzy seans trzyodcinkowego brytyjskiego serialu science-fiction „Black Mirror”, o którym będzie dzisiaj mowa, mają już za sobą.

Jeśli chodzi o seriale science-fiction (i jakiekolwiek inne) Brytyjczycy biją Amerykanów na głowę, wyprzedzają o kilka długości i generalnie z dotychczas obejrzanych przeze mnie brytyjskich seriali tylko jeden okazał się spektakularnie zły, cała reszta plasowała się gdzieś pomiędzy „naprawdę dobra robota”, a „geniusz w czystej postaci”, przy czym wzmiankowane wyżej „Black Mirror” znajduje się naprawdę wysoko na mojej osobistej skali (ponad nim jest chyba tylko Doctor Who, The Fades, Sherlock i Carnivale - wyjąwszy ostatni, wszystkie brytyjskie!). O serialu dowiedziałem się z bloga Fangirls’ Guide to the Galaxy (Dzięki Ci, o nadobna blogosfero!) i, obejrzawszy, od razu zapałałem doń gorącą sympatią. Bywalcy mojego bloga wiedzą, jaką estymą darzę wszelkie odmiany fantastyki naukowej i naprawdę jestem wielce ukontentowany, że miałem przyjemność obejrzeć coś świeżego i zdecydowanie niebanalnego (choć nie obyło się bez wpadek, ale o tym za moment).

Mamy więc „Black Mirror” – trzydaniowy serial science-fiction w sosie socjologicznym posypany znakomitym aktorstwem i prostymi (choć w żadnym razie – prostackimi) scenariuszami. Formuła BM przypomina nieco kultową „Strefę Mroku” – odcinki są autonomiczne, niepowiązane fabularnie ani uniwersalnie (nie rozgrywają się na przestrzeni jednego uniwersum) i skupiają się przede wszystkim na socjologicznych i psychologicznych aspektach stale postępującej technologii. Daruję sobie opisywanie poszczególnych odcinków (to nie recenzja), a skupię się raczej na jednym, konkretnym – może nie najlepszym ze wszystkich trzech (tu zdania i tak są podzielone, trudno wskazać wyraźnie najlepszy epizod), ale na takim, który najbardziej zmusił mnie do myślenia.

Rozważmy świat, w którym przeważająca większość ludzkości zamknięta jest w ciasnych enklawach, na które składa się mikroskopijne mieszkanko dla każdego obywatela i długie korytarze wypełnione pedałowymi agregatorami energii, które służą każdemu obywatelowi do zapracowania sobie na codzienny wikt i opierunek – każdy przebyty kilometr na plastikowym, podłączonym do akumulatora rowerku to określona ilość pieniędzy, które można spożytkować na dopakowanie swojego wirtualnego alter ego, które dla każdego mieszkańca enklawy jest substytutem normalnego życia. Awatarami steruje się z pozycji własnego mieszkania, którego ściany pokryte są gigantycznym ekranem, nad którym ich właściciele mają tylko ograniczoną kontrolę – wszechobecne reklamy wyciszyć bądź wyłączyć można tylko kosztem własnych pracowicie wypedałowanych pieniędzy. Wszystko podporządkowane jest popkulturze, z której pracowicie usunięto człon „kultura” tworząc papkę, przy której nasze swojskie telenowele, komedie i teleturnieje wydają się być fontannami erudycji i inteligencji.

I niby rozumiem analogię – prosty, mieszkający w niewielkim mieszkaniu na szarym blokowisku pracownik fizyczny idzie do pracy, z której wraca wieczorem i zasiada przed telewizorem, by obejrzeć kiczowaty show z celebrytami. Tyle, że ta analogia się sypie – przy bliższym wniknięciu świat przedstawiony widzimy sporo dziur i naciągnięć. Mieszkający w enklawach ludzie wydają się zbyt stłamszeni i potulni, główny bohater odcinka – brawurowo zagrany przez znanego m.in. z „The Fades” Daniela Kaluuyę Bing – wyrasta na ostatniego sprawiedliwego w zdegenerowanym kulturowo świecie. Przyznam, że dość trudno mi w to uwierzyć. Nawet w blokowiskach, dla których paralelą są serialowe „zbiorkomy” rodzi się czasem coś ciekawego. Nie wierzę, że w rzeczywistości z odcinka „15 Million Merits” nie znajdzie się jakiś kontrkulturowy Banksy.

Tak więc nie uważam tego konkretnego epizodu za jakoś idealnie trafną metaforę – wystarcza ona jednak do tego, by w miarę czytelnie wyartykułować pointę – Bing staje przed jurorami popularnego show typu „Nie Mam Talentu” i, przed wielomilionową, cyfrową publicznością wygłasza swój rozpaczliwy manifest i pragnienie realności w wypranym z uczuć i emocji świecie. Porywa tym tłumy - jednak, miast poprowadzić je ku rewolucji, przyjmuje ofertę własnego programu telewizyjnego i, koniec końców, staje się kolejnym trybikiem w wielkiej machinie show-businessu kontrolującego szarą masę stając się medialnym katalizatorem wzbierającej w podobnych jemu ludziach frustracji. Finał jest dość pesymistyczny – choć Bingowi udało się poprawić własny poziom życia, to zrozumiał, że zamienił jedno więzienie na inne, nieco tylko wygodniejsze i bardziej przestronne.

Cała fabuła przypomina mi nieco historię niejakiego L.U.C.a, który startował jako zbawca polskiej alternatywy, a dziś - dokładnie, jak bohater odcinka, wchłonięty i przeżuty przez mainstream - został wtłoczony w polski kanał szerokiego obiegu i zajął się produkcją martyrologicznych pieśni ku pokrzepieniu serc. Taki trochę bardziej pokręcony Rubik. Szkoda, bo jego pierwsze produkcje były klasą samą w sobie. Zresztą, pisałem już o tym półtorej roku temu.

O dwóch ostatnich odcinkach mógłbym napisać dwie kolejne notki, ale nie bardzo widzę sens. Oba to dwie kolejne wizje spod znaku „błędnie wykorzystywana technologia jako zagrożenie dla ludzi”. Nie powiem, by podobało mi się takie fetyszyzowanie postępu technologicznego. Zabrakło mi tu jednego (co najmniej) odcinka, w którym rozwój technologiczny byłby przedstawiony pozytywnie – dajmy na to, historia chłopaka, który za pośrednictwem wszystkich kanałów medialnych szuka poznanej w wakacje dziewczyny, której nazwisko niefortunnie uleciało mu z pamięci, niepełnosprawnej dziewczynki, która staje się YouTube’owym fenomenem i dzięki temu dostaje wymarzony, super-wypasiony wózek inwalidzki… Postęp to obustronne ostrze i szkoda, że twórcy Czarnego Zwierciadła o tym zapomnieli.

Mimo wszystko polecam ten serial. To kawał świetnie nakręconej, niegłupiej fantastyki zaangażowanej. Mam nadzieję, że na horyzoncie pojawi się więcej pozycji o zbliżonym poziomie, bo patrząc na to, czym przeważnie raczeni jesteśmy do tej pory, widzę, że serialowa hossa nie jest aż tak komfortową sytuacją, za jaką brałem ją jeszcze kilkanaście miesięcy temu, gdy na poważnie zacząłem interesować się serialowymi nowinkami.

niedziela, 18 grudnia 2011

Drogi Mikołaju...

fragment grafiki autorstwa Gonzala Ordóñeza Ariasa, całość tutaj.



Ja, Michał Ochnik, pseudonim Misiael, oświadczam, że byłem bardzo grzeczny w tym roku, ni deszcz, ni śnieg, ni nauka, praca czy imprezy, tydzień w tydzień prezentowałem na blogu nową notkę propagującą popkulturę i wynoszącą ją na piedestał ludzkiej wrażliwości. Ty, jako nadistota tak popkulturowa, że już bardziej się nie da (chyba, że jest się Batmanem) powinieneś szczególnie to docenić. Proszę Cię więc, Mikołaju, byś uważnie i dogłębnie przeczytał tę wiadomość stanowiącą kompilację najważniejszych życzeń moich i nie tylko moich. Mam nadzieję, że ze swoich obowiązków wywiążesz się znacznie lepiej, niż w zeszłym roku.

W kwestiach literackich – życzę sobie, drogi Mikołaju, byś wszelkimi możliwymi sposobami doprowadził Neila Gaimana do porządku i poziomu, który prezentował, zanim rzucił się w celebrycką Otchłań, bo chciałbym jeszcze przed śmiercią przeczytać coś na poziomie „Amerykańskich Bogów”. Jeśli się nie uda, powinieneś mu, Mikołaju, w ramach kary odebrać Amandę Palmer, bo nie godzi się, by tak wspaniała kobieta jak ona żyła u boku takiego lenia. Z kolei Orsonowi Scottowi Cardowi mógłbyś szepnąć dwa czy trzy słówka o tym, że gejów niekoniecznie trzeba palić na stosie czy nawet leczyć elektrowstrząsami, bo wciąż nie mieści mi się w głowie jak tak inteligentny człowiek może głosić tak absurdalne poglądy. Proszę też – już nie w swoim imieniu, a w imieniu fanów „Pieśni Lodu i Ognia” – byś zesłał Georgowi R. R. Martinowi dobre zdrowie i długie życie, ażeby był w stanie dokończyć swoją sagę. Mnie, co prawda, radośnie zwisa ona i powiewa, ale wiem, że są na sali miłośnicy jego twórczości. A, i byłbym zapomniał – niech coś ciężkiego spadnie na łeb Stpehenie Meyer i Paolowi Coelho. Nie, żeby od razu zabić – ale wybiórcza amnezja byłaby jak najbardziej wskazana. Wszystko to, oczywiście, dla dobra popkultury.

Jeśli chodzi o komiksy – proszę Cię, Mikołaju, o to, by Marvel w końcu przestał tak olewać swoich czytelników zamykając najciekawsze serie, a te najistotniejsze powierzając komuś pokroju Matta Fractiona, który jest tak złym scenarzystą, że aż brak mi słów. Co do naszego rodzimego poletka – szepnij do ucha Tomaszowi Kołodziejczakowi, że nie musi tak bać się wydawania komiksów Marvela, bo przy dobrym doborze oferty i zgraniu czasu wydawania z premierami okołomarvelowych filmów może wyjść na swoje, a przy okazji zapunktować u czytelników. Prosiłbym też o niższe ceny komiksów w naszym kraju i nieco bogatszą ofertę, ale wiem, że masz pewne ograniczenia i uleczenie polskiego rynku komiksowego nawet dla ciebie może być mocno problematyczne.

Filmowo – chciałbym, Mikołaju, żeby w nadciągającym roku pojawiło się wiele niespodzianek filmowych pokroju Scotta Pilgrima czy Sucker Punch. W ogóle, w anno domini 2011 nieźle się postarałeś. Tintin, Attack The Block, Super 8, Harry Potter i Insygnia Śmierci II, X-Men: First Class… Ale Bitwę Warszawską mogłeś sobie darować. No, nieważne. Przede wszystkim – dopilnuj, by filmowi Avengers prezentowali się co najmniej zadowalająco. I jeszcze specjalna prośba ode mnie – za żadną cenę nie wolno ci dopuścić do tego, by powstała ekranizacja „Gry Endera”, która jest – jak wie to każdy, kto przeczytał powieść – kompletnie nieprzekładalna na język filmu, zwłaszcza jeśli przekładaczem ma być gość, który wyreżyserował X-Men Origins: Wolverine. I nie, nie udobrucha mnie nawet Harison Ford w roli Graffa – to nie ma prawa wyjść. Jeśli nie uda Ci się nie dopuścić do powstania tej ekranizacji, to spraw chociaż, by była ona tak spektakularną klapą artystyczną i finansową, by przez najbliższe pięćdziesiąt lat nikomu nie przyszłoby nawet na myśl kręcić „Mówcę Umarłych”, powieść, o ile to możliwe, jeszcze mniej przekładalną na film.

Seriale – tak, tutaj, Mikołaju, czeka Cię naprawdę sporo pracy. Po pierwsze – The Fades musi mieć kolejny sezon, nieważne jak, ale masz to zrobić. Po drugie – nie pozwól Amerykanom położyć łap na Doctorze Who, bo jeśli możemy być czegoś pewni, to tego, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. Wprawdzie Torchwooda nie skrzywdzili (za mocno…), ale… po prostu nie. Po trzecie – renesans Fringe’a byłby mile widziany, bo to jedna z niewielu rzeczy made in USA, która jest całkiem niezłym telewizyjnym show, nawet jeśli ostatnio trochę obniża loty. Tym niemniej, póki co nie doczekaliśmy się lepszego klona X-Files, więc ulituj się nad Fringe. Po czwarte – Robert Sheehan musi wrócić do The Misfits. Nie, żeby bez niego serial był jakąś kichą, ale, cholera, odgrywana przez niego postać była moją (i pewnie nie tylko moją) ulubioną w tym serialu, a jej brak z odcinka na odcinek robi się coraz bardziej dokuczliwy. W końcu po piąte i ostatnie – niech How I Met Your Mother skończy się z klasą, a najlepiej, niech nie kończy się wcale.

Pomówmy teraz o muzyce – tu też będzie sporo rzeczy, ale postaram się ograniczyć do tych najważniejszych. Na początku coś łatwego. Niech nowy, solowy projekt Arjena A. Lucassena okaże się kolejną znakomitą płytą, której będzie się słuchać długo i z przyjemnością. Z cięższych rzeczy – reaktywacja Dresden Dolls pewnie nie wchodzi w grę (a może jednak?), więc prosiłbym o nową płytę Amandy Palmer, co najmniej równie dobrą jak poprzednia (nie ta z coverami Radiogłowych na ukulele, tylko ta wcześniejsza). No, i żeby na polskiej scenie muzycznej wydarzyło się w końcu coś ciekawego, bo ostatnia płyta Cool Kids Of Death na długo nie wystarczy. W kolejce mam jeszcze najnowszą produkcję Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach, więc jakoś ten 2012 przetrwam, ale naprawdę, bardzo, bardzo bym chciał zostać czymś przyjemnie zaskoczony.

Gry komputerowe… Dopiero tutaj będziesz miał, Mikołaju, górę roboty, jeżeli zechcesz mnie w tym względzie zadowolić. A więc po kolei, alfabetycznie. A, jak Assassin’s Creed 3 – życzę sobie, by ta gra nie była kolejnym, jeszcze bledszym odbiciem dwójki, a porządną, oryginalną produkcją, która w końcu, zamiast tylko zachwycać, urwie mi jajka. B jak Beyond Good & Evil 2 – żeby wyszła. C jak Call of Juraez – sequel totalnie wraca na Dziki Zachód. D jak Deus Ex – kolejna część nie wcześniej, niż za trzy lata, bo nie zdzierżę, jeśli ta seria zmieni się w telenowelę pokroju Call of Duty. E jak Etherolrds – niech ktoś odgrzebie w końcu tę markę i zrobi z nią coś sensownego, bo aż szkoda patrzeć, jak pogrąża się ona w mrokach niepamięci graczy. F jak Far Cry 3 – po nieudanej dwójce wypadałoby pozwolić twórcom grę, która przywróci Far Cryowi dobre imię. Trailery zapowiadają się obiecująco, ale przecież różnie z tym bywa… G jak Gothic – co się z nim, do cholery ciężkiej, dzieje? Mam szczerą nadzieję, że chłopaki z Pyranha Bytes odzyskają w końcu prawa do swojej pierwszej sagi i pozamiatają burdel wyprodukowany przez następców. H jak Half-Life – niech Valve nauczy się w końcu liczyć do trzech, bo oczekiwanie na ostatnią część trylogii o niemym fizyku-zbawcy świata to już niczym czekanie na Godota. I jak I am Alive – proszę, by Ubisoft przestało stroić fochy i zrobiło dla tej gry port na PC, bo rzecz zapowiada się naprawdę obiecująco. J jak Jagged Alliance – tu proszę o jak najszybszy powrót serii na salony (i maszyny grające). K jak Knights of the Old Republic – z nieustającą (choć pewnie i płonną) nadzieją na trzecią część. L jak Legacy of Kain – Skoro Square Enix odświeża stare ediosowskie marki, to nie od rzeczy byłoby odkurzyć tę zapomnianą, a przezacną serię, zwłaszcza w tym okresie wampirycznej prosperity. M jak Mass Effect – bym miał wreszcie czas i sposobność się z nim zapoznać. N jak No One Lives Forever – o tym, by ktoś przypomniał sobie o istnieniu takiej gry, odkupił prawa do niej i zrobił z tego kolejny spektakularny powrót zza grobu zapomnianej marki. O jak Operation Flashpoint – żeby był taki, jaki jest do tej pory, albo nawet i lepszy. P jak Portal – żeby Valve zrobiło coś jeszcze w tym względzie, choćby i jakiś mały samodzielny dodatek. Q jak Quake – Id, to już najwyższy czas na kolejną część sagi! R jak Rune – kolejna marka do odrestaurowania. S jak S.T.A.L.K.E.R – żeby pogłoski o śmierci serii okazały się tak bardzo przesadzone, jak to tylko możliwe. T jak Thief – żeby SEE zrobili dla tej marki to samo, co dla Deus Exa. U jak Unreal – życzę sobie i serii, by doczekała się w końcu przyzwoitego single’a. W jak Warcraft – żeby saga powróciła tam, gdzie jej miejsce, do środowiska RTSowego. Z jak… tu nic mi nie przychodzi do głowy. Może jakaś ciekawsza Zuma na komórkę?

Prosiłbym również o to, by w końcu któreś wydawnictwo ulitowało się nade mną i wydało moje wypociny, by w końcu udało mi się skończyć moją rock operę i scenariusz do serialu internetowego nad jakim obecnie pracuję. A, i chcę odzyskać swoje włosy - teraz już wiem, że ścięcie ich było błędem, bo w chwili obecnej wyglądam jak łysy kretyn. Wcześniej wyglądałem jak kretyn z włosami, więc regres jest widoczny. Podsumowując – jeśli obiecasz mi spełnić wszystkie życzenia z powyższej listy ja w zamian postaram się w dalszym ciągu regularnie prowadzić tego bloga i być grzecznym przez cały rok. Jeśli nie spełnisz, to obawiam się, że dalej będę taki, jak jestem dotąd. A tego żaden z nas pewnie by nie chciał. A zatem życzę Ci, Mikołaju, zdrowia, samozaparcia w dostarczaniu radości małym i dużym dzieciom. I, choć nie istniejesz, to jednak jesteś najfajniejszą nieistniejącą istotą w całym współczesnym panteonie (poza Batmanem). Trzymaj się ciepło, Mikołaju. Pozdrów renifery.

Z wyrazami sympatii,

Michał

PS: Nie zapomnij o tej rudej!

niedziela, 16 października 2011

Calm Adults Of Live

fragment grafiki autorstwa Bena Templesmitha, całość tutaj.

Po raz pierwszy usłyszałem ich bodaj w jednym z pierwszych odcinków show Kuby Wojewódzkiego i, szczerze powiedziawszy, nie zapamiętałem ani jednego słowa, które padło w toku prowadzonego przez gospodarza programu wywiadu (inna sprawa, że Wojewódzki był wtedy bardziej zajęty autopromocją, niż wyciągnięciem od członków zespołu czegokolwiek konstruktywnego). Jednak ich piosenka – o, tak, to akurat wdarło się szturmem w mój dziecięco-nastoletni umysł, zajęło strategiczne pozycje i okopało się na długi lata, chroniąc przyczółek przed ówczesną inwazją infantylnego hip-hopu i popu. Taa, na początku tysiąclecia gotów byłem wybiec na podwórko z plecakiem pełnym butelek z benzyną i kamieniami. Dopiero później poznałem, nazwijmy to, filozofię stojącą za agresywnym buntem Cool Kids Of Death i zrozumiałem, że to nie jest moja rebelia, ale wtedy było już za późno. Zakochałem się, tak po szczeniacku, byłem wannabe Generacji Nic. Fakt, nie do końca łapałem wtedy o co tam biegało, ale kogo to obchodzi? Mam w końcu coś swojego. Mam swój bunt, tak egzotycznie różny od niskochodnikowego smęcenia, które preferowali moi koledzy z gimnazjum. Pierwsza płyta kulek w olbrzymiej mierze zrobiła mi gust muzyczny, za co do końca życia będę im dziękował.

Później było liceum, 2006 rok i płyta, która też się tak nazywała. W międzyczasie spokorniałem, otrzaskałem się i zakrzepłem. Zrozumiałem, że bunt kulek to bunt na pokaz, udawany, obliczony na zysk, na MTV i takich szczeniaków jak ja. Było to bardzo cyniczne, a taki też byłem w swoich licealnych czasach. Choć teraz, gdy się nad tym zastanawiam, to byłem raczej żałosny, niż cyniczny. Ale cyniczny, w gruncie rzeczy, też. Tak jakby. W każdym razie – do drugiej płyty CKOD podchodziłem już na zimno, bez emocji. Znaczy, taki był plan, bo muzyka znów chwyciła mnie za jaja i nie puściła. Znowu zrobiłem się zbuntowany, ale nie tak na dziko, jak w gimnazjum. Wiedziałem już, że to nie mój bunt, ale ja sam nie miałem innego. Więc buntowałem się buntem pożyczonym, cynicznym, obliczonym na zamierzony efekt. A, przy tym, podparty piekielnie dobrą, dynamiczną muzyką, która wypalała znaki na mózgu.

Dwa lata później. Matura, pierwsza poważniejsza kontuzja serca i Afterparty – trzecia płyta CKOD, do której dojrzałem dopiero po jakimś czasie. Po bezkompromisowych, wywrzaskiwanych wezwaniach do z góry przegranej rebelii, wolniejsza, bardziej melodyjna kompilacja piosenek wykrzywiła mi twarz. Ale tylko na początku, bo kropla drąży skałę i powoli rozsmakowałem się w tym dojrzałym buncie, w buncie, który błyska już siwymi włosami, drżeniem zaciśniętej na mikrofonie ręki i ogólnym zniechęceniem, buncie niejako obowiązkowym, buncie wbrew sobie, bo gdy nie można przestać, trzeba jeszcze więcej. I, widzicie, odkryłem sekret – chłopaki z zespołu wierzą w ten bunt, nawet, jeśli nie chcą się do tego przyznać nawet sami przed sobą. Gdyby nie wierzyli, choćby odrobinę, w tej muzyce nie byłoby nic ciekawego, hasła byłyby fasadowe i tłuczone bez przekonania, bez rozpaczliwego wrzasku Ostrowskiego. ale jednak coś w tym musi być. Musi.

Dzisiaj. Choć nie biegam już z butelkami z benzyną i kamieniem, to mam dwadzieścia kilka lat, niczego nie dokonałem, żadnych na przyszłość planów, mój komputer jest zepsuty, a filmy o miłości są takie banalne. Generalnie kręcę się w kółko, wiem, że poezja nie jest dla mnie, ale to przecież skandal, bo studiuję polonistykę. Może to był strzał kulą w płot? Może dać sobie z tym spokój, może zacząć po prostu biec, by nagle zapomnieć wszystko? A może wystarczy odpalić najnowszą płytę Cool Kids Of Death, by opracować jakiś porządny plan ewakuacji? To ma być już ostatnia płyta kulek, to już jest koniec. Oby nie, bo prawdziwy bunt nigdy się nie kończy, może zmienia się tylko w frustrację, ale nie gaśnie nigdy, o nie. Najnowszy krążek to już zupełnie inna bajka – na pozór, rzecz jasna, bo bunt skrył się pod płaszczykiem elektroniki, gładkich słówek i spokojnego wokalu. Wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak Plan Ewakuacji pozornie jest wywieszeniem białej flagi, złożeniem broni i podpisaniem kapitulacji. Pozornie. Kulki grzecznie podają dłonie do skucia i dają się odprowadzić do awionetki, ale na ich ustach cały czas błąka się dziwny uśmieszek. Ci goście mają pod płaszczami bomby, nie dali się ugłaskać. Nie wierzę w to. A nawet jeśli - to i tak miałem zaszczyt być świadkiem niezwykłej historii, niezwykłej muzyki niezwykłego zespołu.

niedziela, 4 września 2011

Nie schodźmy na Ziemię

fragment grafiki autorstwa Rudolfa Herczoga, całość tutaj.

Zespół Star One to inicjatywa muzyczna Arjena A. Lucassena (tego od mojej ulubionej rock opery), która ma bardzo ciekawy sposób na wyróżnienie się z tłumu. Utwory tej holenderskiej formacji to metalowe ballady snujące fabuły oparte na kanwie najpopularniejszych filmów fantastycznonaukowych. Każda piosenka to odrębna opowieść wzorowana na jednym z klasyków kina s-f. Jeśli ktoś jest miłośnikiem gatunku - a do tego lubi metal progresywny - obcowanie z twórczością Star One będzie dlań czymś nie do opisania. Niech zatem podczas czytania tej notki przygrywa nam jeden z utworów będących kwintesencją tego, co w science fiction kocham najbardziej – piosenka zatytułowana „Intergalactic Space Crusaders” będąca hołdem dla legendarnego brytyjskiego serialu Blake’s 7. Szybki, dynamiczny utwór z niesamowitym powerem, odważnie nawiązujący do złotej ery kiczowatych seriali o dzielnych kosmicznych poszukiwaczach przygód. Spójrzmy choćby na sam tytuł, który łączy w sobie obietnicę epickości (intergalactic), rozmachu (space) i urzekającej infantylności (crusaders). Totalny nerdgasm.

Tradycyjna space opera nie żyje. Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem dobry film czy serial science fiction rozgrywający się poza Ziemią. Produkcje w stylu Firefly i Battlestar Gallactica wypadają z ramówek stacji telewizyjnych wypychane przez zacne, lecz przyziemne seriale pokroju Fringe, kino rozczarowuje niewypałami (Riddick, widzę cię!) albo sequelami, prequelami, midquelami czy coś-tam-jeszcze-quelami zakurzonych klasyków (Scott, daj swoim filmom zestarzeć się z godnością, ‘key?). Jest jeszcze Doctor Who, ostatni bastion który jakoś ratuje tę tragiczną średnią, ale… Doctor Who to Doctor Who.

Co się dzieje? Jakoś trudno mi jest uwierzyć, że nagle zniknęła cała rzesza fanów kosmicznych wojaży, międzygalaktycznych konferencji, epickich wojen (koniecznie z błyszczącymi światłami i głośnymi wybuchami w próżni kosmicznej!), zawadiackich pilotów, pięknych buntowniczek, dziwacznych kosmitów i całego tego mandżuru, który w odpowiednich proporcjach robi mi tak dobrze że aż ach, a czasem nawet ach, ach! Argument o budżecie kwituję śmiechem, bo to pusty anachronizm ukuty w czasach, gdy technologia cyfrowych efektów specjalnych była jeszcze w powijakach. Nie – myślę, że sęk tkwi w czymś innym. Społeczeństwo zmądrzało. Jak to jednak zazwyczaj bywa – zmądrzało w najgłupszy możliwy sposób.

Prawda stara jak świat głosi, że im więcej wiemy, tym trudniej nas zaskoczyć. Dziś wiemy, że kosmicznej pustce nic nie ma prawa grzmieć, błyskać i piszczeć, że kosmici – o ile istnieją – to, co najwyżej, jakieś naskalne pierwotniaki, że technologia laserowa, jakkolwiek efektowna, to bardziej niż w militarystyce przydaje się w medycynie. Space operę dotknęła (choć w daleko mniejszym stopniu) choroba cyberpunku – rzeczywistość dopędza fikcję, a za moment odpali nitro i zostawi nas daleko w tyle. Może nie zaczniemy pruć przez przestrzeń kosmiczną na podobieństwo Sokoła Milenium – jeszcze nie teraz. Ale każde odkrycie przybliża nas do tego, każdy krok w stronę podboju kosmosu nieubłaganie zamyka kolejne drzwi z marzeniami o kosmicznych wojażach. To boli.

Tęsknię za tą oldskulową science-fition, choć jest w tej tęsknocie więcej z nostalgicznego pragnienia powrotu do barwnej, zmitologizowanej przeszłości, niż chłodnego, podyktowanego racjonalizmem osądu. Ale kto powiedział, że fantastyka naukowa musi być racjonalna? Miło po raz kolejny obejrzeć, jak zgraja pluszaków daje popalić siłom złowrogiego Imperium, jak szaleniec w błękitnej budce policyjnej znów ratuje galaktykę przed inwazją złowrogich solniczek. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że współcześni twórcy science-fiction nazbyt skupiają się na pierwszym członie nazwy tego gatunku. Opowieść dość swobodnie traktująca ogół naszej wiedzy o świecie wcale nie musi być prostacka czy infantylna – od tego mamy psychiczny kołek, by na czas trwania seansu/rozgrywki/lektury móc odwiesić nań niewiarę i odpłynąć. To od twórców zależy, jak przedstawią nam historię, jakich chwytów użyją, by przekonać nas, że niemożliwe jest możliwe, a czasem nawet pożądane. Jeśli zrobią to w sposób poprawny, nie widzę problemu, by chodzące na tylnych nogach i mówiące po angielsku nosorożce starły się w kosmicznej bitwie z dzielnymi rebeliantami wspieranymi przez Międzygwiezdną Straż Ostatecznego Wyzwolenia Kosmosu.

niedziela, 22 maja 2011

Ta-dam!


fragment grafiki autorstwa Konrada Okońskiego, całość tutaj.

Lubię pisać o muzyce wykorzystywanej w ścieżkach dźwiękowych gier – to bardzo wdzięczny temat pokazujący, że nie wszystko, co najciekawsze w kulturze popularnej musi rozgrywać się na samych jej obrzeżach.

Środowisko kompozytorów „growej” muzyki wyewoluowało w dość specyficzny sposób, przez co trudno utożsamiać je ze środowiskiem kompozytorów muzyki filmowej (choć, oczywiście, oba w pewnym stopniu wzajemnie się przenikają). Na początku była Amiga. Od poprzednich przedpotopowych machin do grania odróżniała ją umiejętność wygenerowania dźwięków, które od biedy można było poustawiać w jakąś sensowną melodię. Wtedy to właśnie rozwinęła się tzw. demoscena, której pośrednio zawdzięczamy ostateczny kształt dzisiejszej oprawy audio gier komputerowych. Dema – te cudowne, a kompletnie dziś zapomniane dzieła sztuki cyfrowej – dały pretekst domorosłym kompozytorom na rozwinięcie skrzydeł. Tak właśnie „narodzili się” Jeremy Soul, Jesper Kyd czy choćby nasz rodak Adam Skorupa. Kolejnymi punktami zwrotnymi w historii soundtracków gier był wynalezienie PCta, płyt CD i, w końcu, formatu MP3.

Mogłoby się wydawać, że wraz z rozwojem przemysłu gier deweloperzy zrezygnują z usług półprofesjonalistów skłaniając się raczej ku bardziej doświadczonym i cieszącym się większą estymą kompozytorom muzyki filmowej. Istotnie, coraz częściej mamy do czynienia z takimi przypadkami, jednak świadomi gracze i koneserzy preferują raczej tych kompozytorów, którzy od zawsze związani byli z graczami. Dostrzegam tu pewne środowiskowe braterstwo (nie ma w tym nic dziwnego, wszak gry wykluły się i opierzyły w dość zwartym, undergroundowym gniazdku), choć oczywiście nie odmawiam kompozytorom „growej” muzyki niesamowitego talentu i wyczucia – sam preferuję raczej Kyda, niż Zimmera.

Chciałbym tu coś napisać o różnicach pomiędzy muzyką filmową, a tą pisaną na potrzeby gier – są to w końcu dwa zupełnie różne media operujące odrębnymi środkami przekazu – ale złapałem się na tym, ze takich różnic po prostu nie ma – a przynajmniej ja nie umiem ich wskazać. I tu i tam muzyka musi być dobrym tłem dla rozgrywających się na ekranie wydarzeń (wyobraźmy sobie sekwencję otwierającą grę Assassin’s Creed II bez przepięknego motywu muzycznego skomponowanego przez Jespera Kyda), i tu i tam potrzebne są kawałki zarówno spokojne, jak i dynamiczne. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by muzycy „filmowi” komponowali na potrzeby gier i odwrotnie. Mamy bowiem do czynienia z niezwykłym ewenementem – oto gracze, a zatem najczęściej ludzie młodzi, ładują na swoje iPady i odtwarzacze mp3 muzykę nierzadko bardzo ambitną, nawiązującą do klasyki i rozmaitych, nieobecnych w mainstreamie nurtów (choćby muzyka renesansowa czy barokowa). Kompozytorzy też są w bardzo komfortowej sytuacji, ponieważ mogą w swojej pracy pozwolić sobie na nieco większą swobodę, niż np. graficy czy scenarzyści. I, jak widać – a raczej słychać – skwapliwie z tej swobody korzystają. Z pożytkiem dla nas wszystkich.

niedziela, 1 maja 2011

Im gorzej, tym lepiej


fragment grafiki autorstwa Aliny Urusov, całość tutaj.

The Dresden Dolls, bostoński duet muzyczny grający specyficzną tylko dla siebie muzykę (określaną mianem „punkowego kabaretu”) aranżuje swoje kompozycje za pomocą jedynie dwóch instrumentów muzycznych – fortepianu i perkusji. Owszem, w ich piosenkach słychać czasem bas czy skrzypce, jednak występują one sporadycznie i raczej na zasadzie przyprawy, niż dania głównego. Paradoksalnie, to ograniczenie (warto zauważyć, że nienarzucone odgórnie, a wynikające ze specyfiki zespołu) stanowił o oryginalności, niestety nieistniejącego już, zespołu. Wszystkie trzy albumy wydane przez TDD są wypełnione po brzegi oryginalnymi piosenkami i podczas słuchania uczucie wtórności nie towarzyszyło mi ani razu.

Zoe Keating, kanadyjska wiolonczelistka znana ze współpracy z wieloma artystami (m.in. ze średnim w sumie, ale darzonym przeze mnie dużą sympatią zespołem The Rasputina) w swoich autorskich kompozycjach stosuje ciekawą technikę nakładania na siebie wykonywanych przez siebie na wiolonczeli ścieżek muzycznych w celu uzyskania zwartej kompozycji, dzięki czemu utwory z jej albumów brzmią, jakby wykonywała je nie jedna osoba, a szesnaście (stąd tytuł, jednej z jej płyt „One cello x 16”). Na stronie internetowej artystki można posłuchać kilku jej kompozycji, szczególnie polecam ośmiominutowe Exurgency – kiedy wyobrażam sobie ogrom pracy, jaki Keating musiała włożyć w jego stworzenie ogarnia mnie autentyczny podziw. Pozostałe utwory też budzą szacunek, zwłaszcza szerokim spektrum brzmień, jakie można wycisnąć z wiolonczeli. Czasem artystka za jej pomocą niemal symuluje dźwięki innych instrumentów (założę się, że taki zabieg określony jest jakimś specjalistycznym terminem, którego nie znam), przekonując nas, że słyszymy skrzypce, bębny, flet(!), choć oczywiście głębsze wsłuchanie się w utwór demaskuje te machlojki. Nie przestają nas one jednak zachwycać.

Zasada jest prosta: Czasem przed artystą - albo rzemieślnikiem - stają jakieś ograniczenia wynikające bądź to z czynników od niego niezależnych (ograniczone fundusze na projekt, brak czasu, brak środków) bądź to narzuconych przez samego siebie (przyjęta konwencja). Takie przypadki są niekiedy czymś bardzo ciekawym, bo ograniczenia mogą być dla niektórych świetnym stymulantem kreatywności. Tam, gdzie czegoś się nie da – zrobić inaczej. Gdzie coś nie gra – połączyć z czymś innym. Podejrzewam, że zarówno kompozycje The Dresden Dolls jak i Zoe Keating nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie przyjęte przez twórców ograniczenia.

Nie jest to zresztą tylko i wyłącznie domena muzyki. Być może niektórym z was obił się o uszy tytuł „Ink”. „Ink”, znakomity (opinia mocno subiektywna) film urban fantasy, zrobiony za nędzne 250 tyś. dolarów poraża rozmachem i klimatem wykreowanego świata przedstawionego. Choć nie jest bez wad, cenię go sobie wyżej, niż większość hollywoodzkich pulpecików z przereklamowanym „Avatarem” na czele. W tym przypadku ograniczenia były niezależne od twórców (zwłaszcza sterującego całym projektem Jamina Winansa), niszowość produkcji wymuszała niski budżet. Tym niemniej, film przepełniony jest ciekawymi zabiegami, z których odważne zastosowanie filtrów graficznych wcale nie jest najbardziej interesujące.

A zatem producenci powinni zatrzeć ręce – obciąć filmowcom budżety i sprawdzić jak poradzą sobie przy ograniczonych środkach. Okazałoby się, kto jest artystą, kto wprawnym rzemieślnikiem, a kto wspierającym się na tanich chwytach naciągaczem. Coś takiego oczywiście nie nastąpi, bezprecedensowy sukces „Avatara” dobitnie pokazał, jakiej rozrywki łaknie publiczność, ale dla widzów odrobinę bardziej szanujących swoje szare komórki byłaby to sytuacja po prostu zbawienna.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Mur na drodze ludzkiego równania

fragment grafiki autorstwa Chrisa Hoffmana, całość tutaj.

Temat niniejszych rozważań jest bezsprzecznie najbardziej kontrowersyjny w historii tego bloga, bardziej nawet, niż słynna notka o dmuchaniu małolat z zamierzchłych czasów, gdy jeszcze „Mistycyzm Popkulturowy” nosił inną nazwę i zajmował się innymi rzeczami. Zdaję sobie sprawę, że „The Wall” jest pozycją kultową dla całego pokolenia, a na ten blog zaglądają osoby, dla których rockowa opera Pink Floydów jest świętością, niczym – nie przymierzając – dla mnie „Gra Endera”. Ja to wszystko doskonale rozumiem, sam też do tego arcydzieła czuję jedynie najczystszy szacunek. Dlatego proszę o łaskawe potraktowanie i nieprzysyłanie mi tykających paczek.

Generalnie na MP staram się raczej pisać o zjawiskach, niż konkretnych utworach. No, chyba, że konkretny utwór sam w sobie jest zjawiskiem , jak to było w przypadku Scotta Pilgrima czy Civil War. Dziś chciałbym zestawić ze sobą dwie opery rockowe, które dużo dzieli, ale łączy chyba jeszcze więcej. Obie są arcydziełami muzyki rockowej, obie opowiadają o człowieku i jego walce z własnym jestestwem. Jedną z nich jest, oczywiście, „The Wall” Pink Floydów, drugą natomiast – „Human Equation” Arjena Lucassena. O tym pierwszym będzie nieco mniej, bo nie znać „The Wall” to trochę jak nie znać elementarza albo tabliczki mnożenia, natomiast „Human Eqation” jest prawdopodobnie najbardziej niedocenionym albumem w historii muzyki.

Wszyscy znamy (jeśli nie znamy, to się nie przyznajemy) historię rockmana Pinka, który snując opowieść o swoim życiu buduje niejako koncepcję muru oddzielającego nas od innych ludzi, a tworzonego przez z wolna narastające szaleństwo, ludzką obojętność… Symbol muru i cegieł z jakich jest on zbudowany przewija się przez cały album i stanowi jego osnowę dając możliwość rozmaitych interpretacji. Wszystko to podlane autentycznie doskonałą w każdym calu muzyką i przejmującym wokalem Watersa sprawiło, że „The Wall” na długie lata stało się najlepszą operą rockową. Nikomu nie udało się choćby zbliżyć do poziomu kultowego Pink Floyd. Do czasu.

Do czasu aż Arjen Lucassen podejmie w ramach projektu Ayreon tematykę ludzkiej empatii, egzystencji i uczuciowości. Oto bezimienny bohater ulega wypadkowi samochodowemu, który podejrzanie wygląda na próbę samobójczą. Uchodząc z życiem, pogrąża się w śpiączce, podczas której zmuszony jest stanąć do walki z własnymi lękami, wspomnieniami i uczuciami – które, dodajmy, otrzymały własne osobowości. Strach, Rozsądek, Miłość, Namiętność, Duma, Udręka i Gniew przekrzykują się wzajemnie w umyśle cierpiącego na amnezję bohatera, który powoli przypomina sobie swoje życie, sytuację w jakiej się znalazł i powody dla których zdecydował się na desperacki krok. W walce o przetrwanie pomagają mu czuwający przy szpitalnym łóżku Żona i Najlepszy Przyjaciel. Przez dwadzieścia dni śpiączki bohater przypomina sobie całe swoje życie – przemoc fizyczną i psychiczną, jakiej doświadczył w szkole i od stale wyzywającego go od nieudaczników i ofiar losu Ojca, pierwsze spotkanie z Żoną… Życie głównego bohatera obfituje w wiele złych i dobrych chwil, mnie osobiście najbardziej ujęło wspomnienie, w którym klęka on przed ukochaną, by się jej oświadczyć, ta zaś, nie orientując się o co chodzi, także klęka myśląc, że bohaterowi upadły klucze. Takich rzeczy jest więcej, dzięki czemu autentycznie przejmujemy się losem postaci i z zapartym tchem czekamy na rozwój wydarzeń. Bohater jest nam bardzo bliski, w przeciwieństwie do wyobcowanego i antypatycznego w sumie Pinka z „The Wall”.

„Human Equation” jest dziełem nieporównywalnie bardziej rozbudowanym, niż „The Wall” zarówno pod względem formy jak i treści. Lucassen rozpisał – jak to ładnie określił jeden z redaktorów Esensji – libretto na jedenaście postaci, a w każdą wciela się inny wykonawca, co przydaje produkcji unikalnego charakteru. Bohaterowie rozmawiają ze sobą, kłócą się i dyskutują, co jakiś czas wypływa nowy fakt z życia pogrążonego w śpiączce bohatera. Historia obfituje w przejmujące momenty – rozpaczliwa odpowiedź głównego bohatera na pytanie Udręki „Myślisz, że umrzesz?” (Day Four: Mystery), namowy Miłości i Namiętności, by poprosił on do tańca dziewczynę, która później stanie się jego Żoną (Day Eleven: Love) czy cyniczna tyrada Ojca (Day Sixteen: Loser) pozostają w pamięci słuchacza na długo. Muzycznie też jest niesamowicie – partie typowo rockowe przeplatają się z niemal klasycznymi brzmieniami instrumentów smyczkowych. Elementy folku oraz delikatne elektroniczne wstawki sprawiają, że „Human Equation” słucha się w skupieniu i napięciu.

Jest coś jeszcze, co sprawia, że osobiście wyżej cenię „Human Equation” od „The Wall”. Tym czymś jest opowieść. Jako osoba nastawiona przede wszystkim na parafabularność tego typu produkcji. U Lucassena opowieść jest bardziej zwarta, przemyślana, nawet jeśli lekko traci na tym wymowa całości. Ma też „Human Equation” coś, czego „The Wall” bardzo brakuje. Tym czymś jest zakończenie. Jak pamiętamy, arcydzieło Watersa jest zapętlone – końcówka ostatniej piosenki łączy się z początkiem pierwszej. „Ludzkie równanie” posiada natomiast prawdziwy epilog. I to jaki! Nie zdradzę fabularnego twistu, na jakim stykamy się pod koniec tej rockowej opery, ale trzeba napisać, że coś takiego – nie uniknę tu kolokwializmu – zwala z nóg.

Tak, osobiście uważam „Human Equation” na rzecz lepszą, niż „The Wall”. Niewiele, minimalnie, ale jednak doskonalszą, bardziej dopracowaną, stworzoną w większym rozmachem, niesamowitą werwą i polotem. I kompletnie niedocenioną przez nikogo poza garstką koneserów. Owszem, jeśli patrzeć przez pryzmat odkrywczości, to prekursorski „The Wall” nie daje „Ludzkiemu równaniu” najmniejszych szans, poza tym jednak dzieło Lucassena jest godnym następcą wizji Watersa.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Nie ma czegoś takiego, jak muzyka steampunkowa...


fragment grafiki autorstwa Katarzyny Witerscheim, całość tutaj.

…kategorycznie zawyrokował fan parowego science-fiction, Doktor Agon, gdy próbowałem mu podsunąć jedną z piosenek Emilie Autumn, którą to jaram się w przerwach pomiędzy Ayreonem, a The Dresden Dolls (niezły rozrzut, swoją drogą). I to mi dało do myślenia, bo cała afera tylko pozornie zamyka się w okowach semantyki.

Na dźwięk słowa „subkultura” nasz umysł zwykł przywoływać grupę siedzących na ławce dresiarzy, zamkniętych w piwnicy metali lub wesoło ujaranych rastafarian. Ot, dojrzałe subkultury solidnie ugruntowane na przestrzeni memetycznej. Warto jednak pamiętać, że subkultura jest czymś, co kształtuje się przez długie lata, czasem dekady i nie zawsze zastyga w takich formach, jak te wymienione przeze mnie zdanie wcześniej. Inne są też genezy – czasem subkultura narasta wokół jakiegoś zjawiska (słynna Generacja JP2), światopoglądu (skini, anarchiści), muzyki (wyżej przytoczeni rastafarianie, choć tu sprawa jest o wiele bardziej wieloznaczna), stylu życia (emo, hipsterzy, nerdzi). Wiem, upraszczam straszliwie, ale jest to konieczne, by uchwycić sens notki. Zarówno fani science-fiction, fantasy, horroru jak i rozmaitych odgałęzień tych gatunków mają swoje subkultury. Więcej nawet – starcia fanów Star Treka z fanami Star Wars czasem są nie mniej brutalne, niż ustawki punków i skinów. Wróćmy jednak może do muzyki steampunkowej.

Na pierwszy rzut oka taka klasyfikacja faktycznie nie ma sensu. Jeśli muzyka może być steamupnkowa, to powieść może być jazzowa, komiks operowy i tak dalej. Jest to zwyczajną bzdurą będącą rezultatem błędnego punktu widzenia i próby klasyfikacji jednego medium do kategorii innego. Sprawa nie jest jednak tak oczywista, bowiem słowa zmieniają swoje znaczenie, otrzymują szerszy kontekst. Steampunk jeszcze do niedawna mógł być tylko ciekawym nurtem w fantastyce naukowej, dziś jednak jest w pośredniej fazie przeobrażania się w subkulturę. Całe to parcie na kotły, śrubki, zegarki z dewizką, meloniki i zakurzone gogle zaczyna wylewać się poza popkulturowe opowieści i przesiąkać do naszej rzeczywistości w postaci modnych gadżetów i dużej ilości najróżniejszego kontentu. Coś podobnego stało się przed laty z cyberpunkiem, który dziś, w dobie digitalizacji wielu aspektów naszego życia, stał się czymś mocno anachronicznym. Steampunkowi to nie grozi, ten gatunek bowiem nie ma i nigdy nie miał aspiracji do wizjonerstwa, podejrzewam jednak, że – jak w przypadku cyberpunku – po czasowej inwazji fantastyki parowej na mainstream, moda przeminie i zamknie się w ograniczonym kręgu (neo)wiktoriańskich fetyszystów. Na razie zaś subkultura rozkwita, powstaje mnóstwo stron zrzeszających miłośników steampunku, organizowane są konwenty, do nabycia jest multum gadżetów stylistycznie związanych z tym nurtem… Dzieje się coś ciekawego.

Dlatego, drogi Dr.Agonie, muzyka steampunkowa nie tylko może istnieć, ale też dziwnym by było, gdyby nie istniała. Oczywiście nie tyle w sensie „muzyka należąca do gatunku steampunkowego” co raczej „muzyka należąca do steampunkowej subkultury”. A skoro sama artystka otwarcie przyznaje się do związków z tą niszą, to nie widzę powodów do kręcenia nosem. Nie widzę też niczego złego w nazwaniu niektórych podgatunków muzyki folk muzyką fantasy, pewnych zespołów, czy wręcz odłamów, techno i rocka muzyką science-fiction i tak dalej. Niech nam rosną i rozwijają się subkultury, oby jak najwięcej i jak najbardziej różnorodne.

niedziela, 30 stycznia 2011

Medium


fragment grafiki autorstwa Aliny Urusov, całość tutaj.
Na samym wstępie zaznaczam, że na potrzeby tej notki definicję słowa „medium” ograniczam tylko do roli, jaką nośnik odgrywa w pośredniczeniu pomiędzy treścią, a odbiorcą. Inne funkcje mediów (informacyjna, opiniotwórcza) z punktu widzenia dzisiejszej notki nas nie interesują, zaznaczam jedynie, że nie próbuję reinterpretować definicji słowa „medium”. Skoro zatem wyjaśniliśmy sobie tę kwestię, możemy przejść do rzeczy.

Ludzie mają ciekawą właściwość wartościowania różnych kanałów medialnych z punktu widzenia ich „prestiżu”. Właściwie kogo byśmy nie zapytali, na samym szczycie postawi media, które do popkultury nie należą ze względu na ich elitarność (opera, teatr), później wspomni o tych, które zostały wymyślone, na długo przed tym, jak je pochłonęła – i zaadaptowała do własnych potrzeb – popkultura (książka, film), na szarym końcu zaś umieści te nośniki opowieści, które powstały najpóźniej, już w dobie kultury masowej (komiks, gry komputerowe). To bardzo interesujące, jak wartościujemy opowieści nie ze względu na ich rzeczywistą jakość, a sposób, w jaki zostaje nam przekazane. Oczywiście takie podejście opiera się w głównej mierze na stereotypach – komiksy są dla dzieci, gry komputerowe to krwawe strzelanki dla psychopatów, do opery chodzą tylko snoby. W związku z powyższym, swoje robi też pewien prestiż związany choćby z regularnym uczęszczaniem do teatru, podczas gdy na przykład czytanie komiksów przez osobę powyżej czternastego roku życia wydaje się już nieco wstydliwe. A przecież oba te media – jak również wszystkie pozostałe – są wobec siebie zupełnie równorzędne. „Piramida nośników opowieści” nie powinna więc wyglądać tak, że na szczycie umieszczamy operę, a na najniższej warstwie stripowe komiksy z ostatnich stron gazet codziennych. Gra komputerowa, sztuka teatralna, powieść (literacka bądź graficzna), film są na jednym poziomie. Każde z tych mediów oczywiście różni się od siebie w sposób znaczący – w powieści łatwiej, niż w filmie ukazać choćby introspekcję, z kolei w grach komputerowych stopień identyfikacji z głównym bohaterem przerasta pozostałe media. Komiks operuje układem plansz, narracją graficzną i wykorzystywaniem perspektywy. Filmy mają do dyspozycji całą gamę zagrań – od sposobu, w jaki reżyser korzysta z ujęć, po muzykę.

Dochodzimy więc do punktu, w którym klaruje nam się pewien wniosek – niektóre opowieści ze względu na swoją specyfikę mogą być prezentowane jedynie poprzez pewne konkretne medium. Osobiście nie wyobrażam sobie np. andreasowskiego „Rorka” jako coś innego, niż komiks. Wynika to z pewnych elementów graficznych, których zastosowanie w, dajmy na to, filmie byłoby mocno problematyczne, jeśli nie niemożliwe. Dobrym przykładem są ekranizacje książek, w których właściwie zawsze produkt wyjściowy zostaje zmieniony na potrzeby wymogów kina. Wyobraźmy sobie na przykład „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego przeniesioną na ekran bez żadnych zmian, cięć i modyfikacji. Większość widzów usnęłaby z nudów już w połowie seansu. Podobnie rzecz ma się z ze wszelkimi adaptacjami, które prywatnie uważam za wciskanie okrągłych kołków w kwadratowe otwory. Zgadza się, czasem wychodzi to utworowi na zdrowie, jednak nigdy nie obywa się bez zmian. Można potraktować pierwotny produkt jako punkt wyjścia dla wszelkiej maści remiksów – i warto pamiętać, że każda, absolutnie każda adaptacja jest takim remiksem, niezależnie od twego, co twierdzi jej twórca.

Dlatego warto czasem wyjść do teatru (nawet, jeśli nie gustujemy w tego typu rozrywkach), zagrać w polecaną przez znajomych grę komputerową, przeczytać jakiś komiks – za każdym razem przeżycia będą nieco odmienne, ponieważ każdy kanał medialny generuje opowieść w sposób odmienny. A zamykanie się na nowe bodźce jest… cóż, po prostu głupie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...