![]() |
fragment grafiki autorstwa Grzegorza Kmina, całość tutaj. |
Nie umiem patrzeć na Pana Lodowego Ogrodu w inny sposób, niż poprzez pryzmat poglądów autora. A to akurat ciekawe, bo prawo krzywej wypadkowej nie miało racji bytu – do prozy Grzędowicza podchodziłem po raz pierwszy, nieskalany wiedzą o poglądach i przekonaniach pisarza. Cóż z tego jednak, skoro już w połowie pierwszego tomu miałem w głowie bardzo precyzyjny profil światopoglądowy autora Pana Lodowego Ogrodu? Oczywiście – mogłem się tego spodziewać. Polska literatura fantastyczna składa się w przeważającej mierze z pisarzy o dość określonych poglądach, które – delikatnie mówiąc – pokrywają się z moimi w bardzo niewielkim stopniu (jeśli w ogóle). Rzadko kiedy jednak powieść fantastyczna aż tak bardzo przesiąknięta jest brzydzącym mnie etosem, że muszę zrezygnować z lektury.
Zacznijmy od głównego bohatera, który bezsprzecznie jest największym bucem i hipokrytą, jaki kiedykolwiek zagościł na kartach polskiej literatury fantastycznej – a trzeba pamiętać, że konkurencję miał bardzo silną. Vukko Drakkainen jest outsiderem gardzącym współczesną (bohaterowi – można jednak domniemywać, że za bardzo nie różni się od naszej) kulturą ludzką, w której indywidualizm i samostanowienie blokuje gąszcz praw i kodów zabraniających to tego, to tamtego. Z licznych monologów wewnętrznych, w których bohater prezentuje czytelnikowi swój światopogląd możemy wywnioskować, że Vukko jest korwinistą, co się zowie. Ponadto, zdaje się nie zauważyć pewnego paradoksu – z jednej strony bohater krytykuje współczesną mu cywilizację ludzką, z drugiej – tęskni do luksusów, jakie mu zapewniała. Ponadto w świecie, który przemierza w poszukiwaniu zaginionych naukowców (to tak w skrócie o fabule) przy życiu utrzymują go właśnie zdobycze cywilizacji, którą gardzi – laserowo ostrzony miecz, wczepiona w mózg ameba wyostrzająca zmysły i intelekt i tak dalej. Nie bardzo pojmowałem, co chciał osiągnąć Grzędowicz, tworząc bohatera jako dorosłego mężczyznę o tak infantylnych, niedojrzałych poglądach – kupić aprobatę młodocianych czytelników? Szybki gugiel, z którego wynika, iż autor projektuje własny światopogląd na głównego bohatera, na chwilę mnie zatkało. Choć w sumie, oczywiście, nie powinno.
Kobiece bohaterki – to jest temat na oddzielny akapit. Każda przedstawicielka płci pięknej w dwóch pierwszych tomach Pana Lodowego Ogrodu (nie wiem jak jest dalej, ale mocno powątpiewam w jakiś progres) albo rozkłada nogi przed którymś z dwóch głównych bohaterów (bo są dwaj, choć w sumie mógłby być jeden, ponieważ oba wątki sprowadzają się do tego samego, ale o tym za chwilę) albo to wredna zdradziecka zołza, wypisz-wymaluj – wstrętna feminazistka. Kobiety zresztą traktuje się w książce instrumentalnie, a jeśli już jakaś pcha się do odegrania istotniejszej roli to natychmiast jest sprowadzana do pionu przez męskich bohaterów. Szczytem jest scena z końcówki drugiego tomu, gdy – nie popadając w zbyt wielkie spoilery – Vukko dobiera sobie wśród autochtonów drużynę, która uda się z nim na Bardzo Ważną Misję. Pośród kandydatów jest też kobieta, która mimo spełnienia wymagań postawionych przez naszego herosa koniec końców i tak zostaje w domu – bo jej obecność mogłaby rozpraszać wszystkich samców w grupie.
Jako się rzekło, wątki są dwa. Ten pierwszy obraca się wokół poszukiwań tajemniczo znikniętych ziemskich ksenologów na obcej planecie. Drugi opowiada o cesarskim synu, który musi uciekać z własnego zamku po tym, jak jego kraj ogarnia rebelia wzniecona przez kapłanki Superfeminazistki zwanej Podziemną Matką. Nie wiem, nie wykluczam, że jestem jakiś przewrażliwiony, ale cały ten zbrodniczy kult wydaje mi się karykaturą komunizmu przemieszanego z nowoczesnym liberalizmem obyczajowym i społecznym - groteskowo przedstawieni hermafrodytyczni kapłani narzucają skojarzenia z przedstawicielami środowisk LGBTQ. Etos pradawnego kultu można opisać słowami „równość w jednakowości” co też jest jakimś tam tropem. Nie wiem, może jestem nienormalny, może nadinterpretuję, ale całe te bazowe założenia „mądra, konserwatywna patriarchalna kultura vs. kłamliwa, zbrodnicza zła feministyczna postępowość” strasznie mi wieją Operacją Chusta pióra Terlikowskiego (serdecznie polecam, gwoli zdrożnej rozrywki i zdrowej śmiechawki).
Żeby nie było – do powieści Grzędowicza mam równie wiele uwag czysto merytorycznych, które rażą niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych. Przede wszystkim brak fabuły – Pan Lodowego Ogrodu to cykl kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek rozbudowanej intrygi. Owszem, wątki są dwa, ale kompletnie autonomiczne (jak podejrzewam, do czasu) i oba sprowadzają się do tego, że nasz bohater idzie, zabija, rozmawia, śpi, idzie, chędoży, zabija, idzie, popisuje się własnymi przemyśleniami, idzie, zabija etc. Owszem, są jakieś tam założenia początkowe i w miarę precyzyjnie wyznaczone questy główne, ale jeśli chodzi o zawartość, to mamy tu do czynienia z czystym kuriozum. Bohaterowie po prostu ścigają horyzont w nadziei, że jakoś to będzie. Niczego nie planują, swoimi działaniami nie starają się ogarnąć sytuacji, reagują tylko na to, co na nich spadnie. Przez to fabuła grzęźnie w natłoku bezsensownych walk z jakimiś zbójami przydrożnymi czy wojskowymi dezerterami. Bohaterom co chwilę coś się przydarza, ale większość z tych zdarzeń jest zawieszona w fabularnej próżni – z niczego nie wynikają i donikąd nie wiodą. Istotnych fabularnie wątków drugoplanowych brak. Bohaterowie drugoplanowi odgrywają role statystów i nie zapadają w pamięć. Główny zły w wątku Vukko – Pier van Dyken – wyskakuje pod koniec pierwszego tomu jak diabełek z pudełka. W dodatku wyraża się, niczym stary komuch, co dość ładnie pasuje do mojej przedstawionej wyżej teorii.
Oczywiście, nie jest tak, że uważam ten cykl za kompletną porażkę. Udała się, na przykład, kreacja świata przedstawionego. Midgard - planeta, na której rozgrywa się akcja Pana Lodowego Ogrodu - stanowi naprawdę oryginalne uniwersum, co w fantasy jest przecież bardzo ważne. Gdyby przerobić tę powieść na wysokobudżetowy film albo grę komputerową na pewno bym się zainteresował takim produktem pod względem estetycznym, bo opisy świata przedstawionego otwierają bardzo szerokie pole do popisów wizjonerskich. Także specyficzna pseudofilmowa narracja, na którą narzekałem w swojej recenzji pierwszego tomu, koniec końców okazała się uprawnionym zabiegiem stylistycznym. Nie ratuje to jednak miernoty cyklu, a jedynie poddaje jakieś jaśniejsze punkty.
Pan Lodowego Ogrodu to cykl fantasy napisany przez człowieka, który nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszej rzeczywistości, przez co odpływa w chłopięcą fantazję, w której jest się bohaterem z fajnymi supermocami, baby siedzą tam, gdzie ich miejsce (czyli przy garach w domu, ewentualnie na sianie, jęcząc z rozkoszy pod którymś z głównych bohaterów), zaś Etos Prawdziwego Mężczyzny promienieje, niczym supernowa. Realizowana w ramach takiej fantazji fabuła musi się oczywiście sprowadzać do hollywoodzkiego schematów filmów akcji klasy B, w której bohater najpierw dostaje po dupie, zaś potem, zmobilizowany i uzbrojony w wiedzę wynikającą z doświadczenia, powraca i tryumfuje. W takich fantazjach nie ma nic złego – bynajmniej. Od współczesnej literatury fantastycznej zwykłem jednak wymagać znacznie więcej i dlatego dziwi mnie niepomiernie fakt, iż Pan Lodowego Ogrodu jest tak ceniony w rodzimym fandomie. Nawet Beatrycze Nowicka wypowiedziała się o tej szmirze w sumie pozytywnie, choć wedle moich oczekiwań powinna była ją zmieszać z błotem w charakterystyczny dla siebie sposób. Może faktycznie to ja mam jakiś podejście z kosmosu…?