fragment grafiki autorstwa Chelsea Osgood, całość tutaj. |
TRIGGER WARNING: Notka zawiera mnóstwo flame baitowego kontentu, głównie z racji tego, iż w trakcie jej pisania nie posiłkowałem się żadnymi miarodajnymi danymi, a jedynie własnymi luźnymi obserwacjami. Jest też sporo ogólników i generalnie poniższa notka nie musi odzwierciedlać prawdziwego stanu rzeczy - odzwierciedla jedynie percepcję autora.
Michał Radomił Wiśniewski nie ustaje w swoich wysiłkach wiodących do zostania najbardziej znienawidzoną jednostką w polskim fandomie fantastyki. Po niesławnym artykule o politycznym odczytywaniu polskiej fantasy z Pratchettem w tle bloger (a od niedawna i pisarz) publikuje notkę, w której otwarcie krytykuje atrofię intelektualną współczesnego fandomu - sytuację, w której środowiska geekowskie zarzuciły analityczny wgląd w ukochane dzieła na rzecz prostego, bezrefleksyjnego zachwytu nad festiwalem wybuchów, chwytliwych one-linerów, zafiksowania na punkcie memów i tak dalej. Tym, co powstrzymuje mnie przez uznaniem tezy MRW za narzekanie popkulturowego zgreda na tę współczesną geekową młodzież jest fakt, że moje obserwacje są na ogół zgodne z tym, co pisze Wiśniewski. My - my, geeki - naprawdę głupiejemy.
Ja nazywam ten proces whedonizacją popkultury - od nazwiska słynnego reżysera, scenarzysty i producenta popularnych filmów i seriali Jossa Whedona. Whedon - co przyznaję bez najmniejszych oporów - jest niesamowicie inteligentnym i bystrym twórcą, ponieważ wie, czego współczesny geek oczekuje od popkultury i mu to dostarcza, dzięki czemu taki Avengers, choć jest koszmarnym filmem, który wciąż bezskutecznie staram się wyprzeć z pamięci, stał się jednym z najbardziej dochodowych blockbusterów w historii kina. O tym, czemu Avengers to film nędzny, pisałem już w swojej nie-recenzji - to ekstremalnie głupi, pozbawiony oryginalności obraz pełen dłużyzn, obrażania inteligencji widza oraz ogłupiania i spłaszczania występujących w nim bohaterów. Ale to nieważne - współczesny geek nie wymaga od filmów, żeby były mądre, interesujące, oryginalne czy twórcze. Nie wymaga, żeby mówiły mu coś ciekawego o świecie, przepuszczały naszą rzeczywistość przez popkulturową soczewkę, zadawały pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. On wymaga gagów na tyle krótkich, by można z nich było wykroić gifset na tumblra, efektownych, hasłowych tekstów, reprodukowanych później w postaci podpisów do śmiesznych obrazków w Internecie, wartkiej akcji i… tyle wystarczy, żeby stworzyć kinowy hit, który odniesie sukces.
Piszę tu o filmach, ale równie dobrze można rozciągnąć tę tezę na całą popkulturę. Kiedy grałem w Deus Ex: Human Revolution, najbardziej bawiłem się obserwując fabularne paralele do ówczesnej sytuacji politycznej w prawdziwym świecie - gra, będąc komercyjnym produktem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, potrafiła mimo wszystko przemycić w tle fabularnym pewien gorzki komentarz społeczny. Kiedy jednak czytałem blognotki o tej produkcji - wszyscy poza mną mieli to gdzieś. Jeszcze lepszym przykładem jest Portal 2. Gra jest chyba najzłośliwszą, najcięższą, najbardziej jadowitą satyrą na kapitalizm jaka istnieje w popkulturze. Ale to nieważne, bo mamy Wheatley’a, który jest taki fajny, ma takie śmieszne teksty i taki słodki brytyjski akcent! No jest i ma - pierwszy to przyznam, ale zatrzymywanie się na tym poziomie odbioru tej piekielnie inteligentnej, błyskotliwej gry jest dla mnie wyrazem jakiejś miałkości intelektualnej.
I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie każdy zawsze musi podchodzić do popkultury w analityczny sposób. Ale jeśli ktoś prowadzi bloga, pisze artykuły na portale, jest osobą świadomą popkulturowo, czyta komiksy, ogląda filmy i seriale i mieni się geekiem, a jednocześnie zatrzymuje się na tym najbardziej powierzchownym, nazwijmy to - pornograficznym poziomie odbioru popkultury… no, coś takiego w jakiś sposób mnie mierzi. Nie mam zamiaru nikogo tu piętnować, wywoływać do tablicy, ani nawet specjalnie piętnować tego podejścia - niech każdy fanuje tak, jak chce. Tym niemniej, gdy śledzę najpopularniejsze popkulturowe blogi, widzę notki przede wszystkim o tym dlaczego dany film/książka/komiks/serial jest fajny - ale nie dlatego, czemu jest ciekawy. To jest słabe.
MRW przywołuje w swojej notce Zygmunta Kałużyńskiego i Macieja Parowskiego - swoich mistrzów, którzy onegdaj wyznaczali standardy tego, jak się o popkulturze pisze i myśli. Ja pozwolę sobie przywołać swoich. Uczyłem się blogować od Cedro z bloga Reborn Story i ninedin z Legendum Est - to moi blogowi Tata i Mama, którym nigdy nie przestanę być wdzięczny za to, że nauczyli mnie krytycznego, analitycznego podejścia do popkultury. Tego, żeby szukać kolejnych poziomów interpretacji, zaglądać głębiej, interpretować odważniej. Każda interpretacja jest w jakiś sposób wartościowa, bo pokazuje jak dane dzieło odczytuje dana osoba - jak może być odczytywane przez kogoś, kto nie jest mną. Nie muszą to być w żadnym razie mądre, profesjonalne analizy tworzone przez socjologów, historyków sztuki i filologów (choć takie oczywiście mają olbrzymią wartość, przynajmniej dla mnie). Nie będą intuicyjne, niech będą pełne wątpliwości, niech nawet będą nietrafione - ale niech będą. Pisanie o tym, jaki film jest fajny, jakie kozackie teksty leciały, jakie fajne sceny akcji można było zobaczyć i jaki śliczny uśmiech ma ten czy inny aktor - to nie jest interpretowanie. To prosta rejestracja własnych zachowań w trakcie seansu. I super, można oczywiście i w taki sposób. Ale jeśli nie towarzyszy temu pogłębiona refleksja, to takie pisanie jest trochę bezsensowne i prowadzi donikąd.
To się da zauważyć w sytuacjach gdy w kinach pojawia się jakiś blockbuster. Na większości blogów o popkulturze (szczególnie na tych, których autorzy i autorki są zapraszani i zapraszane na konwenty w charakterze prelegentów) pisze się o nim mniej więcej to samo - trochę ładnie brzmiących ogólników, trochę pustego zachwytu albo równie pustej „krytyki”, z której na ogół niewiele wynika. ale za to są ładne, animowane gify pomiędzy akapitami. Czepiam się tych gifów strasznie, ale dla mnie są one symbolem takiego postgeekowskiego, jak to określa MRW, podejścia do popkultury. Ma cieszyć oka, błyszczeć i bawić. I tyle. Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat) słitaśny Groot tańczący w doniczce z Guardians of the Galaxy.
Mamy więc ten stary geekizm, który oprócz zachwytu nad fabularną i estetyczną ornamentyką skupiał się także - przede wszystkim - na tym o czym dane dzieło mówi, a nie - w jaki sposób to robi. Z drugiej strony mamy natomiast ten nowy postgeekizm, który odpływa w trzepotanie rzęsami do nagiego torsu Benedicta Cumberbatcha i gagów Whedona, resztę mając w największym poważaniu, głębiej i ciekawiej o popkulturze pisząc tylko na niszowych blogaskach, których gospodarze generują jedną najwyżej notkę na miesiąc (Mama) albo sfrustrowani tym kuriozalnym status quo w ogóle porzucają blogowanie (Tata). Mam na ten temat opinię trochę bardziej stonowaną, niż Wiśniewski - żywię instynktowne przekonanie, że za tych starych dobrych czasów Kałużyńskiego i Parowskiego nie było aż tak znowu różowo. Mimo to z kontestacją MRW muszę się niestety zgodzić - wzorem mainstreamowych mediów (i właściwie wszystkiego innego) fandom dał się stablodyzować.
No i tak mam trochę problem z Twoją notką, bo odnosisz się do filmów i gier. W gry nie gram, więc nie wiem, o czym mówisz. A te notki o filmach, o których piszesz, jakoś mi wystarczają (choć szczerze mówiąc, nie rozumiem zachwytów nad Guardians of the Galaxy - może kiedyś napiszę o tym notkę - i czasem nie mogę się nadziwić, jak autor/ka danej notki mogła nie wspomnieć o TYM motywie, przecież to takie ewidentne nawiązanie...). Tyle że ja się na filmach kompletnie nie znam i właściwie zadowolę się wszystkim, co ma ładnie animowane wielkie gady (wszystkie kolejne części Jurrasic Park są wyjątkiem od tej reguły), co ogłaszam zresztą wszem i wobec. I zastanawiam się, czy w blogosferze książkowej jest tak samo. I zapewne jest, tylko wyznaczyłam sobie odpowiednią strefę komfortu, żeby obracać się tylko w tych bardziej analitycznych rejonach.
OdpowiedzUsuńPS. Mamy tę samą blogową mamusię. Tylko chyba jesteś jej bardziej udanym dzieckiem.
1. Bardzo mi miło być matką. Serio, zaszczyconam (i wzruszona).
OdpowiedzUsuń2. Ad rem.
Hmmm. Niejako rozumiem punkt widzenia obu autorów (tzn. Twój i MRW). Nie jestem do końca pewna, jakie jest moje własne zdanie, a to - z kilku powodów. Po pierwsze, na poziomie mnie-jako-blogerki, łatwo by mi było stwierdzić "No OK, ja z tych trochę bardziej intelektualnych, mogę się poczuć dobrze", co byłoby jakimś tam kawałkiem prawdy - tyle, że ja takie rzeczy (jak analiza obrazu Rzymu w serialach SF, wyjdzie lada moment w tomie wydanym przez Cambridge Scholars) piszę _także_ zawodowo, więc żadna w sumie moja zasługa, żadne staranie o trzymanie poziomu intelektualnego: ja po prostu, w większości, tak piszę, bo tak myślę, tak mi działa rozum [patrz: ostatnia lektura "The Just City" i ustalanie w trakcie, na kim jest oparty jeden z bohaterów - a książka nie na tyle popularna, by mi net podpowiedział, że to Pico della Mirandola był pierwowzorem, pół dnia się głowiłam, KOGO z renesansowych neoplatoników mi facet po tym, co o nim wiemy, przypomina]. I tak, w porównaniu z pierwszymi latami bloga i taką np. recenzją "Lodu", piszę teraz lżej i krócej - także po trochu przez to, że zawodowo grzebię coraz dokładniej i głębiej w tekstach kultury (głównie literatura i kino, za słabo znam gry, żeby się mądrzyć) i nużyłoby mnie powtarzanie tej samej metody i w pracy, i w pisaniu dla przyjemności.
No i tu chyba, przy tej przyjemności, jest mój drugi problem. Bo mam wrażenie, że z jednej strony macie rację, Ty i MRW. To znaczy, że w POPULARNEJ blogosferze (nie tylko zresztą popkulturowej i nie tylko u nas - podobnie jest z popularnymi blogami o antyku) rzeczywiście najłatwiej się znajdzie proste teksty o chwytliwym niczym, powtarzające banały. Zwykle miłe, w sensie - ładnie, porządnie zrobione, jak banały o Kleopatrze, to z ładnymi zdjęciami i obrazkami z filmów, sympatyczne, acz nic nie wnoszące. Tyle że z drugiej strony - trudno mi mieć o to do blogerów, skoro już o nich mowa, pretensje, bo mam wrażenie, że oni odpowiadają na pewne "ogólne" zapotrzebowanie konsumenta kultury, jak kiedyś, bo ja wiem, rubryka o muzyce w pismach typu "Świat młodych" w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa: jedna strona, trochę ciekawostek, głównie biograficznym i plotkarskim, o akurat modnych zespołach. Jak Ci wystarczyło, OK; jak nie, to trzeba było kupić "Magazyn Muzyczny", tam miałaś recenzje, czasem na kilka szpalt, i analizy niekoniecznie tej akurat na topie muzyki. Dzisiaj odpowiednikiem tegoż są, podejrzewam, blogi/strony/miejsca już zdecydowanie fanowskie, gdzie toczą się, owszem, dyskusje czasami morderczo szczegółowe (o przysłowiowy tonaż okrętów Imperium), ale też zdarzają się debaty i analizy o szerszym charakterze (pamiętam zagrzebanie się czas jakiś temu w taką dyskusję o relacji musicalowych Les Mis do powieści Hugo i obu do relacji prasowych z wydarzeń 1832, a w efekcie o kreowaniu epickości w obu mediach, powieści i musicalu). Problemem jest pewnie to, że te ostatnie są.. niszowe. I rzadko wychodzą poza jeden/max kilka fandomów.
Plus, jeszcze jedno. Tu pewnie wchodzi kilka czynników, ale - zagoniona ostatnio w pracy, ile się da - trochę rozumiem radość płynącą z lekkiego, nie wymagającego intelektualnego wysiłku przeblogowania mema z chwytliwym zdaniem z filmu. Zwłaszcza jak ma do tego ładny obrazek. Zwłaszcza jak to było moje ulubione zdanie z filmu.
Nie będę się (dzisiaj) wdawała w drugą część Twojej dyskusji - czyli w debatę o TWÓRCACH popkultury, bo nie bardzo mam pomysł, co by tu powiedzieć.
Znaczy, znowu wyszło, że jak zwykle nie mam zdania.
Plus:
OdpowiedzUsuńJak już skończę te dwie książki i zrobię te trzy literki, obiecuję więcej notek. Jak jestem prawdziwą, urodzoną grafomanką: LUBIĘ PISAĆ.
A więc to tego blogowania jestem poster girl.
OdpowiedzUsuń"Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat)"
OdpowiedzUsuńTaka dyskusja nie jest najlepszym pomysłem jak chcesz chwalić ten film. Polityka w nim jest strasznie głupia. Na pisaniu o tym, że ma przyzwoite sceny akcji da się go przynajmniej komuś polecić.
"Tyle że z drugiej strony - trudno mi mieć o to do blogerów, skoro już o nich mowa, pretensje, bo mam wrażenie, że oni odpowiadają na pewne "ogólne" zapotrzebowanie konsumenta kultury"
OdpowiedzUsuńJa się absolutnie zgadzam i nawet pod koniec notki wspomniałem, że ten proces to rezultat postępującej tabloidyzacji wszystkich aspektów kultury (zarówno masowej, jak i niszowej - oraz stanów pośrednich).
Jeśli ktoś pisze artykuły na portale, zdecydowanie powinien pochodzić analitycznie.
OdpowiedzUsuńJeśli pisze sobie notki na blogu, no tu już niekoniecznie. To znaczy, ja lubię analityczne podejście, wręcz wkurzam się, jeśli ktoś recenzując książkę, nie wspomni o nawiązaniach, ale z drugiej strony, nie ma obowiązku.
Fandom urósł, pojawiły się w nim osoby, którym odpowiada tylko płytkie zanurzenie (pewnie zawsze były, tylko teraz bardziej je widać). I one też mają prawo do wyrażania swoich opinii. Nawet jeśli w Zimowym Żołnierzu widzą piękną historię miłosną, a polityki nie dostrzegają.
A gdzie ja im to prawo odbieram? Jasne, niech piszą jak chcą i absolutnie nie chciałbym, żeby moja notka była odebrana jako jakieś próby zdeprecjonowania tego typu blogowania. Boli mnie jednak fakt, że potem na konwentach pisząca w taki sposób blogerka jest zapraszana na panel - na przykład - o Batmanie nie z powodu swojej dogłębnej znajomości tematu (bo przeczytała może z pięć, sześć komiksów o Batmanie na krzyż), tylko z powodu bycia Słynną Blogerką.
OdpowiedzUsuńNie wiem czy jest o co drzeć szaty, tak przecież było zawsze. Kałużyński też był jeden i wyjątkowy (i sam miał na swoim koncie trochę wyjątkowo nieudanych recenzji). Jak się poczyta jego zebrane teksty, to można tam znaleźć polemiki z innymi recenzentami - bo napisali głupio albo po prostu się z nimi nie zgadzał. Słonimski też się w swoich felietonach i recenzjach rozprawiał z innymi, to samo Passent, Urban, Stomma etc. A że teraz mamy internety i masowość, to po prostu głupków piszących byle jako jest więcej i łatwiej na nich trafić.
OdpowiedzUsuńJa sobie poprawiam nastrój przemycaniem w swoich tekstach jakiegoś niezbędnego minimum ciekawostek powiązanych z danym tematem - i lubię z wyższością odnotować, że nikt inny tego nie zrobił (case in point: recenzja Guacamelee http://gry.wp.pl/recenzja/guacamelee-recenzja-kulturoznawcza,5573,1.html ). A w temacie gier czytam sobie Mistycyzm Popkulturowy, teksty Aleksandra Borszowskiego, Tomasza Pstrągowskiego czy Pawła Schreibera, i dzięki temu za każdym prawie razem coś ciekawego się z nich dowiem. I to że o grach pisze lub kręci filmiki na jutjuba cała rzesza palantów w ogóle mi nie przeszkadza.
A to od ilu można uznać, że zna się temat dogłębnie? I się wypowiadać? Spokojnie mogę uznać, że ta bogerka będzie mówić o kondycji psychicznej Bruce'a, a do tego naprawdę nie trzeba czytać wszystkiego. Albo o różnicach w filmach Burtona i Nolana.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że popkultura zaczęła mówić o innych sprawach niż kiedyś, bo odbiorcy tego potrzebują.
A że zyskali inne, doskonalsze metody wyrażania tego, wykorzystują je. Skoro jeden kadr komiksu może nam dużo powiedzieć, to czemu nie jeden gif?
Ujmę to najdelikatniej, jak tylko potrafię - nie jestem przekonany, czy jeden obrazek/gif w jakimkolwiek przypadku może być równoważny z interesującą analizą odwołującą się do różnych źródeł. Gif/obrazek to cytat i o ile cytaty mogą być punktem wyjścia do naprawdę fajnych, głębokich rozważań, o tyle trudno je uznać za jakikolwiek wartościowy głos w dyskusji/dyskursie. Ja przynajmniej nie umiem sobie wyobrazić takich sytuacji.
OdpowiedzUsuńNo czy to nie jest zbytnie uproszczenie, że przyczyna: rzesza kretynów, skutek: #gamergate? A gdzie w tym miejsce na osoby w rodzaju TotalBiscuita czy Hadriana Piekorza?
OdpowiedzUsuńTrochę mi te żale pachną elityzmem, że teraz to się plebs bierze za pisanie, a kiedyś to, panie, wielcy mistrzowie.
Wiesz, ale ponieważ popkultura stała się masowa (blame Whedon), to trafili do niej też ludzie o mniejszych potrzebach intelektualnych. Którzy w nosie mają analizę odwołującą się do różnych źródeł, za to odnajdujący w tejże zaspokojenie swoich potrzeb/ zrozumienie/ czy wreszcie rzeczy, pozwalające im się uporać z własnymi przeżyciami. Tak, oni nie napiszą wielowątkowej recenzji, ale może oglądając IM3 zdecydują się zająć swoim PTSD. Co nie oznacza, że sama popkultura zgłupiała.
OdpowiedzUsuńChange is good. Embrace it.
Ale niech sobie geekują do woli po swojemu, nie mógłbym być bardziej szczęśliwy, gdyby było ich jak najwięcej - ja tylko marudzę, że coraz rzadziej i mogę sobie poczytać jakieś głębsze, analityczne notki o popkulcie, a ludzie będący fandomowymi autorytetami wyznaczającymi kierunek dyskursu więcej czasu poświęcają na 'squee!' (które jest spoko i od którego sam bynajmniej nie stronię), niż na głębsze spojrzenie.
OdpowiedzUsuńW tej sytuacji, olałabym autorytety po prostu. Ja za mało w tym siedzę, żeby zwracać na nie uwagę (hm, właściwie kto jest autorytetem?).
OdpowiedzUsuńJest taka jedna osoba (nawet tu skomciała, uprzednio się upewniwszy, że pozostanie anonimowa) o której chętnie napisałbym akapit albo dwa, ale poprosiła mnie, by bezpośrednio nie przywoływać jej w tej notce, więc uszanowałem jej prośbę.
OdpowiedzUsuń"absolutnie nie chciałbym, żeby moja notka była odebrana jako jakieś próby zdeprecjonowania tego typu blogowania"
OdpowiedzUsuńNo to ci się nie udało, bo to właśnie tak wygląda :) Ja w sumie nie rozumiem w czym jest problem. Fandom, geekizm i popkultura są głupie, zawsze takie były. Podniecanie się gifami itd. jest śmieszne, ale taka intelektualno-krytyczna analiza filmów, gier, komiksów etc. jest bardzo często próbą wmówienia sobie (i innym), że te dziecinne zainteresowania, które się ma wcale nie są takie dziecinne (a tak naprawdę to są dosyć dzienne). Wszyscy jesteśmy dużymi dziećmi, które nie wyrosły ze swoich zabawek i już.
Moim zdaniem to jest typowe narzekanie podobne do tego, że "teraz nie robi się takiej muzyki jak kiedyś" bo porównujemy 30 lat historii muzyki do ostatniego roku w mainstreamie muzyki współczesnej. Środowisko geekowskie nie zgłupiało tylko się rozrosło, więc po prostu jest w nim trudniej zauważyć te bardziej analityczne podejścia, ale to nie znaczy że zniknęły.
OdpowiedzUsuńCiekawy tekst, który mocno pachnie tym o czym wspomniał Kamil, starczym gadaniem "za naszych czasów było lepiej". Moim zdaniem nie mamy bowiem do czynienia z jakimś spektakularnym zidioceniem fandomu, a co najwyżej z jego demokratyzacją, podkręconą przez zmiany związane z nowymi mediami (choćby przez to, że teraz niemal każdy generuje jakieś treści). A to powoduje, że choć pewnie statystycznie osób, które piszą analitycznie mamy pewnie tyle samo co kiedyś to zdecydowanie trudniej do nich dotrzeć poprzez ten cały "szum medialny" i powszechność dyskursu o tematach jeszcze niedawno niszowych.
OdpowiedzUsuńInna sprawa, że choć mnie to nie dziwi (większość ludzi ma w nosie głębsze analizy - interesują ich nowości, czy coś jest fajne i jak wypadł ich ulubiony aktor/aktorka), to trochę mnie wkurza i irytuje postępująca homogeniczność i właśnie taka swoista tabloidyzacja największych blogów/portali/stron piszących o kulturze. Skutkuje to tym, że jak mamy Oscary to wszyscy piszą o tym. Wychodzi nowy Marvel, wszyscy komentują Marvela. Ale (nazbyt) często dostajemy zestaw tych samych truizmów i fajnych obrazków, a nie coś naprawdę interesującego. Z mojej perspektywy, gdzie ja nie mam czasu/pieniędzy/ochoty aby gonić za wszystkimi nowościami jest to trochę irytujące. Ale tak jak wspomniałem. Ja to poniekąd rozumiem. Walka o czytelnika (który przeważnie oczekuje szybkiego, łatwo przyswajalnego newsa na nie długaśny tekst) i klikalność ma swoje prawa. Nie znaczy, że mi się to podoba. Ale wchodzimy trochę w rejon co było pierwsze i czy/na ile tabloidyzacja mediów wychowuje masy tego rodzaju powierzchownych odbiorców, a na ile to oczekiwania odbiorów ukształtowały takie media.
A co do gifów, tumblra i innych efektownych, krótkich i szybkich form przekazu to wydaje mi się, że wszystko zależy od tego jak ich używasz. Znam (i Ty na pewno też), które w solidnej analizie wykorzystują gify i sprawdza się to fajnie. Ba, do wyrażenia emocji często wypada to wręcz znakomicie. Tak samo z tumblerem. Gorzej jeżeli gif, czy inny obrazek zastępuje refleksje i poza gorące i krótkotrwałe emocje nie wychodzimy.
Zwłaszcza,że istnieją popularne youtuby analizatorskie [PBS Idea Channel,Extra Credits i The Game Theorist mi przychodzą na myśl >.>].
OdpowiedzUsuńA spróbuj powiedzieć, choćby i delikatnie, że fanficki to nie literatura (w większości przypadków; jasne że można napisać coś dobrego na podstawie czegoś, ale nie udawajmy że więcej niż 1% to coś więcej niż słaby pretekst do radosnego shippowania ulubionych bohaterów), że czytanie książek dla młodzieży to kiepski powód żeby się uważać za intelektualistę ("nie można cały czas czytać Gombrowicza!", jasne, ale ciekawa jestem ile z nich w ogóle kiedykolwiek czyta jakieś normalne książki), że bycie nerdem nie czyni ich lepszymi i mądrzejszymi od innych (bo czy oglądanie filmów Marvela naprawdę świadczy o jakichś większych możliwościach intelektualnych?) - ależ wtedy jest shitstorm. Że "fandom shaming", że elityzm, że przy okazji seksizm (?) i co tam jeszcze.
OdpowiedzUsuńA przecież nie chodzi o to by tych komiksów nie czytać czy filmów nie oglądać, ale o to, by przyznać że jest coś więcej, by wyjąć głowę z własnego tyłka i nie tworzyć jakiejś dziwnej wizji świata, gdzie konsumowanie popkultury już samo w sobie czyni cię mądrzejszym od reszty świata.
Skrobnę tu tylko to, co mi nie daje spokoju od dwóch dni:
OdpowiedzUsuńNie ogarniam tak do końca całej afery "starzy kontra nowi fani". Pisałam o tym w komentarzu u Ziuty, ale - z rozpędu i braku pomyślunku zapewne - napisałam tam też to, co powinno znaleźć się tutaj, więc powtarzam ten fragment:
Jestem zaskoczona, że właśnie tutaj czytam o tym, że jeśli np. ktoś prowadzi sobie popkulturowego bloga i ogranicza się na nim do nieanalitycznych, powierzchownych kwestii, to Cię to mierzi. A zaskoczyło mnie to, bo przecież właśnie u Ciebie czytałam nie tak dawno, że blogerki książkowe są wporzo, robią wiele dobrego, mimo że oczywiście nie piszą poważnych, krytycznoliterackich tekstów, a po prostu opisują, jak im się podobała książka itp. Mam wrażenie, jakbyś odbierał blogerom popkulturowym prawo, którego broniłeś w przypadku blogerek książkowych. I po prostu w tym momencie Cię nie rozumiem.
"Jestem zaskoczona, że właśnie tutaj czytam o tym, że jeśli np. ktoś prowadzi sobie popkulturowego bloga i ogranicza się na nim do nieanalitycznych, powierzchownych kwestii, to Cię to mierzi. "
OdpowiedzUsuńUwierz mi, jestem równie zaskoczony, bo niczego takiego nie napisałem w tej notce.
Takie zjawisko jest jak najbardziej prawdziwe, jednak we współczesnej popkulturze istnieją także zjawiska przeciwstawne do wymienionych przez ciebie. Wystarczy spojrzeć na fandom Gravity Falls, w którym widzowie (no, przynajmniej ci starsi) szukają symboli i znaków w każdym odcinku, tworzą teorie na temat dalszego przebiegu akcji i snują domysły. Jednym słowem, dogłębnie analizują podaną im zawartość.
OdpowiedzUsuń