fragment grafiki nieznanego autorstwa, całość tutaj. |
Niniejszy odcinek jest jednym z najtrudniejszych do opisania
w tym sezonie. Nie dlatego, że jest jakiś rażąco zły – bo nie jest. Nie jest
też dobry. Nie jest nudny, nie jest ciekawy, nie niesie żadnych istotnych
informacji, nie rozwija jakichś istotniejszych elementów wewnętrznej mitologii serialu, nie
błyszczy poszczególnymi scenami, nie rozwija relacji pomiędzy bohaterami…
Słowem – mógłbym bardzo długo pisać, czym ten odcinek nie jest i czego nie
robi, jednak trudno jest mi skonkretyzować, co w nim jest ciekawego. Owszem,
broni się kilkoma scenami, ogólna koncepcja też jest co najmniej
poprawna, ale kompletnie nie zapada w pamięć. Przed napisaniem tej notki
musiałem go obejrzeć dwa razy, żeby cokolwiek okrzepło mi w głowie po lekturze.
To boli, szczególnie, że odcinek zaczyna się intrygująco.
Pete i Myka przybywają na miejsce potencjalnej detonacji artefaktu i odnajdują
w pobliżu przykutego do ściany wiekowego trupa, który po bliższych oględzinach
okazuje się być… agentem Magazynu. Dzięki Claudii i jej zamiłowaniu do
majstrowania przy artefaktach udaje się ustalić tożsamość zmarłego. Tymczasem
po okolicy zaczyna krążyć samozwańczy stróż prawa, który spopiela członków
jednego z rywalizujących na ulicach gangów. Koniec końców za całym tym zamieszaniem
okazuje się stać artefakt zwany Kręgosłupem Saracenów, który przyczepia się
ludziom do pleców i daje umiejętność strzelania błyskawicami z palców (welcome to the world of W13), w zamian
za to jednak napędza ich adrenaliną i wymusza walkę z tym, czego nosiciel
najbardziej nienawidzi. Po „wyczerpaniu” jednego nosiciela Kręgosłup uśmierca
go i szuka sobie następnego, co sprawia, że przez moment mamy scenę rodem z Obcego, kiedy facehugger szuka sobie
ofiary do zainfekowania. Z początku bałem się, że ucierpi na tym konstrukcja
odcinka, bo zamiast intrygi z człowiekiem kontrolującym artefakt mamy po prostu
serię kolejnych nosicieli działających bez bardziej złożonego planu, ale
scenarzyści w pewnym stopniu uratowali sytuację dwoma motywami – wątkiem tajemniczego agenta
Magazynu i przyspawaniem się Kręgosłupa do Pete’a.
Zacznijmy od tego pierwszego. Po ustaleniu tożsamości
zmarłego agenta Artie przeszukuje jego rzeczy osobiste. To jeden z ciekawszych
momentów odcinka – okazuje się, że po śmierci agenta zwyczajową praktyką jest
przeniesienie wszystkich jego rzeczy osobistych do specjalnego pomieszczenia w
Magazynie, gdzie w najdrobniejszych szczegółach odtwarza się mieszkanie zmarłego. To
nieco makabryczne rozwiązanie, które w pierwszej chwili skojarzyło mi się z
grzebaniem możnowładców wraz z całym ich dobytkiem. I w tym przypadku całe
„życie” agenta zostaje w Magazynie na zawsze – na wszelki wypadek. Dzięki
przebadaniu rzeczy osobistych Jacka Secorda – tak bowiem nazywał się zmarły –
bohaterowie dowiadują się o kobiecie, Rebecce St. Clair, z którą łączyło go coś
więcej. Podczas pierwszego spotkania Pete’a i Myki z Rebeccą dochodzi do kolejnej fajnej sytuacji. Otóż bohaterowie nie wiedzą, że Rebecca była swego czasu
agentką Magazynu (partnerką Jacka), ona zaś nie wie (a przynajmniej nie jest
pewna), że Pete i Myka są kimś więcej, niż agentami Secret Service. Koniec
końców oczywiście kwestia who is who zostaje
wyjaśniona i Rebecca pomaga bohaterom w uporaniu się ze złowrogim artefaktem,
kończąc sprawę, jaką przed laty rozpoczęła wraz z Jackiem, ale gra pozorów podczas pierwszego spotkania i tak robi wrażenie.
I teraz sprawa druga – Kręgosłup opętujący Pete’a.
Dramaturgia tego wydarzenia oddziałuje przez jakieś pół sekundy, kiedy uświadamiamy sobie, że wedle
wiedzy bohaterów zespolenie jest permanentne, ale nie dociera do nas jeszcze
myśl, że to przecież Warehouse 13, poza
tym na zabijanie bohaterów pierwszoplanowych jest jeszcze przynajmniej o dwa
sezony za wcześnie. Pete oczywiście przeżywa, ale przynajmniej mamy okazję
popatrzeć sobie, jak Myka reaguje na wysokie ryzyko utraty partnera. Oczywiście
dwa odcinki temu mieliśmy mniej więcej to samo, ale tam sytuacja była jednak
nieco inna. Myka początkowo popada niemal w histerię, szybko jednak bierze się
w garść – głównie dzięki, dość nieoczekiwanemu, oparciu, jakie odnajduje w
Rebecce. Można wysnuć wniosek, że w sytuacji, gdy zagrożone jest życie bliskiej
osoby Myka wariuje i jej legendarny profesjonalizm schodzi na dalszy plan, zaś
do głosu dochodzi strach przez powtórką z Denver. Wtedy potrzebne jest jej
oparcie. W Claudii tym oparciem jest
Pete, w Burnout Rebecca. Z Rebeccą
łączy Mykę fakt, iż obie straciły partnera i ukochanego w jednej osobie.
Rebecca, pomagając Myce, symbolicznie rehabilituje się w związku z tym, że nie
mogła zrobić tego dla Jacka. Dla Myki fakt ratunku Pete’a też jest próbą
rehabilitacji – za Sama Martino.
Zgodnie z zasadami działania Kręgosłupa Pete atakuje to,
czego najbardziej nienawidzi. Problem polega na tym, że tym czymś jest…
Kręgosłup właśnie. Pete jest gotów popełnić samobójstwo, jeśli tylko pociągnie
za sobą Kręgosłup. Oczywiście nie myśli racjonalnie, tak po prostu działa
samobójcza logika wymuszana przez artefakt. Jedynym, bardzo ryzykownym,
sposobem na odspawanie Kręgosłupa od nosiciela jest podłączenie go do prądu o
wysokim napięciu, co dla nosiciela może być śmiertelne. Pete chce podjąć
ryzyko, ale – jako opętany przez artefakt – nie jest w stanie podjąć
racjonalnej decyzji. Ten obowiązek spada na Mykę i Rebeccę. Myka nie potrafi
podjąć tej decyzji – jest zbyt rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku, a chęcią
ocalenia Pete’a. Dlatego decyzję podejmuje Rebecca – nad chęcią rehabilitacji
za śmierć Jacka góruje u niej pragnienie definitywnego zakończenia sprawy.
Szczęściem Pete’a udaje się odratować, artefakt zneutralizować i doprowadzić
sprawę do bezkrwawego końca. Jak to w Warehouse
13.
Tymczasem w Magazynie dzieją się rzeczy… dziwne. Dziwi
przede wszystkim wydumany konflikt „pokoleniowy” pomiędzy Artiem i Claudią.
Artie narzeka na elektronikę, bo preferuje klasyczne podejście… Przepraszam,
co? To się kompletnie kłóci z tym, co widzieliśmy do tej pory na ekranie. Artie
nie dość, że na komputerach się zna, to jest jego umiejętności są na tyle
pokaźne, że przez pewien czas był w stanie odpierać hackerskie ataki Claudii. A
teraz zachowuje się jak emeryt, któremu automat z napojami zjadł resztę i bez
przerwy marudzi, że po staremu było lepiej. Ja rozumiem, że trzeba było na
czymś oprzeć kontrast pomiędzy Claudią, a Artiem, ale przecież można było to
zrobić na wiele, znacznie lepszych sposobów. W ogóle, drugi wątek w tym odcinku był mocno niedorobiony. Przynajmniej Leena nie snuła się po Magazynie i nie irytowała widzów
swoją obecnością (jak ja tej postaci nie lubię, to nawet sobie nie
wyobrażacie).
Odcinek zamyka wizyta Rebecci w Magazynie i odwiedzenie
przez nią pokoju Jacka. Sentymentalny nastrój w
przepiękny sposób niszczy końcówka odcinka, gdy Rebecca zostaje sam na sam z
Myką i poważnym tonem radzi jej uciekać z Magazynu, który zresztą przyrównuje do
Kręgosłupa. Świetna scena, która w dużej mierze ratuje nijaki w gruncie rzeczy odcinek. Rebecca
dostrzega podobieństwa pomiędzy sobą, a Myką i dlatego udziela jej tak
brutalnie szczerej porady – by młoda agentka nie skończyła tak, jak ona sama –
samotna kobieta, przez wiele lat karmiąca się złudną nadzieją na powrót
ukochanego.
Coś jeszcze? Bardzo podobała mi się epizodyczna postać
kapitana Powella, sarkastycznego gliniarza, któremu agenci Magazynu wchodzą w
kompetencje, co komentuje w dość złośliwy sposób. Naprawdę szkoda, że to tylko
jednostrzałowa postać, która nie pojawi się w serialu już nigdy więcej, bo jej
potencjał jest spory i w dużej mierze niewykorzystany. A, i Pete wchodzi w tryb Ciasteczkowego Potwora. Ogółem odcinek niezapadający
w pamięć, ale z kilku względów ciekawy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz