fragment grafiki autorstwa Bena Templesmitha, całość tutaj. |
Właściwie powinienem zacząć tę notkę od refleksji, jak to
współczesne seriale są kulturowym odpowiednikiem XIX-wiecznych powieści
groszowych – ale, jako iż rzecz jest oczywista i pewnie będzie wałkowana przez
innych omawiających Penny Dreadful blogerów
i recenzentów, postanowiłem sobie darować. Zresztą, i tak nie napisałbym w tym
temacie niczego odkrywczego, ani interesującego. Wspomnę jednak o czymś innym –
o tym, jak bardzo postmodernizm w kulturze popularnej okazuje się miałki i nieoryginalny.
Od czasu gdy Alan Moore – komiksowy scenarzysta, wegetarianin, anarchista,
czarodziej i ukochany świrnięty wujek wszystkich fanów komiksów – wydał w 1999
roku komiks The League of Extraordinary Gentlemen, idea drużyny złożonej z ikonicznych postaci wiktoriańskiej
literatury popularnej została przerobiona wielokrotnie. Do głowy przychodzą mi,
przede wszystkim, komiksowa seria Planetary
i Sanktuary, choć idę o zakład,
że gdybym przeprowadził swój legendarny research, odkryłbym niezmierzone
pokłady dzieł reprodukujących ten motyw. A teraz dostajemy kolejny podobny twór
– taka była moja, zgoła mało entuzjastyczna, pierwsza reakcja na Penny Dreadful. Ostatecznie obejrzałem
cały pierwszy sezon, wypadałoby więc się wypowiedzieć o tym serialu,
szczególnie, że Internet jest do niego raczej entuzjastycznie nastawiony. Mnie
też się w sumie podoba, ale… No właśnie – wisi nad nim tyle sporej wielkości
„ale”, że włączył mi się tryb narzekania. Tradycyjnie ostrzegam przed delikatnymi spoilerami.
Zacznę od fabuły, bo to dla mnie największy mankament
serialu. Założenia są proste – wrzucamy do jednego wora Victora Frankensteina, Minę
Murray, Van Helsinga i Doriana Graya. Choć mało oryginalny (ale też w
dzisiejszych czasach nic nie jest oryginalne), ten punkt wyjścia dawał bardzo
szerokie pole do popisu. Pole to w Penny
Dreadful zaorano… jako tako. Cała
powyższa zbieranina, plus kilkoro bohaterów i bohaterek autorskich, wymyślonych
specjalnie na potrzeby serialu, integruje się ze sobą bardzo słabo – przez
większość czasu obserwujemy w miarę autonomiczne wątki każdej z postaci. To
sprawia, że główna oś fabularna, a zarazem klamra spinająca wszystkie wątki –
poszukiwania uprowadzonej przez wampiry Miny – przez większość czasu właściwie leży odłogiem. W kwestii tej
ramowej fabuły przez cały serial dzieje się niewiele, ponieważ większość czasu
antenowego poświęcona jest historiom poszczególnych bohaterów, których wcale
tak mało nie jest, a niemal każdy dostaje jakiś wątek czy nawet sporej długości
retrospektywę dokładnie przybliżającą widzowi jego (lub jej) dzieje. To nawet
nie byłoby takie złe, gdyby nie przykra tendencja scenarzystów do „zamrażania” tych
wątków po początkowym ich rozwinięciu. To jest wręcz nagminne. Mamy motyw, gdy
w połowie sezonu Victor zostaje skonfrontowany ze swoim dziełem, które żąda od
niego pewnej… niezwykłej przysługi (zaznajomieni z literackim pierwowzorem albo
którąś z wierniejszych ekranizacji wiedzą, o co chodzi) i nic. Aż do ostatniego
odcinka wątek wisi w powietrzu, nie ewoluuje, nie posuwa się naprzód. Ethan
Chandler zakochuje się w umierającej prostytutce… i znowu do samego końca nie
jesteśmy uraczeni żadnym satysfakcjonującym rozwinięciem. Cały wątek Doriana
Graya i Vanessy – to samo. Zarysowany w dwóch pierwszych odcinkach wątek serii
tajemniczych morderstw – podobnie. Za każdym razem, kiedy jakiś wątek zawiązuje się w interesujący sposób, następuje jego hibernacja i fabuła zaczyna skupiać się na czymś innym.
Wszystko to sprawia, że fabuła Penny Dreadful paskudnie wręcz rozłazi się we wszystkich kierunkach
i śledzenie jej nie daje tyle satysfakcji, ile powinno. Szczególnie, że
wielokrotnie mamy do czynienia ze scenami, które nie wnoszą do fabuły
absolutnie niczego. Myślę, że o wiele lepiej byłoby, gdyby Penny Dreadful był antologią, a każdy odcinek poświęcony został jednej
konkretnej postaci. To dałoby twórcom motywację do dopracowania każdego wątku i
doprowadzenia go do satysfakcjonującej konkluzji. Póki co wygląda to jak
niemrawe przesuwanie pionków po szachownicy w nadziei, że wykluje się z tego
coś interesującego. Póki co się nie wykluwa. Szkoda, bo taki wątek
Frankensteina na przykład niósł ze sobą naprawdę spory potencjał i gdyby go
bardziej skondensować byłby świetną opowieścią. Czepię się też dialogów, które
są słabe. Nawet nie chodzi o to, że bohaterowie posługują się kwiecistym,
pretensjonalnym językiem, bo to akurat całkiem nieźle wpisuje się w konwencję.
Dostrzegłem w serialu scenopisarską manierę – bohaterowie albo przerzucają się
w rozmowach bardzo krótkimi one-linerami, które zaczynają się szybko zlewać w
jeden irytujący bełkot (ludzie tak nie mówią i śmiem powątpiewać, że mówili tak
sto lat temu) albo wymieniają się długimi monologami będącymi na ogół zwykłym
pustosłowiem. Wszystkie te problemy – długa ekspozycja postaci, mnogość
niesatysfakcjonująco prowadzonych wątków, irytujące dialogi – sprawiają, że
serial ogląda się… no cóż, średnio. Na pewno nie jest to jakiś ósmy cud świata,
ani coś, co pozostanie w pamięci widza na dłużej.
Złego słowa nie powiem natomiast o technicznych aspektach
czysto technicznych serialu. Penny
Dreadful wygląda po prostu oszałamiająco – zarówno kostiumy, jak i
dekoracje prezentują się świetnie. Czasami wręcz odwracały uwagę od tego, co dzieje
się na ekranie. Ja przynajmniej miałem kilka takich momentów, w których umknął
mi kawałek fabuły, bo zapatrzyłem się na jakiś detal. Wizualnie Penny Dreadful wygrywa i to właśnie ten
poziom serialu sprawił, że wytrwałem przy nim do końca. Obok tego, co American
McGee pokazał w Alice Madness Returns jest
to chyba najbardziej sugestywna wizja wiktoriańskiego Londynu, z jaką się dotąd
zetknąłem. Co do aktorstwa, to wypowiedzieć się nie umiem – po tylu obejrzanych
sezonach Power Rangers jestem w tak
ogromnym stopniu impregnowany na złą grę aktorską, że w ogóle nie zwracam na
ten aspekt uwagi. Działa to też niestety w drugą stronę, bowiem o ile na
poziomie, nazwijmy to, rozumowym, wiem, że twórcom Penny Dreadful udało się zebrać bardzo silną obsadę – na czele z
Timothy’m Daltonem – o tyle „w praniu” jakoś nie umiem się tym zachwycać. To
znaczy, jasne, aktorzy bardzo dobrze wykonują swoje zadanie, nie ma drewna i
generalnie ich grę aktorską ogląda się bardzo przyjemnie, ale żadnych
fajerwerków czy zapadających w pamięć szarż aktorskich nie ma. Przynajmniej ja
ich nie dostrzegłem. no, ale ja jestem impregnowany, więc pozostawiam ocenę widzom. I zupełnie nie rozumiem tych zachwytów nad Evą Green – w Penny Dreadful wygląda jak Gollum w
makijażu i peruce (a w przedostatnim odcinku jak Gollum bez makijażu i w peruce,
ale to było akurat fajne). Jasne, gra nieźle, ale daleko poza tę „niezłość” nie
wykracza.
Podsumowując – nie wiem, czy to kwestia moich wygórowanych
oczekiwań (nie sądzę) czy też może raczej wygórowanych ambicji twórców serialu (już bardziej), ale w trakcie lektury Penny Dreadful towarzyszyło mi delikatne rozczarowanie. Jasne, to
wciąż jest bardzo solidna produkcja z dużym potencjałem, jednak… coś nie wyszło.
Poszczególne wątki nie tyle się ze sobą splatają, co przecinają się, jak w
telenoweli, w fabułę wkradają się dłużyzny i nuda. Jasne, oprawa wizualna jest
świetna, a efekty specjalne stoją na dość wysokim poziomie, ale cudów na miarę The League of Extraordinary Gentelmen się
nie spodziewajcie. No nic, na dzień dzisiejszy zapowiedziano drugi sezon
serialu. Zobaczymy, jakie wnioski wyciągnęli twórcy po nakręceniu pierwszego.
Bo naprawdę nie potrzeba wiele – wystarczy kilka drobnych zmian kursu i
przesunięć akcentów, by Penny Dreadful stał
się naprawdę świetną rzeczą. Czego i sobie, i twórcom, i wam życzę.
A mnie PD zachwyciło: dawno nie widziałam tak bardzo świadomego siebie gotyckiego serialu kostiumowego (a kocham wszystko, co "meta")! Nie do końca rozumiem zarzuty odnośnie fabuły: Kaliban cały czas "nawiedza" Victora po tym, jak przedstawił swoją prośbę (a jak zostanie ona spełniona, można się było domyślić na kilka odcinków przed finałem). Poszukiwanie Miny jest pretekstowe, bo takie ma być - znacznie ciekawsze są perypetie "rodzinne" dream teamu (czego dowodzi w finale sam Malcolm). Wszystkie kanoniczne postaci są bardzo interesująco napisane, a ich dialogi nie tylko pasują do klimatu serialu, ale też są całkiem trafnie stylizowane na to, co mogłyby te osoby powiedzieć w swoich oryginalnych powieściach (najlepiej widać to na przykładzie Doriana, który mówi właśnie "Portretem" Wilde'a).
OdpowiedzUsuńPoza tym uwielbiam ten serial za rozliczne - ale nie walące w ciemię, jak to często lubią robić postmoderniści - smaczki: np. różowo-czarną kamizelkę Doriana, która ni mniej, ni więcej wskazuje na to, że zachowuje się on cokolwiek emo...
No, mogłabym tak długo, bo to ostatnio mój ulubiony serial (zwłaszcza po potwornej porażce, jaką okazał się przecieknięty pilot "Constantine"a"...) i bronić będę do krwi ostatniej :).
To może być kwestia tego, że ja mam dość świeżo w pamięci Ligę Niezwykłych Dżentelmenów, gdzie wszystko, o czym piszesz wyżej i nad czym się zachwycasz był zrealizowanie bez porównania lepiej, odważniej i ciekawiej.
OdpowiedzUsuń