niedziela, 6 maja 2012

Out of Fringe

http://desmond.imageshack.us/Himg708/scaled.php?server=708&filename=oliviadunhambytallychyc.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Natalie Nourigat, całość tutaj.

Nim przejdę do właściwej części notki, obowiązkowo muszę przestrzec czytelników przed bardzo mocnymi spoilerami dotyczącymi serialu Fringe, szczególnie sezonu czwartego. Jeśli ktoś nie jest na bieżąco, a nie chciałby psuć sobie zabawy, raczej nie powinien posuwać się w lekturze dalej, niż do drugiego akapitu. Co prawda starałem się nie wymachiwać za mocno Niszczycielskim Ostrzem Spoilerów, ale i tak pewnie wyjawiłem za dużo. W każdym razie – oglądających na bieżąco i tych, którym serial radośnie zwisa i powiewa zapraszam do czytania. Reszta robi to na własną odpowiedzialność.

Fringe zaliczył ostatnimi czasy ostre turbulencje – przez moment realizacja kolejnego sezonu stała pod olbrzymim znakiem zapytania. Na szczęście wszystko potoczyło się raczej szczęśliwie, piąty sezon najlepszego produkowanego obecnie w USA serialu fantastycznonaukowego jednak nastąpi, choć w nieco skróconej formie. I bardzo dobrze – trzynaście odcinków to akurat tyle, by scenarzyści zdołali rozplątać najważniejsze wątki i doprowadzili całość do ostatecznego rozwiązania.

Fringe (niefortunnie reklamowany jako serial „scenarzystów Transformers” – tak jakby było się czym chwalić) w ciągu tych czterech lat przeszedł długą drogę od klona X-Files z dużym zacięciem naukowym, poprzez opowieści dla miłośników teorii spiskowych, aż po zwariowane science-fiction z podróżami w czasie, wędrówkami międzywymiarowymi i walką o wyzwolenie ludzkości w antyutopijnej przyszłości. Taki eklektyzm teoretycznie powinien sprawić, że serial wciąż zachowywać będzie świeżość i nie zniechęci widza do zarzucenia oglądania gdzieś w połowie. W praktyce okazało się, że przeszło dwudziestoodcinkowe sezony strasznie wyczerpują formułę, zmuszając scenarzystów do zbytniego gmatwania oczywistych wątków (co jest złe) i przetykania istotnych fabularnie odcinków irytującymi zapychaczami (co jest jeszcze gorsze). Pierwszy sezon strasznie z tego powodu cierpiał, drugi już jakby mniej (choć może to wrażenie jest tylko rezultatem wybiórczej pamięci), w trzecim powiew świeżości w postaci równoległego świata i kilka ciekawych, zapadających w pamięć, wątków sprawiło, że oglądało się w napięciu przez niemal cały czas.

I nagle, coś się zaczęło psuć. Niesamowicie emocjonujący finał trzeciego sezonu pozostawił widzów z mnóstwem pytań odnośnie dalszego ciągu, zakończenie otwierało furtkę wielu nowym, ciekawym możliwościom rozwinięcia opowieści. Wszyscy byli przekonani, że czwarty sezon Fringe będzie czymś naprawdę wspaniałym. Teoriom i dyskusjom nie było końca. To był kluczowy moment w historii całego serialu – szkoda, że jego twórcy albo tego nie zrozumieli albo nie umieli wykorzystać sytuacji. Czwarty sezon okazał się potężnym krokiem w tył, obiecywane zmiany były zaledwie kosmetyką, wbrew zapowiedziom, lekki reset Fringe’a nie sprawił, że serial stał się przyjaźniejszy dla nowego odbiorcy, przeciwnie – strasznie zapachniało mi to New 52, restartem uniwersum DC, który stał się wygodną furtką dla wprowadzania bezsensownych i nieprzemyślanych zmian w historiach bohaterów tylko dlatego, że na krótką metę wydają się „wygodne”. Jakby tego było mało, pierwsze odcinki czwartego sezonu, zamiast pompować adrenalinę, wprowadzały w fazę REM. Widz, spragniony odpowiedzi, albo choć nowych, frapujących pytań, dręczony jest mozolnym wprowadzaniem w nowe status quo, podczas których główny wątek ślimaczył się niemożebnie. Do tego wyciąganie trupów z szafy, recykling villianów (David Robert Jones, który jest postacią niemal tak groteskową jak operetkowy Drakula, brakowało mu tylko pelerynki podszytej czerwonym materiałem – skojarzenie to było tak mocne, że oczyma wyobraźni widziałem w jego roli Belę Lugosiego) jeszcze bardziej pogrążało serial.

Z większymi lub mniejszymi turbulencjami dotarliśmy jednak do czternastego odcinka – tego, który miał nam dać ODPOWIEDZI. Rozumiecie – nie odpowiedzi, nawet nie Odpowiedzi, ale ODPOWIEDZI. I, trzeba przyznać, że je dostaliśmy – ostatecznie wyjaśniono kwestię Obserwatorów, chyba najbardziej interesującej zagadki serialu. Kim są? Czego chcą? Po co obserwują? Odpowiedziano – przepraszam: ODPOWIEDZIANO – też na pytanie, dlaczego Peter powrócił do „przepisanej” rzeczywistości. Nie narzekałbym, gdyby te wszystkie ODPOWIEDZI nie były tak… banalne. Poważnie, po trzech sezonach rozsiewania delikatnych tropów i poszlak, starannego tworzenia otoczki tajemnicy rozwiązanie nie robi wielkiego wrażenia. Może to kwestia rozdmuchanych ponad miarę oczekiwań, ale ja poczułem się zawiedziony. Poza tym, nie bardzo umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki był powód ujawnienia tych rewelacji – to znaczy, powód fabularny, bo kwestie marketingowe rozumiem aż za dobrze, trzeba było w końcu uchylić rąbka tajemnicy, inaczej irytacja fanów osiągnęłaby punkt krytyczny, za którym czai się odpływ oglądaczy i cancel serialu. Czuć było – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – że obserwatora Septembera wciśnięto do akcji na siłę, aby w końcu wyjaśnił miotającym się bohaterom to i owo. Jeśli kwestia tego, kto postrzelił Obserwatora nie zostanie jakoś ciekawie wyjaśniona, będę bardzo niezadowolony. Ten odcinek rozczarował mnie na tyle, że przelała się czara goryczy – przysłowiowe piórko powaliło popkulturowego wielbłąda. Odpuściłem sobie Fringe.

Nie na długo. Pojawił się bowiem kolejny „niesamowity, przełomowy, wywracający na lewą stronę całą fabułę” odcinek. I znowu dałem się na to złapać. bo zwiastuny obiecywały coś ciekawego i nieoczekiwanego. Szybko nadrobiłem zaległości – po drodze z zadowoleniem stwierdzając, że serialowi wraca wysoka forma – i obejrzałem tę przełomową „dziewiętnastkę”. I było naprawdę niesamowicie, odcinek jest dynamiczny, absorbujący i znakomicie nakręcony. Co nie zmienia faktu, że… to już było. Obserwując w Sieci pozytywne reakcje fanów serialu odnośnie tego epizodu zastanawiam się, dlaczego nikt nie skrytykował faktu, iż koncepcja doraźnie powołanej przyszłości alternatywnej już się we Fringe pojawiła. Wrażenie wtórności nie pozwalało mi się w pełni cieszyć tym – mimo wszystko znakomitym – odcinkiem, a to i tak tylko czubek góry lodowej. Osobiście bardzo żenująca wydała mi się fanserwisowa scena, w której Walter wygraża „milicjantowi” rzucając cytaty z The Prisonera i Nowej Nadziei. W zamierzeniu scena ta powinna zrobić dobrze każdemu fanowi science-fiction, ja jednak nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował „przefajnowienia” całej sytuacji (mój kołek do zawieszenia niewiary udźwignąłby sytuację, w której Walter, choć chwilowo odmóżdżony, ciska jednym z tych cytatów, ale nie oboma). Sama koncepcja tego świata też budzi moje niemałe zastrzeżenia – zastanawia mnie, ile razy popkultura będzie kopiować Orwella, zanim ktoś uzna, że już może wystarczy. Antyutopię można pokazać na wiele sposobów, choćby tak, jak zrobiła to Rhianna Pratchett w Mirror’s Edge*. Ponadto, fabuła wprowadza kolejne udziwnienia w continuity serialu, wprowadzając pewną postać, która w alternatywnej przyszłości żyć nie powinna, bo zginęła w zarówno w tej pierwotnej, jak i tej „przepisanej”. Uff… gdyby Doktor zabłądził w rejony fringverse, z wrażenia chybaby się zregenerował… Czepiłbym się też faktu, że odcinek ów zaburza całą kompozycję czwartego sezonu, ewidentnie został do niego wciśnięty na siłę, by podkręcić zainteresowanie finałowym sezonem. Nie dostrzegam żadnego innego powodu, dla którego nie jest on otwarciem nowego sezonu, tylko jakąś fabularną drzazgą tkwiącą pod paznokciem całości.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już po lekturze dwudziestego odcinka, który w dość brutalny sposób ucina (bo rozwiązaniem nazwać tego nie można) sporą część wątków rozwijanych w poprzednich sezonach. Cóż, lepszy taki wybieg, niż gdyby twórcy kompletne zignorowali zasupłane wątki, co przecież jest grzechem głównym tego serialu – ojciec Olivii (modelowy przykład strzelby z pierwszego aktu, która w akcie czwartym zostaje dyskretnie zdjęta ze ściany i wrzucona do rekwizytorni), ZFT, Sam Wiess, tajemniczy villian z cartoonowo-narkotykowych wizji Olivii… Wciąż mam nadzieję, że choćby połowa z tych „niedokończonych opowieści” znajdzie swój finał w ostatnim sezonie serialu.

Bo widzicie, Fringe przy wszystkich swoich wadach, nielogicznościach i rozwodnieniu treści w zbyt dużej liczbie odcinków jest jednym z najlepszych obecnie emitowanych seriali science-fiction (na mojej osobistej top-liście ustępuje tylko wiadomemu brytyjskiemu serialowi). Złośliwie można powiedzieć, że nie bardzo ma się z kim ścigać o tytuł czempiona – rozmaite Alcatrazy i Terry Nove wypadają za ramówki nie mając najmniejszych nadziei na kolejne sezony, typowo fantastycznonaukowe marki pokroju StarGate, Battlestar Galactica czy Star Trek albo leżą i kwiczą (dwie pierwsze) albo obraziły się na szklany cycek** i brylują na wielkim ekranie (ta ostatnia). Tyle, że taka opinia, choć zawierająca nieco więcej, niż ziarno prawdy, byłaby dla serialu krzywdząca. Kiedy oglądam pierwsze odcinki serialu, będące modelowym przykładem tego, co zwykłem nazywać „paranormalną dochodzeniówką”, zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przebył Fringe, nim doszedł do obecnego stanu. Takiemu Supernaturalowi (siedem sezonów i ciągle rośnie) czy StarGate SG-1 (okrągłe dziesięć sezonów) nie podskoczy, ale też nie musi, bo tu nie chodzi o to, kto ma większego. Myślę, że – niezależnie od poziomu sezonu finałowego – będzie mi brakować tego serialu, który dość dobrze wypełniał lukę po X-Files. Ale cóż. Najlepsze ponoć jeszcze przed nami.

_______________
*wiem, naśmiewałem się z koncepcji „reżimu w białych rękawiczkach”, jednak koniec końców sam pomysł jest całkiem ciekawy i jestem skłonny uwierzyć, że to oficjele z EA wydrylowali scenariusz Pratchett.
**miałem napisać „szklany ekran”, ale fraza wymyślona przez Harlana Ellisona jest, według mnie, nieporównywalnie trafniejsza i najzwyczajniej w świecie urocza.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...