fragment grafiki autorstwa Rubena Martineza, całość tutaj. |
Postać genialnego angielskiego detektywa zaliczyła ostatnimi czasy niesamowity, bezprecedensowy chyba come back. Wyjątkowy w tym przypadku gruntowny lifting bohatera, przebranie go w nowe ciuchy, zrezygnowanie ze znanych i rozpoznawalnych atrybutów (czapka, fajka) i nadanie nowego połysku – jednorazowy wybryk? A może nowy trend?
Cofnijmy się na moment do czasów, w których ja i moi rówieśnicy zakładaliśmy naszym nauczycielom na głowy kosze na śmieci. Na początku drugiego tysiąclecia kino sensacyjne zabrnęło w ślepy zaułek. Strajk scenarzystów był tylko cegiełką w murze, o wiele większym problemem była nieumiejętność zainteresowania odbiorcy świeżymi pomysłami. Nagle okazało się, że starzy bohaterowie (Rambo, John McClane) już się przeżyli, zaś nowi (Riddick) jakoś nie potrafią przyciągnąć do siebie widzów. Na ratunek przyszły ekranizacje komiksów – ta formuła była dla Hollywood bardzo atrakcyjna, oferowała bowiem ikoniczne postaci i ciekawe na ogół historie. Niestety, worek z suberbohaterami nie jest bez dna – po przeniesieniu na ekran przygód najpopularniejszych bohaterów zaczęto rozglądać się za czymś nowym.
Mniej więcej w tym samym momencie – dokładniej, we wrześniu 2004 roku – zadebiutował serial, którego kultowość można porównać chyba tylko z „X-Files”. Chodzi tu, rzecz jasna, o „House MD”, dramat medyczny, którego fabuła kręci się wokół antypatycznego lekarza rozwiązującego zagadki medyczne drogą dedukcji. Truizmem byłoby stwierdzenie, że Greg House to postać mające wiele wspólnego z Sherlockiem Holmesem. Twórca serialu, David Shore, zaczerpnął z Holmesa te cechy, które były jego zdaniem nośne i dosypał do serialu nieco mniej lub bardziej subtelnych nawiązań. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – serial liczy już siedem sezonów i wciąż ma się dobrze.
Kolejny, kluczowy przełom nastąpił w 2009 roku, kiedy Guy Ritchie stworzył sherlockowy film, jakiego jeszcze nie było – oto Holmes o twarzy Roberta Downey’a Jra jawi nam się jako badass, w którym z trudem możemy rozpoznać szacownego dżentelmena znanego nam z setek wcześniejszych produkcji filmowych, komiksowych i teatralnych. Utarty kanon został całkowicie zignorowany, sięgnięto do źródła (oryginalnych opowiadań Doyle’a) ale wyciągnięto zeń inne cechy. Należy pamiętać, że nie zrobił tego Ritchie, a Shore – nowy Holmes przejmuje niektóre oryginalne przywary House’a. Brytyjski scenarzysta i reżyser postawił jedynie na naturalną ewolucję tego, co zapoczątkowano w amerykańskim serialu medycznym. Ironią losu jest fakt, że nowa wersja oryginału czerpie ze swojego remiksu. Nas, odbiorców popkultury, to jednak nie boli, dzięki temu zabiegowi dostaliśmy ciekawą, a jednocześnie dobrze znaną postać.
W oczekiwaniu na sequel kinówki warto zapoznać się z trzyodcinkowym miniserialem BBC „Sherlock”, który jest kolejnym krokiem w drodze do uczynienia londyńskiego detektywa nową gwiazdą popkultury. Serial przenosi fabułę do teraźniejszości, uwspółcześniając zarówno bohaterów, jak i zagadki. Poza tym angielska produkcja podejmuje intelektualny dialog z oryginałem, często wodząc za nos ludzi na wyrywki znających „Studium w szkarłacie” czy „Znak czterech” – fabuła bowiem zawsze dość znacząco odbiega od literackiego pierwowzoru. Sherlock Holmes anno domini 2010 jest jeszcze bardziej podobny do House’a, mniej biega i strzela, więcej kombinuje. Steven Moffat, producent i scenarzysta serialu umiejętnie kreuje genialnego detektywa na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Co prawda postać ta w swej umiejętności spostrzegania i kojarzenia wszystkiego całkowicie przekracza granice psychicznego prawdopodobieństwa – Holmes niczym jasnowidz wyciąga trafne wnioski z błahego zadrapania na paznokciu ofiary czy ułożenia wykałaczki na toaletce podejrzanej, co jest policzkiem dla teorii chaosu czy choćby zdrowego rozsądku. Oczywiście, bardzo przyjemnie ogląda się to na ekranie, jednak mocno nadwyręża kołek do zawieszania niewiary. Już badassowy Sherlock Ritchiego jest pod tym względem o niebo lepiej wyważony.
Konkluzja tej notki będzie dosyć ciekawa – czy Holmes to tylko jednorazowy kaprys popkultury, czy może zwiastun nowego trendu odświeżania legendarnych bohaterów? Jeżeli tak, to już niedługo będziemy mieli do czynienia z ciekawym kulturowym zwrotem akcji, gdy jeden po drugim zaczną wracać kolejni bohaterowie, zaś Alan Moore, autor komiksowej „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” po raz kolejny okaże się geniuszem wyprzedzającym swoją epokę. W kolejce czekają wszak Kapitan Nemo, Allan Quatermain, Arsene Lupin (może jakiś cross z głównym bohaterem tej notki? Nie pogniewałbym się). Dawni bohaterowie zdają się mieć w sobie pewien unikalny rys, którego brakuje herosom produkowanym przez współczesną kulturę popularną. Jeśli moje przewidywania okażą się słuszne, to może się okazać, że najlepsze, co ma nam do zaoferowania postmodernizm jest dopiero przed nami.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz