fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj. |
Zanim jeszcze obejrzałem Iron
Mana usłyszałem na jego temat tyle entuzjastycznych opinii, że spodziewałem
się ujrzeć co najmniej małą perełkę – stąd pewnie moje delikatne rozczarowanie
tym filmem. Nie zrozumcie mnie źle, pierwszego Iron Mana naprawdę lubię, bo to bardzo sprawnie zrealizowany
blockbuster, któremu niczego nie można odmówić ani zarzucić, ale wciąż nie jest to nic ponad
rzemieślniczy produkcyjniak, który po prostu się udał. I nie ma w tym nic
złego, ja bardzo lubię takie produkcje, ale po tych wszystkich ochach i achach
spodziewałem się czegoś znacznie lepszego.
Pierwsza część filmu jest jakby żywcem wyjęta z komiksu Iron Man: Extremis, z którego zresztą
podkradziono design kostiumu i kilka motywów – na przykład przeniesienie
originu głównego bohatera do Afganistanu, postać Yinsena… W ogóle oglądając
pierwsze pół godziny filmu czułem się tak, jakbym czytał Extremis, co podświadomie mnie nastroiło negatywnie do całego obrazu,
bo uważam Extremis za mało udany
komiks. Nie jakiś tragiczny – no bo to przecież Warren Ellis i on nigdy nie
chodzi poniżej pewnego poziomu – ale rozczarowujący i przegadany. Choć akurat
filmowa wersja tego originu bardzo mi się podobała – dynamiczna, emocjonująca,
momentami wręcz teledyskowo zmontowana, ale klarowna i czytelna. Tak jak i
zresztą cały film. To jest jeden z najsilniejszych punktów pierwszego Iron Mana – brak w nim irytujących
dłużyzn czy przestojów. Z drugiej strony nie przeładowano filmu scenami
akcji, dzięki czemu nie zmienił się w coś, co Jerry zwykł nazywać "wydmuszką". Wszystko jest na swoim miejscu – sceny, które popychają fabułę do przodu
zgrabnie przeplatają się z tymi prezentującymi rozwój postaci oraz
widowiskowymi ujęciami walk. Od czasu do czasu trafiają się też sceny
humorystyczne. Wszystko to skomponowano nie tylko poprawnie, ale też na tyle
sprawnie, by widz dał się łatwo porwać opowieści.
Zastanawia mnie, co jest takiego w postaci Tony’ego Starka,
że widzowie pokochali ją od pierwszego wejrzenia. Filmowy Tony chyba po prostu trafił
w swoje czasy – ekscentrycznych, nieprzystosowanych społecznie,
charyzmatycznych geniuszy pokroju Grega House’a czy Sherlocka Holmesa (see what
I did here?), na których od wielu lat trwa moda. Pomógł też zapewne fakt, że
Tony wpisuje się w archetyp postaci, które łatwo polubić – zblazowanych dupków,
którzy od życia dostają to, co najlepsze i pewnego dnia obrywają mocno po dupie,
wskutek czego zmieniają swoje postępowanie. Jest to strasznie wyświechtany
archetyp, ale przecież działa i głupio byłoby się o to czepiać, szczególnie, że
Iron Man nie jest filmem, który chce mówić czy robić cokolwiek nowatorskiego. I bardzo dobrze, bo nie taka jest
jego rola i nie tego oczekują po nim odbiorcy. Pewnie narażę się wielu
czytelnikom, ale Robert Downey Jr. jest dla mnie aktorem dobrym… ale bez
przesady. Niekiedy w jego grze aktorskiej brak jest swady i przez kreację
Tony’ego Starka przebija się znudzenie aktora. Nie wiem, dla mnie te wszystkie
zachwyty nad jego grą aktorską są sporo przesadzone. Choć, z drugiej strony,
nie bardzo wyobrażam sobie kogokolwiek innego w tej roli, ale to już raczej
kwestia przyzwyczajenia.
Bardzo podobał mi się antywojenny i antykapitalistyczny
przekaz filmu, choć tu nie wykluczam, że podświadomie dopowiadam sobie pewne rzeczy i
interpretacje. Ale fakt jest faktem, że przemiana głównego bohatera, jaką
zaprezentowano nam w filmie i kontekst, w jakim ją osadzono daje pewne
poszlaki. Tony Stark zaczynał jako zepsuty i małostkowy magnat handlowy. Po
trafieniu w niewolę i okaleczeniu przez broń własnego projektu trafia na samo
dno – jak się później okazuje, z inicjatywy najbliższego współpracownika. Jako
„złote dziecko”, wychowane w splendorze i dostatku, dotychczas wyalienowany,
żyjący w złotej klatce nagle trafia do niewoli, gdzie musi walczyć o życie.
Tam, być może po raz pierwszy w życiu, doświadcza prawdziwej szlachetności i
poświęcenia ze strony Yinsena, a traumatyczne przeżycia i walka ze śmiercią
zmieniają go. Próbuje naprawić swoje zaangażowanie w przemysł zbrojeniowy za
pomocą radykalnych reform wewnątrz swojej korporacji. Tony Stark, na swój
bardzo nieporadny sposób, próbuje być dobry. Obadiah Stane tego nie rozumie, bo
on jest już do cna przeżarty chęcią zysku i nie cofnie się przed niczym, by
zdobyć jeszcze więcej. Tony przez cały czas był częścią tego zbrodniczego
systemu, ale nie do końca był tego świadomy. Nie widział, co produkowana
przez niego broń robi z człowiekiem. Traktował to jak coś abstrakcyjnego, a
więc niewartego roztrząsania – do chwili, w której sam znalazł się po
niewłaściwej stronie lufy. Iron Man jest właśnie symbolem tej metamorfozy. Do
brudnej jaskini gdzież na rubieżach Afganistanu wszedł Tony Stark, ale wyszedł
z niej Iron Man.
Jeśli miałbym się do czegoś na serio przyczepić w tym filmie
to byłaby to bardzo sztampowa fabuła. Nie wiem, czy to kwestia mojej znajomości
kanonicznego originu postaci i bohaterów pojawiających się na ekranie (z
komiksów wiedziałem, kto jest po której stronie Mocy) czy znajomości popkulturowych
klisz, ale na jedno wychodzi – nie dość, że właściwie od razu przewidziałem,
jak potoczy się fabuła, to jeszcze moje przewidywania okazały się stuprocentowo
trafne. Ani razu nie zostałem zaskoczony w żadnym punkcie scenariusza. To
trochę rozczarowywało, ale oczywiście nie zdyskwalifikowało w moich oczach
filmu. Skoro już przy wadach jesteśmy – bohaterowie drugoplanowi też nie byli
jakoś specjalnie oryginalni, ani widoczni. Na przykład nie bardzo wiem, po co
wrzucono do Iron Mana Rhody’ego.
Owszem, w kolejnych filmach jego rola jest już znacznie większa i istotna z
punktu widzenia fabuły, ale tutaj tylko niepotrzebnie zajmował czas. Z drugiej strony Pepper,
choć też do bólu sztampowa, całkiem nieźle lawiruje na granicy damseli w
distresie, ani razu jej nie przekraczając – nawet w finałowej walce to ona
pełni ważną rolę w zniszczeniu Stane’a. No i chemia pomiędzy nią, a Tony’m wypadła
świetnie – choć podwładna Starka, Pepper nigdy nie daje się sprowadzić do roli
popychadła, a wręcz niekiedy można odnieść wrażenie, że to ona jest szefową
Tony’ego, a nie na odwrót.
Co jeszcze? Nerdowskie smaczki. Ten Rings, Jim patrzący na
srebrną zbroję i mówiący „Next time, baby”, Jarvis, Stan Lee, S.H.I.E.L.D.,
Nick L. Fury w scenie po napisach… Trochę tego było. Generalnie wyszedł bardzo
fajny, bardzo solidnie zrealizowany film mający wsparcie popularnej komiksowej
marki, ani za mroczny, ani za głupkowaty, ani zbyt przekombinowany. Z drugiej
strony raczej nie jest to jakieś arcydzieło, które złotymi zgłoskami zapisze
się w annałach historii kina rozrywkowego. Ot, po prostu bardzo dobry film.
Świetny pomysł na notki. Czekam na kolejne! ;)
OdpowiedzUsuń