fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj. |
Captain America to
mój ulubiony film z kinowego uniwersum Marvela. Mimo, iż „obiektywnie” nie
uważam, by był to najlepszy obraz z tej serii, to jednak pierwszego Capa lubię najbardziej z dotychczasowych
filmów o superbohaterach rodem z Domu Pomysłów. I to nie tylko z powodu tego, czym jest, co – w
równej mierze – z powodu tego, czym szczęśliwie nie się nie stał, choć istniało
ryzyko, że zostanie. Tradycyjnie przestrzegam przed spoilerami wagi różnej,
którymi będę sypał często, gęsto i bez ostrzeżenia.
Przede wszystkim – strasznie, ale to strasznie podobała mi
się dieselpunkowa estetyka filmu. Te całe
retro-futurystyczne bronie, czołgi i motocykle Hydry, wolfensteinowskie dekoracje,
zasnute dymem i ciemnymi chmurami niebo nad polem walki i tak dalej. Niesamowicie
oddziałuje to na wyobraźnię i sprawia, że film nabiera unikalnego charakteru
wizualnego. Jasne, widzieliśmy już na kinowym (i nie tylko) ekranie
zaawansowanych technologicznie nazistów, ale jak do tej pory to wizja z Captaina America najmocniej przemówiła
do mojego zmysłu estetycznego. Szczególnie oparta na technologii Asgardczyków
broń miotające błękitne pociski energetycznie, tak ładnie wyglądające na tle
szaro-burych lokacji. No i nie należy też pominąć wystawy, jaką zorganizował
Howard Stark, gdzie cały ten retrofuturyzm dosłownie kapał z każdego kadru. Ostatnim
filmem, który tak mnie zachwycił wizualnie był chyba Sucker Punch.
Najbardziej jednak zachwyciło mnie w tym filmie to, w jaki
sposób uniknął on tego, czego przed seansem obawiałem się najbardziej – typowego
dla Amerykanów patriotyzmu celebrowanego w sposób groteskowo patetyczny. W
filmie, którego głównym bohaterem jest żołnierz ubrany w amerykańską flagę właściwie
taki ton narzucał się w niemożliwy do uniknięcia sposób. A jednak – twórcom udało
się wybrnąć z tej sytuacji w sposób, który pozwala widzom spoza USA oglądać ten
film bez poczucia zażenowania. Zmieniła się – względem komiksowego pierwowzoru –
motywacja głównego bohatera. Steve chce iść na wojnę nawet nie tyle z powodu
swojego patriotyzmu, co wysoko rozwiniętego poczucia moralności. Rogers w
pewnym momencie mówi nawet coś w stylu, że naziści to brutale znęcający się nad
bezbronnymi i dlatego trzeba ich powstrzymać, a zatem empatycznie przenosi
własne doświadczenia (brak tężyzny fizycznej i niski status społeczny
brooklyńskiego członka klasy robotniczej powodują, że sam był częstokroć ofiarą
prześladowań większych i silniejszych od siebie) na sytuację geopolityczną. Którą
postrzega w strasznie prosty, czarno-biały sposób, ale – raz, że sytuacja II
Wojny Światowej była chyba najbardziej czarno-białym konfliktem w najnowszej historii,
dwa – taki prosty idealizm zwyczajnie pasuje do tego typu postaci i pomaga nam
z nią sympatyzować. Marvel, który utracił prawa do ekranizacji Spider-Mana,
poszedł tu właśnie w stronę wielkiej mocy i wielkiej odpowiedzialności,
zastępując Petera Parkera Steve’m Rogersem, a wujka Bena doktorem Abrahamem
Erskine. To chyba właśnie zręczne uniknięcie pułapki patetycznego patriotyzmu
sprawiło, że tak bardzo lubię ten film. Uwielbiam, jeśli jakieś
dzieło tak cudownie rozwiewa moje największe obawy (bo ja w ogóle jestem
strasznym czarnowidzem i każdą zapowiedź czegokolwiek traktuję jak potencjalną
katastrofę) i niemal puszcza do mnie oczko, sygnalizując: „Spoko, tego akurat
nie będziemy przerabiać”. Bo wtedy jest i ulga, i relaks, i ogląda się z błogim
poczuciem, że zarówno widz, jak i twórca uniknęli wdepnięcia w leżącą na
chodniku kupę.
W związku z powyższym, niesamowicie podoba mi się częściowa
dekonstrukcja mitu Captaina, który po – stosunkowo zgodnym z komiksowym kanonem
– otrzymaniu serum super-żołnierza nie trafia na front, tylko staje
propagandowym człowiekiem-symbolem. Świetny zabieg pozwalający spojrzeć na tę
postać trochę z poziomu meta (w pewnym momencie na ekranie pojawia się nawet
komiks Captain America #1, ze słynną
okładką, na której główny bohater nokautuje Hitlera) i generalnie dość
niespodziewany wątek w superbohaterskim blockbusterze. W ramach tego motywu
dostaliśmy chyba najlepszą (dla mnie) scenę w całym filmie, kiedy Steve
występuje dla żołnierzy walczących na froncie i zostaje wyśmiany, zaś wojacy
domagają się jak najszybszego występu tancerek. Oni doskonale wiedzą, jak
wygląda wojna i to ich w dość brutalny sposób uodporniło na propagandowy kit,
którego symbolem jest Captain America.
Bezsprzecznie świetnym zabiegiem było silne osadzenie filmu
w realiach MCU, co było przecież dosyć trudne, zważywszy na ramy czasowe akcji.
A jednak udało się zawrzeć kilka nawiązań do Thora (Cosmic Cube robiący za głównego McGuffina filmu), Iron Mana (strzałem w dziesiątkę było
uczynienie Howarda Starka jednym z twórców super serum i, nieco później,
sidekickiem Capa. Swoją drogą – ile on musiał
mieć lat, kiedy spłodził Tony’ego, sześćdziesiąt?) i, na swój sposób, Hulka (bo Bruce Banner eksperymentował z
odtworzeniem serum w „swoim” filmie, czego rezultatem było powstanie Hulka).
Było – przezabawne – cameo Stana Lee.
Pojawiło się Howling Commandos. I znów – pomysł, że na czele tej drużyny stanie
nie, jak w komiksach, Nick Fury, tylko Cap, było strzałem w dziesiątkę, choć
niestety rzeczone komando robiło tylko za tło dla Steve’a.
Czy ten film ma jakieś wady? Jasne, bardzo dużo. Choćby
nieco naciągany w niektórych miejscach scenariusz – czemu wojsko nie wysłało
Steve’a na front, gdzie przysłużyłby się wygranej znacznie lepiej? Przecież
równie dobrze w estradowy kostium Captaina mogli wsadzić jakiegoś zawodowego aktora,
nie było potrzeby, by dysponujący nadludzkimi umiejętnościami żołnierz musiał
robić z siebie idiotę zamiast, czy ja wiem, brać udział w specjalnych misjach dywersyjnych?
Jasne, wtedy nie mielibyśmy tego wątku, który chwaliłem powyżej, ale i tak logicznie
rzecz biorąc wypada to słabo. Głupia była scena, w której agentka Carter stoi z
pistoletem przed jadącym w jej stronę samochodem kierowanym przez szpiega,
który wykradł super serum. Oddaje kilka strzałów i z kamienną twarzą czeka aż…
co? Samochód ją przejedzie? Gdyby nie Rogers, tak by się z pewnością stało. Takich
idiotycznych, bezsensownych scen jest zresztą znacznie więcej, ale raczej nie
przekraczają one średniej, więc nie przeszkadzają jakoś wybitnie.
Najgorsze jest jednak to, co się dzieje w ciągu ostatnich
dwudziestu, trzydziestu minut filmu. Wszystkie wątki magicznie znikają, cała
dramaturgia siada i obserwujemy pospiesznie opowiedziany finał. Wygląda to
mniej więcej tak, jakby Captain America tworzony
był z myślą o sequelu rozgrywającym się w realiach II Wojny Światowej, ale że na
horyzoncie majaczyło się Avengers, trzeba
było upchnąć mitologiczne przetrzymanie bohatera w zamrażalce aż do czasów współczesnych.
Albo jakby twórcy zorientowali się, że zmarnowali zbyt wiele czasu na
przedstawienie postaci Steve’a i jego „drogę na front” i musieli chybcikiem pozamykać
wszystkie wątki i doprowadzić do finału. Według mnie film powinien się skończyć
tą prześliczną wizualnie sceną, w której Steve i uwolnieni przez niego
żołnierze idą drogą, wynurzając się powoli zza mgły. Właściwie wszystko po tej
scenie wygląda już tylko jak suche realizowanie szkieletu opowieści. Nawet
(domniemana, jak się w sequelu okaże) śmierć Bucky’ego wypadła bezpłciowo i w
zasadzie mniej uważnemu widzowi mogła zwyczajnie umknąć.
Aktorsko film jest zrealizowany naprawdę porządnie. Ja
miałem dodatkowy bonus z racji bycia fanem słuchowisk New Eighth Doctor Adventures, w których występowała zarówno Hayley
Atwell, jak i Toby Jones i to bardzo przyjemnie mi interferowało w czasie
seansu. Oczywiście weterani – Hugo Weaving i Tommy Lee Jones – dali radę i nie
przynieśli sobie wstydu. Weaving już chyba na dobre przywykł do grania postaci
w maskach, choć szczęśliwie w Captain
America trochę scen do zagrania twarzą i mimiką. Sam Chris Evans, odtwórca główek
roli, również spisał się świetnie, kreując bohatera, którego lubi się właściwie
od samego początku. W ogól aktorsko film jak najbardziej daje radę.
Jak już wspomniałem – bardzo lubię ten film. Jest szybki,
dynamiczny, ma sporo świetnych pomysłów (dzieciak w wodzie krzyczący do
Captaina „Umiem pływać! Goń go!” zrobił mi dzień), mistrzowsko zrealizowany pod
względem wizualnym i całkiem nieźle – do pewnego momentu – rozegrany scenariuszowo.
Żadna kultowa opowieść to oczywiście nie jest, ale sympatyczny film do
obejrzenia w niedzielne popołudnie – jak najbardziej. Oglądałem ten film już
trzy razy i z pewnością jeszcze będę do niego wracał.
Zgadzam się z 90% uwag dotyczących filmu. Zwłaszcza podsumowanie wątku patriotycznego jest bardzo fajne - dla mnie Kapitan wygrywa tym, że nie tyle reprezentuje jedną wielką błyszczacą patryiotyczną sprawę a niezliczone ilości spraw małych i prywatnych. Patryiotyzm został tutaj pokrojony na małe kawałeczki, większy nacisk jest położony na to, że Kapitan działa dla dobra każdego z tych ludzi jako jednostki niż dla czegoś ogólnego i niezdefiniowanego do końca. Współczesnemu widzowi jest zdecydowanie łatwiej się z taką postawą identyfikować.
OdpowiedzUsuńCo ciekawe wielu widzów po pierwszym filmie i Avengersach postrzega Kapitana jako sztywnego służbistę, któremu tylko flaga gdzieś powiewa i podpowiada kolejne godne czyny a to przecież zupełnie inna postać.
Ja powiedziałbym nawet więcej - Captain prezentuje tu nie tyle patriotyzm (z definicji zawierający w sobie pewną dawkę szowinizmu), co prostą, zwyczajną szlachetność. Nie przypominam sobie ani jednej sceny, w której Steve deklarowałby jakieś szczególne przywiązanie do USA jako nacji, raczej do dość ogólnych wartości, takich jak sprawiedliwość, wolność etc.
OdpowiedzUsuń